MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Worek Kości

Redakcja
Teofil Cechosz pokazuje dziką śliwę, pod którą zakopał znalezione w ubiegłym roku kości ofiar sprzed 64 lat
Teofil Cechosz pokazuje dziką śliwę, pod którą zakopał znalezione w ubiegłym roku kości ofiar sprzed 64 lat Archiwum
Wiosnę 1945 roku na dawnym pograniczu polsko-niemieckim opisuje Barbara Szczepuła

Ojciec Teofila w połowie lat trzydziestych postawił dom przy samej granicy polsko-niemieckiej. Wieś nazywa się Warszkowo, za Niemca Warschkau. Co to zresztą za wieś, ot kilka porozrzucanych zabudowań wśród otulonych lasami pagórków. Lasy chronią przed wiatrem. A wiatry bywają tu straszne, wirują w jakimś szalonym oberku, wyją i syczą, skaczą po polach i lasach, bywa kładą pokotem dziesiątki wysokich świerków i jesionów. Któregoś roku zwaliły cały lasek Teofila Cechosza i zerwały dach z obory, a w przerażonych krowich oczach odbiły się gwiazdy.

***
Zimą 1945 roku Niemcy ustawili wokół wsi cztery działa przeciwpancerne. Żołnierze zamieszkali u miejscowych gospodarzy, Cechoszowie musieli oddać im największą, paradną izbę, tę, na której ścianach wisiały święte obrazy, jeden przy drugim, a więc: Matka Boska, Pan Jezus i największy obraz w złotej ramie - Święta Rodzina. A obok - w stosownej odległości - portret ślubny gospodarzy.

Żołnierzy było ośmiu, może dziesięciu, spali na słomie na podłodze, tylko oficer zajął małżeńskie łoże Cechoszów. Żołnierze byli młodzi, niektórzy bardzo młodzi, bo Günter nie miał więcej niż szesnaście, a Kurt - chyba z piętnaście lat. Teofil, czyli Tefi, jak go nazywano w domu, dwunastoletni, więc prawie ich rówieśnik, gadał z nimi, wypytywał co i jak, czy te działa mogą też samoloty strącać, bo widział, że czasem celują w niebo. Kurt i Günter pochodzili z Gdańska. Pewnego dnia zjawili się wystraszeni rodzice Kurta i przywieźli mu cywilne ubranie, żeby miał się w co przebrać, gdy nadejdą Rosjanie, bo że wkrótce tu będą, nie było wątpliwości. Wtedy Kurt zrzuci mundur i - jeśli nie zdąży uciec - wmiesza się w miejscową ludność. - Co on winien, przecież to jeszcze dziecko - zapłakana matka Kurta szukała wsparcia u matki Tefiego.

Wzdłuż granicy przedwojennej Polski, która była także granicą pola Cechosza, więźniowie z jakiegoś obozu koło Gdańska (dopiero z czasem dowiedzieli się, że to był Stutthof) kopali rowy przeciwczołgowe. Trzymano ich w stodołach w okolicznych wsiach. Ojciec po kryjomu nosił nieszczęśnikom gorące kartofle i chleb, bo widział, że ledwo stoją na nogach. Kiedyś spostrzegł to pilnujący ich esesman i zaczął krzyczeć: - Głupi Polak! Raus! Ale ojciec Teofila zapytał go:

- Jesteś pewien, że twoje dzieci nie płaczą teraz za kawałkiem chleba? Bo przecież Amerykanie i Anglicy bombardowali już niemieckie miasta. Musiało mu to dać do myślenia, bo następnego dnia zebrał do wiadra jedzenie, które zostało po żołnierzach obsługujących działo i przyniósł ojcu. Udawał, że nie widzi, gdy ojciec przekazywał jedzenie kopiącym rowy więźniom.
Przez wieś przetaczały się na zachód wozy fluchtlingów z Prus Wschodnich, a w drugą stronę wlekli się pędzeni przez esesmanów więźniowie z - jak mówi się w Warszkowie - lagrów. Tefi nieraz starał się podrzucić kawałek chleba, który upuszczał w śnieg na poboczu drogi w pobliżu idących, ale jednego dnia przestraszył się, bo zobaczył, że esesman strzelił do schylającego się po chleb mężczyzny.

Uciekinierzy niekiedy nocują u Cechoszów. Taka para z wózkiem na przykład, biedni widać, konia nie mieli, przespali się na strychu, rano poszli dalej, a za jakiś czas znaleziono wózek w rowie przy drodze, a nieco dalej ich ciała.

***
Rowy kopane przez więźniów pod Warszkowem nie powstrzymały jednak sowieckich czołgów, bo nadjechały do wsi z innej strony. W nocy rozległa się kanonada, obudzeni mieszkańcy wyskoczyli z łóżek i zaczęli się modlić... Święte obrazy kołysały się na ścianie...

O świcie krasnoarmiejcy chodzili już po domach i wyrzucali Giermańców. Wojna w Warszkowie była skończona.

Rodzina Cechoszów, choć polska, kaszubska, ale kto to udowodni w takiej chwili, ruszyła w stronę Kniewa, sąsiedniej wioski leżącej przed wojną po niemieckiej stronie, teraz opuszczonej. Przesiedzieli tam kilka dni, wreszcie ojciec zarządził powrót do domu. Tam się pobudowałem i tam zostanę - powtarzał, zacinając konia.

Na podwórku powitali ich rosyjscy żołnierze: - Wot Giermańcy! Giermańcy! - Jacy Giermańcy, my Kaszubi! - protestuje ojciec.

Jeden z żołnierzy uderzył w głowę schodzącą z wozu mamę, tak że padła bez czucia. Dzieci w płacz: mamo, mamo, nie umieraj, starszego brata żołnierze pod bronią prowadzą na rozstrzelanie, gonią jego siostrę Wandę. Zrozpaczony tata rzuca się w stronę szopy po siekierę...
W tym momencie wchodzi na podwórko oficer, chyba enkawudzista. Rzuca jakąś komendę, żołnierze puszczają brata, Wanda ucieka, a mama otwiera oczy.

***
Giermańcy, ładni mi Giermańcy. Feliks, mąż Marysi, starszej siostry Tefiego nie chciał iść do Wehrmachtu, uciekł do swoich rodziców pod Kartuzy i ukrywał się w ziemiance, więc Marysię hitlerowcy zamknęli w Potulicach. Była w ciąży, w obozie urodziła córeczkę. Gdy po ośmiu miesiącach dziecko zmarło, Feliks się załamał, poszedł do wojska. Ją wprawdzie z obozu wypuścili, ale on zginął na froncie wschodnim.
***
W pokoju, w którym niedawno spali niemieccy żołnierze, leżą teraz więźniowie z lagru w Rybnie. Mężczyzna i kilka kobiet, Żydówek, niektóre piękne, mimo że bardzo chude, czarnowłose, z wielkimi oczami. Wszyscy wycieńczeni, chorzy, zmarznięci.

Pan Jezus i Matka Boska przyglądają im się ze świętych obrazów i płaczą razem z nimi. Mama rozpala ogień pod kuchnią i gotuje kartofle, ale chore nie mogą dużo jeść... Mężczyzna prosi Tefiego o dębową korę, bo wywar z kory ratuje przed skrętem kiszek. Chłopiec biegnie do lasu szukać kory, ale najpierw kieruje się w stronę miejsca, w którym na skraju lasu stało działo przeciwpancerne Kurta i Güntera. Co z nimi? Czy uciekli? Lufa działa wycelowana jest w niebo i coś dziwnego na niej wisi. To Günter. Przywiązany za nogę do lufy, druga złamana, sterczy jakoś nienaturalnie.

Zamarznięte ręce były rozkrzyżowane. Krasnoarmiejcy zrobili sobie z ciała Güntera tarczę strzelniczą, bo było podziurawione kulami jak sito. Mścili się pewnie za ten czołg, który spalił się w lesie, trafiony pociskiem przeciwpancernym.

Kurt z dziurą w głowie leżał w śniegu. W ręce miał młotek, który pożyczył kiedyś od ojca Tefiego.
Ojciec po kilku dniach poszedł do oficera. - Pozwólcie ich pochować. Oni poszli na wojnę, bo im Hitler kazał iść, tak jak wam kazał Stalin..

Owinęli ich w co tam mieli i zakopali na brzegu lasu.

***
Wieczorem znowu Ruscy wpadli do chałupy. .
- O, diewoczki! - ucieszyli się na widok młodych kobiet. Zatrzasnęli drzwi do pokoju i po chwili zza ściany zaczęły dochodzić krzyki i jęki...

Matka Boska i Pan Jezus nie słyszeli żałosnego płaczu kobiet, nie widzieli tego, co robią z nimi wyzwoliciele, bo krasnoarmiejcy pozrzucali ze ściany święte obrazy i podziurawili je kulami.
Następnego dnia Rosjanie przenieśli kobiety do innej wsi. Pojawiło się podejrzenie, że jedna z nich może mieć tyfus, a tyfusu bali się bardziej niż Hitlera i Stalina razem wziętych.

***
W pokoju zamieszkały kolejne osoby: Polak, Ukrainiec oraz młoda kobieta. Kim byli? Nie opowiadali o sobie. Czasem wspominali obóz, ale widać było, że nie chcą do tego wracać, więc Cechoszowie nie pytali. Przebywali w Warszkowie chyba ze dwa miesiące, kurowali się korą dębową, jedli kartofle, grzali w słońcu, które rozpuszczało skute obozowym lodem serca i przywracało kolor bladoniebieskiej skórze. Powracali powoli do życia. Gospodarze zauważyli, że po pewnym czasie jeden z nich zaczął spać na ich małżeńskim łóżku razem z kobietą.
Nie mogli jednak siedzieć w Warszkowie w nieskończoność, tym bardziej że Ruscy polowali na kobiety. Dla Wandy ojciec zrobił w domu specjalny schowek, gdzie chowała się przed Rosjanami, ale dwie kobiety nie mogły się tam zmieścić. Tata skombinował bryczkę i konia, którego pozostawili uciekający na zachód Niemcy, mama dała na drogę chleba i pojechali, obiecując napisać, gdy dotrą do celu i gdzieś się urządzą.

Ktoś widział, jak bryczkę razem z koniem zepchnął w bagno jadący drogą czołg. Nikt się nie uratował.

***
- Gdyby ten las mógł mówić - wzdycha Teofil Cechosz. Pijemy kawę w domu przy drodze, pod nowymi obrazami, tylko Święta Rodzina pamięta dawne czasy. Rozmawiamy o tym, co to znaczy być człowiekiem.

- Ojciec zawsze powtarzał: Nie kłam, bo jak będziesz kłamał, to będziesz kradł, a jak będziesz kradł, to będziesz zabijał. Nie kłamał, nie kradł, nie zabijał, ale tyle tego zabijania się napatrzył. Wszędzie tu w ziemi ludzkie zwłoki leżą: niemieckie, rosyjskie, polskie, żydowskie, ukraińskie, łotewskie, litewskie i kto wie jakie jeszcze. Wszyscy oni teraz równi przed Panem Bogiem. Źli i dobrzy, ofiary i mordercy, mężczyźni i kobiety. Wszystkim będą policzone ich winy, zważone zasługi.

Ot, w zeszłym roku wychodzi pan Teofil na swoje pole i patrzy: ludzkie kości leżą. We wsi zakładano wodociąg i koparka je wykopała. Leżały tak na polu jak w dolinie Jozafata. Teofil Cechosz zebrał je do plastikowego worka i zakopał pod dziką śliwą na skraju swego pola. Szacuje, że to mogą być kości czterech osób. Odmówił "Wieczny odpoczynek" i na Wszystkich Świętych lampkę zapalił. Tak w polu? A w polu. Tu ludzie zwyczajni, że w polu, w rowach, w lesie, znicze na Zaduszki się palą.

Przez lata zapalał znicze w miejscu, gdzie pochowali Kurta i Güntera. Ktoś nawet przyniósł tam figurkę Matki Boskiej. Nie miała wprawdzie ręki, ale to może i lepiej, bo wyglądała, jakby straciła ją na wojnie. Rodzice Kurta przyjechali raz i drugi z Gdańska. Płakali nad mogiłą. Ale chyba trochę się bali, że ich syn był żołnierzem Wehrmachtu, bo przestali się pokazywać. A może wyjechali potem do Niemiec...
***
Kurt, Günter i inni Niemcy, których miejsca pochówku miejscowi znali, doczekali się ekshumacji. Pochowano ich na żołnierskim cmentarzu pod Szczecinem. Inni zostali. Kaszubi co roku zapalają im znicze.

Wychodzimy z domu, idziemy w kierunku dzikiej śliwy, pod którą Teofil Cechosz pochował ludzkie kości. Wchodzimy na wzniesienie, skąd widać Jezioro Żarnowieckie, spokojne, błyszczące jak srebrna taca. Na przedwiośniu łódek jeszcze na jeziorze nie ma, ale po polach brodzą już dostojnie żurawie, które przeraźliwym krzykiem oznajmiają, że zima odchodzi precz.

Teofil Cechosz opowiada mi jeszcze, że po wojnie jego brata Józefa, którego w zimie 1945 roku Niemcy wzięli do Gdańska do kopania rowów, zesłano na dwa lata i cztery miesiące do karnych batalionów w kopalni na Śląsku. Któregoś dnia po powrocie pojechał z ojcem do młyna.

- Tato - szepnął na widok młynarzowej. - Gdy kopaliśmy rowy, ta kobieta nas pilnowała...
A młynarz jeszcze niedawno był esesmanem. Ludzie go rozpoznali, ale bali się mówić, bo władze też musiały o tym wiedzieć. Teofil najmował się czasem do niego na kopanie kartofli. Gdy się zdenerwował, krzyczał: - Wezmę giwerę i wszystkich was rozpier...ę!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki