Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ryszard Poznakowski: Krawczyk mówił, że jemu Pan Bóg dał talent do śpiewania, a mnie talent do tego, żeby on wiedział, co ma zaśpiewać

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
My, pokolenie muzyków z lat 60., złamaliśmy wszystkie reguły. Budowaliśmy swoją młodzieżową estetykę. W dźwiękach, w zachowaniu, w sposobie ubierania się – mówi Ryszard Poznakowski, muzyk zespołów Czerwono-Czarni i Trubadurzy
My, pokolenie muzyków z lat 60., złamaliśmy wszystkie reguły. Budowaliśmy swoją młodzieżową estetykę. W dźwiękach, w zachowaniu, w sposobie ubierania się – mówi Ryszard Poznakowski, muzyk zespołów Czerwono-Czarni i Trubadurzy Pawel Lacheta/ Polska Press/ Express Ilustrowany
- My, pokolenie muzyków z lat 60., złamaliśmy wszystkie reguły. Budowaliśmy swoją młodzieżową estetykę. W dźwiękach, w zachowaniu, w sposobie ubierania się - mówi Ryszard Poznakowski, muzyk zespołów Czerwono-Czarni i Trubadurzy.

W poniedziałek (11 stycznia 2021) skończył pan 75 lat. Nawet biskupi w tym wieku przechodzą na emeryturę. A jak to jest z muzykami?

Tak jak z Jamesem Bondem, agentem jej królewskiej mości.

Zawsze w służbie?

Tak, w tym zawodzie nie sposób przejść na emeryturę. Oczywiście tempo pracy jest wolniejsze z racji - że tak powiem - doświadczenia, ale w dalszym ciągu pociąg do fortepianu zostaje. Ta choroba nie mija (śmiech).

Ale nie przeszkadza w zajmowaniu się czym innym. Pan na przykład przez dwie kadencje był sołtysem.

Ale już nie jestem.

Uznałem, że skoro prezydent może sprawować swój urząd tylko przez dwie kadencje, to sołtys nie może być gorszy.

Czy to doświadczenie samorządowe jakoś na pana wpłynęło? Nauczyło czegoś?

Szczerze mówiąc, działalność społeczna to dla mnie nie pierwszyzna. Od niepamiętnych czasów udzielam się społecznie w stowarzyszeniu ZAiKS. To moje doświadczenie społecznikowskie bardzo mi pomogło w sprawowaniu funkcji sołtysa. Społeczność wiejska co prawda różni się od społeczności artystycznej zrzeszonej w ZAiKS-ie, ale mimo wszystko jest to społeczność rządząca się swoimi prawami, które trzeba znać, szanować i umiejętnie nimi operować.

Magnuszew Duży, gdzie pan mieszka, to jest taka typowa wioska, czy też bardziej kolonia mieszczuchów szukających spokoju i komfortu poza dużym miastem?

To nie jest sypialnia Warszawy, ale wieś, która stanowi rezerwuar siły roboczej dla tej aglomeracji. Większość mieszkańców uprawia zawody związane z budownictwem, z rzemiosłem. Kiedyś o takich ludziach mówiono: chłoporobotnicy. Typowych rolników mamy we wsi tylko kilku, bo ziemie na Mazowszu są nie najlepsze: czwarta-piąta klasa. Jak się zdarzy trzecia, to już jest bardzo dobrze.

Pochodzi pan z Grudziądza, wrósł pan w Mazowieckie, przez Trubadurów jest pan trochę kojarzony z Łodzią, ale miał pan też ważny rozdział życia związany z Gdańskiem. Tu ukończył pan liceum muzyczne, potem studiował i tu dostał pan angaż do orkiestry filharmonicznej jako fagocista. Co takiego sprawiło, że porzucił pan muzykę klasyczną dla bigbitu?

Przypadek. W czasach studenckich występowałem w zespole Tony, pamiętnym głównie z tego powodu, że debiutowała w nim Halina Frąckowiak, w klubie Stoczni Gdańskiej „Ster” we Wrzeszczu. Obok mieszkał impresario zespołu Czerwono-Czarni, który bywał w tym klubie. I kiedy Józef Krzeczek, kompozytor piosenki „O mnie się nie martw”, zrezygnował z występów w Czerwono-Czarnych, Kasia Sobczyk, gwiazda, laureatka „Złotej Dziesiątki” Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie, którą znałem z piaskownicy (muzykowaliśmy w domu kultury w Koszalinie), namówiła impresaria, żeby to mnie zaproponował posadę kapelmistrza.

Napisałem pierwsze piosenki: „Trzynastego” i „Mały Książę”, które to od razu trafiły do kanonu polskiej muzyki rozrywkowej. I w ten sposób z muzyka klasycznego stałem się muzykiem rozrywkowym.

Muszę jednak powiedzieć, że te podstawy rzemiosła, które otrzymałem, bardzo mi pomagają w uprawianiu zawodu kompozytora i aranżera, choć muzyka rozrywkowa rządzi się zupełnie innymi prawami.


A dyrygent Jerzy Katlewicz, ani nikt inny nie próbował pana odwodzić od decyzji oddania się lżejszej muzie?

Nie. Maestro Jerzy Katlewicz, który zaangażował mnie do Filharmonii i Opery Bałtyckiej, na pierwszej próbie przedstawił mnie orkiestrze, mówiąc: proszę państwa, to jest nasz nowy kolega, który będzie grał pierwszy fagot, pod kierownictwem swojego profesora, który będzie grał drugi fagot.

Od razu wrzucili mnie na głęboką wodę i stwierdziłem, że większej kariery w zawodzie instrumentalisty klasycznego już nie mogę zrobić. Jeżeli zacząłem od pierwszego fagotu, to już na tym stolcu - że tak powiem - muszę dotrwać do emerytury. Jak się ma dwadzieścia parę lat, to człowieka ciągnie w nieznane.

Spodobał mi się ten sposób muzykowania, jaki uprawiam do dzisiaj. Aczkolwiek fagot mam w domu, ponieważ instrumentów się nie sprzedaje.

Czerwono-Czarnym przewodził pan przez dwa lata. Z tej współpracy, poza kilkoma znakomitymi przebojami, pozostała też legenda, że w 1967 roku to pan uratował warszawski koncert Rolling Stonesów, wypożyczając im swoje organy.

Występowaliśmy przed nimi jako support. Ci, którzy znają topografię Sali Kongresowej wiedzą, że są tam garderoby w tak zwanym „okrąglaku” po jednej stronie sceny, a po drugiej stronie jest jeszcze garderoba dla „vipów”. Oczywiście Rolling Stonesi zostali zainstalowani w garderobie vipowskiej, a my w „okrąglaku”. Za kulisami, gdzie można było przejść z jednej garderoby do drugiej, stał szwadron Milicji Obywatelskiej wzmocniony siłami ORMO i nikogo nie puszczał. Byliśmy odizolowani od Stonesów. Wtyczki do prądu w Sali Kongresowej wyglądały tak jakby miały 110 V (prezent Wielkiego Brata), a faktycznie było 220 V. Zmyliło to Briana Jonesa, który na próbie przestroił transformator w instrumencie i spalił go. Ponieważ my byliśmy świeżo po tournée w Stanach Zjednoczonych, gdzie ja za całe honorarium kupiłem sobie organy, przyszedł manager i poprosił o ich wypożyczenie, proponując mi niewyobrażalną sumę w funtach szterlingach.

Powiedziałem, że gotówki nie chcę, ale pożyczę instrument, jeżeli Mick Jagger mnie osobiście o to poprosi. Jest takie zdjęcie, które wisi u mnie w studio, zatytułowane „Moja rozmowa z Jaggerem”. Jagger powiedział: „Please”, a ja: „Yes” (śmiech).

Spotkał się pan z nim jeszcze kiedyś?

Nie, nie miałem okazji. Jest natomiast taka anegdota, którą opowiadają sobie moi koledzy. Kiedy na początku lat 90. Stonesi zagrali w Pradze czeskiej, pojechała tam grupa muzyków z Polski. Na pytanie: „Dlaczego nie ma na tym koncercie Poznakowskiego?” - ktoś powiedział, że Jagger zabronił mnie wpuszczać, bo suma odsetek od tej kwoty, którą musiałby zapłacić za tamto wypożyczenie, przekracza jego możliwości finansowe.

Jeszcze większy splendor niż Czerwono-Czarni przyniosła panu działalność z Trubadurami.
Pod koniec lat 60. były trzy zespoły, które - używając terminologii sportowej - ścigały się ze sobą w pierwszej lidze. To były Czerwone Gitary, Skaldowie i Trubadurzy. Wszyscy szukali, eksperymentowali z wizerunkiem, jaki chcieli prezentować publiczności.

My postawiliśmy na teatralność występów. Stąd te słynne ciuchy - takie skrzyżowanie trubadura z muszkieterem, które zaprojektował nam prof. Szymon Kobyliński, wspaniały mistrz barwy i broni.

I różniliśmy się i od Skaldów, i od Czerwonych Gitar właśnie wprowadzaniem elementów takiej nieco fabularyzowanej formy przedstawienia.

Trubadurów pamiętamy przede wszystkim z tanecznych przebojów, trochę na ludową nutę, a przecież było jeszcze inne oblicze tego zespołu: współpraca z Andrzejem Wajdą przy filmach „Wszystko na sprzedaż” i „Polowanie na muchy”. Szczególnie muzyka z tego pierwszego filmu odbiega od wszystkiego, do czego przyzwyczailiście publiczność.

W tamtym czasie bardzo blisko współpracował z Wajdą wspaniały kompozytor Andrzej Korzyński. Był wtedy szefem radiowego Studia Rytm prezentującego najnowsze dokonania muzyki bigbitowej, tak to się wtedy nazywało. Znaliśmy się z nim towarzysko, nawet mieliśmy w repertuarze parę jego utworów.

I ta nasza znajomość spowodowała, że jak Wajda zapragnął użyć do filmu zespołu dancingowo-bigbitowego, Korzyński zaproponował nas. Wystąpiliśmy trochę na zasadzie eksperymentu. Bardzo mile to wspominam, jako że w ten sposób mieliśmy możliwość „otarcia się” o naprawdę wielkich luminarzy polskiego kina.

A przy okazji nagrać piękną muzykę. Niestety - niedostępną.

To były nagrania specjalnie na potrzeby filmu, których dokonaliśmy u Korzyńskiego w Studiu Rytm. Nie miały one formy piosenek czy ballad, tylko takich instrumentalnych fragmencików, dlatego to nie znalazło się na żadnej płycie.

Pan i Krzysztof Krawczyk: jak się układały wasze relacje? To coś jak Lennon i McCartney? Albo Jagger i Richards?

Nie wiem dokładnie, co w relacjach pomiędzy tymi muzykami jest prawdą, a co wynikiem konfabulacji recenzentów i komentatorów. Jeśli chodzi o mnie i Krzyśka natomiast, to na pewno mogę powiedzieć, że relacje artystyczne między nami układały się wzorowo i niepowtarzalnie.

Krawczyk mówił, że my jesteśmy tak, jak bracia syjamscy, tylko nas nierówno odcięli, ponieważ jemu Pan Bóg dał talent do śpiewania, a mnie talent do tego, żeby on wiedział, co ma zaśpiewać (śmiech).

W Boże Narodzenie pokazano w telewizji film biograficzny o Krzysztofie Krawczyku. Jeden z recenzentów napisał, że TVP wykreowała go na nowego polskiego świętego. Zgadza się pan z taką opinią?

Byłem przy produkcji tego filmu. Powstało zresztą dużo więcej materiałów i doszły do mnie słuchy, że telewizja chce to podzielić na kilka odcinków. A czy w tym filmie zrobiono z niego świętego? No, może ta opinia jest lekko złośliwa, ale faktem jest, że Krzysiek po swoim wypadku samochodowym, po którym ledwo go poskładano, i który był dla niego wielką traumą, zwrócił się w stronę Kościoła. Stał się człowiekiem głęboko wierzącym i praktykującym, a reminiscencje tego faktu w jego zachowaniu niewątpliwie widać.

Rozchodził się pan i schodził z Trubadurami wielokrotnie. W tym raz z powodów politycznych, bo koledzy poparli Samoobronę. A jednak od czasu do czasu nadal występujecie razem.

Czas leczy rany, w związku z czym moje stosunki z kolegami z zespołu są więcej niż poprawne. Jesteśmy przyjaciółmi, a powód tamtego mojego zerwania z Trubadurami wygasł, więc nie ma powodu, żeby do tego wracać. Poza tym uważam, że artyście angażowanie się w politykę nie pomaga w rozwoju kariery artystycznej, a politykowi lansowanie się artystą nie pomaga w mądrości rządzenia.


W mądrości rządzenia może nie, ale w zdobyciu popularności czasem tak. A i w artystach niekiedy wzbiera chęć zaangażowania się w politykę. Pamiętamy choćby senatorski epizod Krzysztofa Cugowskiego.

Uważam, że każdy artysta jest właścicielem swojego wizerunku i swojej twórczości. Nie odmawiam więc nikomu możliwości wypowiadania się na tematy polityczne, czy nawet kandydowania w wyborach, ale ja jestem apolityczny.

W związku z tym nigdy nie należałem, nie należę i nie będę należał do żadnej partii. Mam wystarczająco dużo zajęć związanych z muzyką, a jeśli chodzi o ambicje udzielania się społecznego, w zupełności wystarczył mi najniższy szczebel samorządowy, jakim jest urząd sołtysa.

Chciałbym jeszcze wrócić na chwilę do lat 60. Na Zachodzie z ówczesną eksplozją rocka wiązała się rewolucja społeczna, obyczajowa, kulturowa, a nawet polityczna, która ukształtowała tamte społeczeństwa na kolejne dekady. A u nas? Czy te 300 tysięcy gitar - by przywołać ówczesny przebój - zostawiło jakiś głębszy ślad w późniejszym życiu tamtej młodzieży, poza wspomnieniem fajnych chwil spędzonych na koncertach i prywatkach?

W moim przekonaniu głównym założeniem tego ruchu bigbitowego w Polsce była rewolucja kulturowa. Choć to nigdzie nie było zapisane i wyniknęło samo z siebie.

Na początku lat 60. młodzież nie różniła się od ludzi dorosłych ani ubiorem, ani stylem, ani niczym innym. W radiu królował muzyczny sentymentalizm i dopiero my, to pokolenie muzyków z lat 60., złamaliśmy wszystkie reguły.

A jednocześnie byliśmy pokoleniem, które nie musiało niczego niszczyć, bo trafiliśmy na niezagospodarowane terytorium. Myśmy nikomu nie przeszkadzali. Budowaliśmy swoją młodzieżową estetykę. To było widać w dźwiękach, w zachowaniu, w sposobie ubierania się. Nawet w sposobie mówienia, bo gwara muzyków z tych lat znacznie odbiegała od języka urzędowego. Poza tym ta przaśna rzeczywistość lat 60. w Polsce stanowiła pokusę do spróbowania troszkę bardziej kolorowego życia i pokazywania, że można żyć inaczej. Oczywiście wzorce, może nieudolnie, czerpaliśmy z Zachodu. Różnica pomiędzy bigbitem a tą falą hipisowską była dość znaczna, aczkolwiek niektórzy się robili „na hipisa”. Takie były wtedy trendy.

Dlaczego w takim razie w latach 70. polski rock praktycznie przestał istnieć?

Publiczność została zmęczona tą falą bigbitu. Formuła się wyczerpała. Nie tylko u nas, ale i na świecie w ciągu dwóch-trzech lat zniknęła większość uznanych zespołów z lat 60. Zaczęła się era tak zwanych wielkich solistów. W Polsce to była przede wszystkim Maryla Rodowicz i jej nieustająca artystyczna wojna z Ulą Sipińską. Fala powrotów zaczęła się w latach 90., kiedy Czerwone Gitary jako pierwsze reaktywowały swoją działalność. Potem dołączyli Trubadurzy. Paliwem była tu nostalgia tego pokolenia publiczności z lat 60. Pamiętam - graliśmy kiedyś na jakiejś dużej imprezie i po naszym występie przyszedł do mnie pan mniej więcej w moim wieku, z dorosłym synem, który prowadził za rękę swojego syna. I ten starszy pan powiedział do mnie: „Dziękuję panu uprzejmie, bo pokazał pan, że nasze pokolenie też miało swoją muzykę”. Czyli dzięki nam odzyskał autorytet syna i wnuka.

Kilka lat temu na YouTube furorę robił filmik z 1970 roku z telewizyjnym występem supergrupy Old Stars m.in. z panem, Januszem Popławskim i Andrzejem Nebeskim w składzie. Piosenka „Co jest?” robi wrażenie, bo z jednej strony jest przezabawna, a z drugiej to jednak był też kawał solidnego rocka...

Ten eksperyment był obliczony na jednorazowy „strzał”, jako że zobowiązania artystyczne uczestników tego przedsięwzięcia były tak rozbieżne, że nie dało się tego - z przeproszeniem - skleić na dłuższy wymiar czasowy. Ale może i lepiej zrobić coś raz a dobrze, niż powtarzać do przesytu.

Miał pan zawsze inklinacje do wmontowywania do piosenek elementów muzyki ludowej. Niektórym to się kojarzyło z obciachem, tymczasem historia przyznała rację panu. Od dłuższego już czasu w Polsce rozwija się silny ruch neofolkowy z takimi wykonawcami jak choćby Kapela Ze Wsi Warszawa, głęboko eksplorująca rodzimą tradycję ludową.

Zawsze tak było, jest i będzie, albowiem fundamentem muzyki rozrywkowej jest muzyka ludowa. Trzeba by sięgnąć jeszcze do średniowiecza, kiedy rozróżniano tylko sacrum i profanum. Sacrum to był chorał gregoriański, a profanum to było to, co kapele ludowe grały w karczmach na różnych uroczystościach. Teraz też grają, głównie Zenek.

Sięganie do korzeni zawsze będzie inspirowało muzyków. I bardzo dobrze, bo w ten sposób podkreślana jest różnorodność kulturowa, etniczna „Copacabana” (śmiech), a jak powszechnie wiadomo, różnorodność buduje sztukę.


Jeszcze raz życzę wszystkiego najlepszego z okazji pańskiego jubileuszu i proszę coś powiedzieć o planach na kolejne ćwierćwiecze.

Pandemia trochę pokrzyżowała mi szyki, ale mam nadzieję, że przez ten przymusowy bezruch troszkę naładuję akumulatory i - jak tylko będzie okazja - ruszam z nowymi pomysłami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki