Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbrodnia, kara i statystyka. Opowieść o Henryku Siekluckim, co nie zabił, a do więzienia trafił

Tomasz Słomczyński
Tomasz Słomczyński
Królową policyjno- prokuratorskich nauk jest statystyka. Liczba zbrodni musi się równać liczbie kar - jak u Dostojewskiego. Skazanie Henryka Siekluckiego pozwoliło tej statystyki nie popsuć...

Znajdują Emilię 139 metrów od drogi Pelplin - Gniew. Spod koca wystają trapery i dłoń z obgryzionymi palcami. Palce zjadły zwierzęta. Jest niedziela, 24 lutego 2008 roku, roztopy. Emilia zaginęła 10 stycznia. W zamarzniętym błocie leżała przez półtora miesiąca. Miała 23 lata.

Dramat rozegrał się bez świadków: zmarła śmiercią gwałtowną, nagłą, w następstwie doznanych licznych, głębokich ran kłutych klatki piersiowej. Ich liczba, lokalizacja i charakter świadczą o tym, że powstały wskutek urazów mechanicznych zadanych obcą ręką, przy użyciu narzędzia ostrego, kończystego, jakim był nóż. Urazy zadane były z dużą lub bardzo dużą siłą.

Motyw seksualny - wykluczony, brak charakterystycznych śladów.

Motyw rabunkowy - wykluczony, w bajorze leży telefon komórkowy.

Jest zbrodnia, musi być kara. Tego chciał Dostojewski, tego również żąda bezlitosna królowa prokuratorsko-policyjnych nauk: statystyka.

***

10 stycznia 2008 roku o godz. 9.30 Emilia idzie drogą asfaltową w kierunku domu swojej matki, wraca od siostry swojego chłopaka, gdzie nocowała. Mija miejscowość Janiszewo. Wiadomo o tym z zeznań Włodzimierza Ż., który tamtędy akurat przejeżdżał samochodem. Dobrze znał Emilię. Miała na sobie kurtkę koloru żółtokremowego, w ręku trzymała reklamówkę.
Włodek się upewnił, czy to Emilia, zerkając we wsteczne lusterko. Tak, to ona.

Czemu się nie zatrzymał, żeby podwieźć znajomą? Emilia nie była sama. Po drugiej stronie drogi szedł mężczyzna. Średniej budowy ciała, około 170-175 cm wzrostu, ubrany na ciemno. To wszystko, co Włodzimierz Ż. mógł powiedzieć na jego temat. Więcej szczegółów nie zapamiętał, twarzy nie widział. Odniósł wrażenie, że Ewelina rozmawiała z tym mężczyzną, że idą razem. Pojechał więc dalej, nie chcąc przeszkadzać.

Nie mógł przecież wiedzieć, że mężczyzną może być ten, który za chwilę zaatakuje.

Włodek nie jechał sam w samochodzie. Jechał ze swoją matką. Może ona więcej zapamiętała z wyglądu mężczyzny?

Być może. Nie wiadomo. Matka Włodzimierza Ż. nigdy nie została przesłuchana.

Po sześciu latach akta sprawy przeanalizują śledczy z Komendy Wojewódzkiej w Gdańsku. "Tych wątpliwości nigdy nie rozstrzygnięto" - stwierdzą po wielokroć.

***

Pokój przesłuchań w Areszcie Śledczym w Gdańsku przeznaczony jest na spotkania, w których nie powinny brać udziału osoby postronne. Z wyjątkiem funkcjonariusza Służby Więziennej, który zawsze towarzyszy rozmowie osadzonego z dziennikarzem.

Rzeczywiście, Henryk Sieklucki jest średniej budowy ciała, na oko 175 cm wzrostu. Starannie dobiera słowa. Nieco nienaturalnie w jego ustach brzmią niektóre sformułowania. Jakby zeznawał przed sądem, tylko zamiast "wysoki sądzie" wtrąca "panie redaktorze".

Urodził się 12 sierpnia 1972 roku, w miejscowości Wysokie Mazowieckie pod Białymstokiem. Nie potrafi dziś powiedzieć, ile razy siedział. Najczęściej za włamania. Najdłużej trzy i pół roku do warunkowego. Zazwyczaj w Sztumie. Inni narzekają, ale jemu dobrze się siedzi w Sztumie. Spokój tam jest.

Sieklucki został zatrzymany 27 marca 2008 roku, po tym jak dwóch miejscowych chłopaków zeznało, że im groził, "jeśli policja będzie się tu kręcić". To było, gdy funkcjonariusze z Tczewa "prowadzili czynności operacyjne" w Janiszewie i okolicy.
W dniu zatrzymania Henryk zeznał, że nie zna Emilii, że nigdy nie był w miejscu, w którym znaleziono jej ciało, że nigdy nie szedł drogą z Pelplina do Gniewu, więc nie może być tym mężczyzną, którego widział przejeżdżający samochodem Włodzimierz Ż.

***

Wróćmy do wydarzeń z przełomu 2007 i 2008 roku: Henryk mieszkał w opuszczonym domu w Lipinkach Szlacheckich (kilka kilometrów od Pelplina), ale potem poznał państwa Szychtów. A że do Lipinek miał 7-8 km wieczorem i rano, bo na cukrownię po złom trzeba było chodzić, to zamieszkał u nich w Pelplinie. Związał się z Aleksandrą. Ale nie zawsze u nich nocował, bo państwo Szychtowie warunków nie mieli.

***

Nie mają warunków, rzeczywiście. Przez drzwi wejściowe do kuchni, z kuchni do pokoju, kilkanaście metrów kwadratowych, trzy łóżka, niezaścielone, leżą pod kołdrami - Aleksandra, jej matka i syn Daniel. Niedogrzane jest, grzyb na ścianie, zaduch, stół na środku, nie ma gdzie się ruszyć.

Trudno powiedzieć, ile Aleksandra ma lat, dajmy na to - coś koło czterdziestki. Pod maską zaniedbania, głęboko ukryte wdzięk i uroda. Duże czarne oczy.

Aleksandra: - Pod sklepem Harnaś pierwszy raz go zobaczyliśmy. Taki zarośnięty był, brudny, krzywo stał, wygięty, bo na kręgosłup narzekał, jak się potem okazało. Co za dziwny człowiek, myślę sobie. A potem z moim ojcem widzę go na skupie (złomu). Pytam ojca, kto to jest, a ojciec mówi, żebym mu zupy do słoika nalała. To ja mówię, że nie musi jeść ze słoika, żeby przyszedł, do kuchni, to mu dam. A potem powiedziałam, że jak chce przychodzić, to musi się umyć i obciąć. Wyszorował się, sama go obcinałam. Jak potem wyszedł na ulicę, to go ludzie nie poznawali.

Matka Aleksandry: - Ón butów nie miał nawet. To znaczy miał, ale bez podeszwów. Moi chłopacy (synowie, znaczy się, czyli bracia Aleksandry) go ubrali.

Kobiety potwierdzają: tak, bywał u nich codziennie.

Matka Aleksandry: - Jak ón rano poszedł na złom, to przyszedł po ósmej, żeby mu zrobić coś ciepłego, to ón przyniósł kiełbasy małemu (chodzi o Piotrusia, który spod kołdry spogląda ciekawie), bułki, pomarańcze. A dla nas papierosy. Wszystko było na śniadanie. I tak codziennie. Aleksandra: - Agresywny? W ogóle! Nawet nie przeklnął. Z Piotrusiem, wtedy sześcioletnim, go zostawialiśmy. Usiedli se na podłogę i grali w gry, w warcaby, w chińczyka.

***

Tu pojawiają się wątpliwości. Henryk twierdzi, że w okolicach 10 stycznia codziennie bywał u Aleksandry. Ale Aleksandra twierdzi, że obcięła go dopiero w lutym. Czy więc 10 stycznia (czyli w "inkryminowanym czasie") mógł być u Aleksandry?
To ważne, bo ona sama twierdzi:

- Jakby to zrobił, zamordował, znaczy się, to ja bym wyczuła, że nerwowy, czy coś. A on nic.

Być może jednak 10 stycznia Henryk nie bywał jeszcze u Aleksandry. Minęło sześć lat, wszyscy zasłaniają się niepamięcią.

***

Tak czy inaczej, Henryk opowiada, że zwykle przebywał u Aleksandry do 22.00, nieraz później, potem chodził do jej altany na działki, to będzie jakieś 1,5-2 km.

- Ale też nie zawsze tam chodziłem, bo często, jak już widziała, że za dużo miałem wypite, to się bała mnie puszczać wieczorami, bo tam jest wąska kładka, 70-80 centymetrów, a pod nią rwący potok, i się bała, że wpadnę. To wtedy u nich spałem, a to, prawdę mówiąc, dość często się zdarzało, że do nieprzytomności spożywałem alkohol. Oj tak, byłem alkoholikiem - wzdycha.

- Mówi pan, jak było zwykle. Ale co pan robił konkretnie 10 stycznia 2008 roku?

- W sumie, panie redaktorze, mogę powiedzieć, od paru dni, w sumie tak samo postępowałem. Codziennie godzina trzecia, czwarta wstawałem, wychodziłem na złom, na gruzy do starej cukrowni albo na kwasy...

***

Kwasy to sąsiadująca z cukrownią nieczynna fabryka chemikaliów w Pelplinie. Dziś zwałowisko gruzów i plątanina drutów zbrojeniowych. - Godzina pracy to około 10 złotych w skupie - tłumaczy na miejscu purpurowe na twarzy, dwumetrowe chłopisko pracujące piłką ręczną, która w jego łapsku wydaje się piłeczką. - Nie opłaca się, ale co robić, jak nie ma na chleb?

W tym przypadku chleb zapewne nie jest suchy. Kiedy zawiewa od olbrzyma, czuć, że wczoraj suchy chleb był obficie przepijany.

***

Sieklucki: - Złom zawsze u Diehlinga sprzedawałem, bo w Pelplinie on najwięcej za metal daje. Bywało, że miałem 20 albo i 30 złotych.

Diehling otwiera o ósmej.

Wstawał więc Henryk o piątej, szedł uzbierać tyle złomu, żeby starczyło na bułeczki, kiełbasę, pomarańczę.
O tanim winie, co je Henryk, jak sam mówi, przynosił, Aleksandra nie wspomina.

O winie, a raczej winach wypitych pod sklepem Harnaś wspomina pan w wełnianej czapce, który stoi pod Harnasiem również dziś. I wygląda tak, jakby zawodowo się trudnił tym swoim staniem. Zresztą sam mówi, że zna tu wszystkich, bo w Pelplinie stoi tak już całe życie. - Henryk dobry chłop był, bardzo dobry. A jak się napił, to nie bałaganił. Agresja? Co pan! Nie, nigdy. A jak pożyczał na wino, to zawsze oddawał.

Na skupie u Diehlinga:

- Nie, nigdy nie było z nim problemów. Przynosił co rano tyle, co tam uzbierał, jak mu brakło do 10 złotych, to mu się jeszcze dodało, a jak pożyczył dwa złote, zawsze przyniósł z powrotem. Taki niegroźny pijaczek był.

***

- Co pan robił 10 stycznia? - powtarzam pytanie. Z korytarza dobiega nieustający szczęk krat. Jak to w więzieniu, z czasem przestaje się to słyszeć.

- Czasami mam przebłyski, trudno mi na chwilę obecną powiedzieć, czy ja codziennie tak postępowałem, czy mi się film urwał...

- Co pan pamięta z 10 stycznia 2008 roku? - jeszcze raz, z uporem maniaka.

- Trudno mi powiedzieć.

***

Dzień po zatrzymaniu Henryka Siekluckiego, 28 marca 2008 roku, w śledztwie następuje przełom.

Henryk mówi prokuratorowi, że przemyślał wiele spraw. Że w komendzie wszystko sobie przypomniał, że jeszcze wczoraj nie pamiętał, że zabił Ewelinę, ale teraz już pamięta. Policjanci (Jarosław i Dariusz) pomogli mu w przypominaniu, pokazali zdjęcie tej zamordowanej dziewczyny i on wtedy poczuł się tak, jakby z nią rozmawiał, tak jakby zamienił z nią parę słów. Poleciały mu w komendzie łzy z oczu, spuścił głowę. Poprosił policjantów, żeby zaprowadzili go do celi, nie chciał z nimi rozmawiać, w celi zaczął sobie wszystko przypominać, ułożył układankę w głowie, poprosił o kartkę i coś do pisania. I długo pisał oświadczenie. Tak mówił prokuratorowi, drugiego dnia po zatrzymaniu.

Dziś opowiada:

- Po zatrzymaniu zostałem przewieziony na komendę w Tczewie, dopiero się prawdziwa gehenna zaczęła. Cały czas, do godziny 17, stałem ze skutymi z tyłu rękami, pan Jarek cały czas mnie bił, jak nie z otwartej ręki, to podchodził i z pięści w bok uderzał, wyzywał cały czas na literę k, "się przyznaj, jak tą dziewczynę zajebałeś', i pięścią w bok, z otwartej ręki w twarz albo w kark. Około 17 zostałem odprowadzony do celi. Następnego dnia rzucali, popychali mnie o stoły, o szafy, pan Jarek wziął mnie dwoma rękami za szyję i rzucił na kasę pancerną w swoim pokoju, a tam klamka wystawała na około 10 centymetrów i się przegięłem, przewróciłem i zacząłem wyć. Dopiero mnie we dwóch z panem Darkiem posadzili na krześle i zaczęli grać w dobrego i złego policjanta. Pan Darek, niby dobry, mówi: przyznaj się, po co Jarek ma cię napieprzać. Kiedy pan Jarek wracał, to się zaczynało bicie, popychanie. Wtedy z bólu mówię: dajcie mi kartkę, to wam wszystko napiszę. I oni powiedzieli, co mam pisać. Pojechaliśmy do prokuratora.

Wrócili na policyjną izbę zatrzymań, to była już około 20.30.

- Z własnych pieniędzy kupili mi papierosy, kawę, całą siatkę, jedzenie, napoje, bułeczki. Nie jadłem od dwóch dni.

***

Tyle sam Sieklucki. Jego opis wydarzeń z marca 2008 roku wysłałem do komendy w Tczewie, z prośbą o komentarz. Dariusz Górski, oficer prasowy KPP w Tczewie, nie ustosunkował się do faktu (rzeczywistego lub rzekomego) bicia Siekluckiego. Napisał tylko, że "Policjanci, o których Pan pyta (Jarosław i Dariusz), pracowali w przeszłości w naszej komendzie, ale obaj od kilku lat są na emeryturze. Byli to bardzo doświadczeni śledczy".

Sieklucki złożył do prokuratury doniesienie na policjantów - że został przez nich pobity. Sprawę umorzono. Nie oznacza to jednak, że pobicia nie było. Prokurator z Kwidzyna, gdzie badano sprawę, twierdzi, że najprawdopodobniej było (miał obrażenia), tylko że nie ustalono sprawcy.

***

Tak czy inaczej, z treści spisanego w celi oświadczenia i ze złożonych (następnego dnia) przed prokuratorem zeznań wynika, że 10 stycznia 2008 roku Henryk wstał wcześnie, poszedł zbierać złom. Następnie udał się do skupu złomu pana Diehlinga.

Tam sprzedał metal. Dostał 20 zł. Poszedł do sklepu Harnaś. Kupił dwa piwa, wino wiśniowe i papierosy. Ze sklepu udał się w stronę działek. Po drodze pił piwo i wino. Poszedł na główną drogę. Po drodze schował narzędzia, które służyły mu do zbierania złomu. Za paskiem zostawił sobie nóż. Dalej: wypił wino. Poszedł w kierunku drogi asfaltowej i skręcił w stronę Gniewu. W pierwszej napotkanej miejscowości wypił drugie piwo. Po około 10-15 minutach zauważył, że drogą za nim ktoś idzie. Szedł wtedy wężykiem, był tak pijany, że nie mógł się utrzymać na nogach. Nie znał idącej za nim dziewczyny.

Spodobała mu się i zaczął ją podrywać. Powiedział do niej "laleczko, jak masz na imię", ona zaczęła go wyzywać od palantów.
W tym momencie mija ich Włodzimierz Ż. ze swoją matką w samochodzie. Jest więc godzina 9.30. Henryk bije Emilię dwa razy z otwartej ręki w twarz i raz z pięści w ramię. Wyciągnął nóż. Emilia nie uciekała, wręcz przeciwnie - trzymającego w ręku nóż bezdomnego mężczyznę uderzyła z płaskiej ręki w twarz. Wtedy on uderzył ją z pięści. Emilia upadła i nadziała się na ostrze, Henryk nie potrafi powiedzieć, jak, następnie parę razy uderzył ją w plecy, ale w sumie to zajścia nie pamięta. Jakby miał mgłę przed oczami. Nie pamięta, co dalej się działo. Jest całkowicie pewien, że to on zabił Emilię - tymi słowami kończy swoje oświadczenie.

***

Sąd uznał, że motywem zabójstwa było to, że Henryk poczuł się urażony odzywką Emilii: "ty palancie".

Czy Henryk, zabierając nóż do Janiszewa, planował zbrodnię? Jeśli nie - po co go brał ze sobą? Nie wiadomo. A w ogóle dlaczego poszedł w stronę Gniewu, za miasto? Dokąd szedł? Nie wiadomo. Czy ktoś go widział, jak przechodził przez Wybudowanie, Janiszewko, Janiszewo (kolejne miejscowości na trasie, samochody przejeżdżają tędy mniej więcej co minutę)? Z akt sprawy wynika, że oprócz Włodzimierza Ż. - nikt.

Zresztą trudno się w aktach doczytać, gdzie dokładnie Włodzimierz P. mija rozmawiających. W samym uzasadnieniu wyroku (kilkadziesiąt stron) pojawiają się informacje: raz, że było to przed Janiszewem, drugi raz, że w Janiszewie, potem sam Henryk na wizji lokalnej mówi, że rozmowa zaczęła się za Janiszewem.

***

I jeszcze jedna rzecz: ciała nie znaleziono na drodze, tylko 139 metrów dalej, w polu.

Henryk napisał w oświadczeniu, że nie pamięta, jak po zabójstwie przeciągnął zwłoki po błotnistej ziemi, jak jednocześnie trzymał reklamówkę, w której był koc, jak zawijał ciało w ten koc, jak wpychał je do rozlewiska.

Czy w ogóle miałby tyle siły, żeby przeciągnąć zwłoki przez błotniste pole (wówczas mrozu nie było)? Ta kwestia nie została rozstrzygnięta. W ramach eksperymentu procesowego można było napełnić worek piaskiem, tak żeby ważył np. 60 kg, i kazać Henrykowi zaciągnąć go z miejsca zbrodni do miejsca ukrycia zwłok.

Wiadomo by było, ile czasu mu to zajęło. Wiadomo by było, czy możliwe jest, żeby nikt tego nie zauważył z uczęszczanej drogi.

I jeszcze: czy dałby radę między 8 a 9.30 pokonać, będąc pijany (sam napisał w oświadczeniu, że "szedł wężykiem"), trasę: skup Diehlinga (otwiera o ósmej), sklep Harnaś, kładka, działki, droga na Janiszewo, w końcu - miejsce zbrodni, znajdujące się około pół kilometra za Janiszewem (był tu, jeśli to on, widziany przez Włodzimierza Ż. o 9.30)? Trasa, którą musiałby przejść, to około 6 km.

Okazuje się, że teoretycznie jest to możliwe. Gdyby szedł marszowym krokiem, utrzymując przez cały czas dość szybkie tempo, nie zatrzymując się po drodze, nie idąc wężykiem. Nie pijąc po drodze, będąc trzeźwy, wypoczęty i w niezłej kondycji. Wtedy pokonuje się ją dokładnie w godzinę i 15 minut.

***

Henryk Sieklucki trafił do Aresztu Śledczego w Starogardzie Gdańskim. Odwołał wszystkie swoje zeznania. Niewiele to dało. W październiku 2010 roku został prawomocnie skazany na 25 lat więzienia. Zaczął pisać wiele listów, m.in. do Zespołu ds. Przestępstw Niewykrytych (tzw. Archiwum X) przy Komendzie Wojewódzkiej Policji w Gdańsku. Śledczy, którzy tam pracują, mają już na koncie kilka spektakularnych sukcesów. Potrafią doprowadzić przed sąd sprawców zbrodni sprzed wielu lat. Wzięli się za akta sprawy Siekluckiego. I okazało się, że mają wątpliwości, których nie mieli wcześniej policjanci z Tczewa, prokurator czy sądy w trzech instancjach, łącznie z Sądem Najwyższym.

W styczniu 2014 roku wysłali do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku dokument, który nosi tytuł: "Analiza materiałów sprawy prowadzonej przeciwko Henrykowi Siekluckiemu". Czytamy w tej analizie: "Należałoby się zastanowić, czy w sprawie przeciwko Henrykowi Siekluckiemu wyczerpano w całości inicjatywę dowodową. (…) Istnieją rozbieżności w materiale dowodowym. (…) W naszej ocenie, ponownie należałoby spojrzeć na tę sprawę jak na niewykryte zabójstwo. Takie spojrzenie może pozwolić na wszechstronne wyjaśnienie tej sprawy i ewentualne ujawnienie nowych, nieznanych dotąd dowodów".

Jednak na razie w policyjno-prokuratorskich statystykach zabójstwo figuruje jako wykryte - dzięki pracy dwóch dzielnych policjantów. A Siekluckiemu zostało jeszcze 20 lat za kratkami. Póki nie będzie nowych dowodów w sprawie, nie ma szans na wznowienie śledztwa.

***

Henryk nieustannie pisze listy do Aleksandry. Pozostają bez odpowiedzi. Piotrusiowi, który ma już 11 lat, wysyła kartki i święte obrazki, które dostaje od więziennego kapelana.

Personalia głównego bohatera, ofiary zabójstwa, prokuratora i rzecznika policji są prawdziwe. Pozostałe imiona i nazwiska zostały zmienione.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki