Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W Moskwie byliśmy królami. Prawdy i mity na temat występów polskich artystów w ZSRR

Dariusz Szreter
Maryla Rodowicz jako jedyna z  polskich artystek nadal koncertuje na wschodzie. W ub. sobotę odebrała nagrodę Człowieka Roku na Ukrainie
Maryla Rodowicz jako jedyna z polskich artystek nadal koncertuje na wschodzie. W ub. sobotę odebrała nagrodę Człowieka Roku na Ukrainie Archwum Maryli Rodowicz
Kawior jedzony łyżkami z beczek, ikony przemycane w sprzęcie nagłaśniającym, podsłuch w pokojach hotelowych, dziesiątki tysięcy słuchaczy na koncertach i wszechobecna wóda. Prawdy i mity na temat występów polskich artystów w ZSRR weryfikował Dariusz Szreter

Nie tylko Anna German przyciągała w Związku Radzieckim tłumy widzów na swoje koncerty. Przez trzy dekady Pagart "eksportował" za wschodnią granicę setki polskich artystów. Niektórzy dziś się tego wstydzą, inni przerzucają się anegdotami z życia w "dzikim kraju", a bardzo nieliczni, jak Maryla Rodowicz - jeżdżą tam nadal.

Namiastka Zachodu

- Jestem nadal pełen szacunku dla estrady rosyjskiej - zaczyna rozmowę Zbigniew Adrjański, emerytowany dziennikarz, twórca radiowej Giełdy Piosenki, były szef redakcji rozrywki Telewizji Polskiej. - Teraz wielu przyznaje się do kombatanctwa albo uprawiania chałtury. Nie w pełni się z nimi zgadzam. Wyjeżdżano chętnie nie tylko dlatego, że można było stamtąd przywieźć telewizor czy ikonę. Owszem, były cenzura, szykany, podsłuch, ale jednocześnie wykonawcy, których tam zapraszano, byli bardzo szczegółowo kwalifikowani. Stanowiło to swoistą nobilitację. Ich publiczność, choć preferowała estetykę, powiedziałbym, na miarę XIX wieku, znała się znakomicie na śpiewie. A o takich salach koncertowych jak tam moglibyśmy tylko pomarzyć.

Adrjański, który jeździł do ZSRR jako konferansjer, m. in. z zespołem Henryka Debicha, twierdzi, że nasi wykonawcy bili miejscowych sprytem estradowym. No i byli swoistą namiastką światowych gwiazd.

- Rosjanie mają swój styl, my to raczej naśladownictwo. Dziś, kiedy do Rosji przyjeżdżają artyści z Zachodu, naszych wykonawców tam praktycznie nie ma. A u nas Chór Aleksandrowa ryczy jak ranne łosie piosenki, które przecież niezbyt mile się nam kojarzą, a jednak ludzie na to walą.

Zatruta Maskotka

Jolanta Borusiewicz, piosenkarka, laureatka festiwalu opolskiego w 1968 roku, w ZSRR była co najmniej pięć razy. W 1966 z zespołem Jazz Band Ball zaproszono ich do Soczi, gdzie występowali jako orkiestra do tańca na obozie młodzieżowym dla przodowników pracy i nauki.

- Śpiewałam jazz po angielsku, a młodzież szalała z radości - wspomina Borusiewicz. - Wieść się rozniosła, więc z okolicznych miejscowości waliły tłumy. Stali za ogrodzeniem z drutów kolczastych, którymi nasz obóz był odseparowany, słuchając i wrzeszcząc, aż do momentu kiedy ich nie rozgoniono. I tak dzień w dzień. W końcu przeniesiono nas do Jałty, gdzie graliśmy już w zamkniętym klubie dla tak zwanych Pampów - zasłużonych pracowników aparatu rządowego.

Najciekawszy, a zarazem najbardziej dramatyczny był jednak wyjazd z teatrzykiem Wagabunda w 1968 roku. Główną gwiazdą była Maria Koterbska. Poza tym program składał się ze skeczów znanych artystów, takich jak Mieczysław Czechowicz czy Bogumił Kobiela.
- Ja, według słów dyrektora teatru, miałam być maskotką - wspomina Borusiewicz - ale po pierwszych występach okazało się, że ta maskotka zawojowała ruską publiczność, zwłaszcza tę młodą. Domagano się bisów, co było o tyle kłopotliwe, że miałam przygotowanych tylko sześć piosenek. Którejś nocy Tomasz Śpiewak z Marianem Załuckim napisali więc dla mnie "Komu w drogę, temu czas", która się stała wielkim przebojem w całej Rosji, zresztą do dziś żyjącym swoim własnym, niezależnym życiem. Wtedy zdobyłam ogromną popularność, jakiej nie miałam w Polsce!

Jak twierdzi, stało się to przyczyną jej problemów.
- KGB wzięło mnie pod lupę. Nie mogłam nigdzie sama wychodzić, pilnowała mnie bardzo niemiła babuszka. Aż w Nowosybirsku nagle, tuż przed wyjściem na scenę, padłam nieprzytomna. Zbudziłam się dopiero po kilku godzinach, ze strasznymi torsjami i zawrotami głowy. W oknie kraty, a za oknem tajga. Leżałam tam kilka dni w tej "klinice", a jedynymi moimi towarzyszami były setki karaluchów. Dziura w podłodze służyła za toaletę. Przez maleńkie wewnętrzne okienko, prowadzące do długiego, ciemnego, pustego korytarza, podawano mi puszeczki po konserwach rybnych na… kał do badania, a także jakieś ochłapy do jedzenia. Najczęściej zupę, na której widok można było zwymiotować!

Kilka razy nocą przychodziła do mnie pielęgniarka, której rodzice byli Polakami wywiezionymi przed laty na Syberię. Powiedziała, że nie wolno im nigdy opuścić regionu nowosybirskiego, ze łzami w oczach pytała o Polskę. Jak się zorientowała, że może mi zaufać, bo sama byłam wystraszona, powiedziała, że zostałam "wyciszona" trutką. Jaką, nie wiem, ale po powrocie do kraju długo leczyłam chory żołądek. Wagabunda zmuszona była czekać aż do wypuszczenia mnie z tej potwornej kliniki, gdzie podobno robiono pierwsze przeszczepy serca ze świni... A planowana dalsza trasa do Uzbekistanu została nagle odwołana z przyczyn nam nieznanych.

Trzeba wysłać czołgi

- Zdarzały się różne historie losowe, w tym i zatrucia. To była inna kuchnia, inna woda - bagatelizuje tę opowieść Franciszek Redzimski, niegdyś kierownik eksportu estrady i folkloru agencji Pagart, która przez wiele lat była jedynym pośrednikiem przy wyjazdach polskich wykonawców za granicę.

Redzimski, który często towarzyszył artystom w wojażach, pamięta, że nieraz przychodziło mu stawać wobec nieoczekiwanych wyzwań.
- Raz zbudzono mnie w nocy, bo muzycy szukali podsłuchu w pokoju hotelowym z takim zapałem, że odkręcili umieszczone w podłodze mocowanie żyrandola w holu poniżej ich pokoju. I żyrandol zwyczajnie spadł.

Innym razem, w hotelu Rossija w Moskwie, pewien muzyk postanowił odwiedzić koleżanki w sąsiednim pokoju. Ponieważ etażowa (w hotelach na każdym piętrze siedziały pracownice, które miały oko na przemieszczanie się gości i w razie czego interweniowały) nie pozwoliła mu wyjść na korytarz, bo było już późno, zdecydował się przejść po gzymsie. No i spadł. Na szczęście na dole była siatka i nic sobie nie zrobił. Ale próbując wejść z powrotem do budynku, zaczął się dobijać do drzwi, za którymi odbywało się przyjęcie dla partyjnych notabli.

- Po tej aferze zostałem wezwany do ministra kultury, a mój raport powędrował na biurko premiera Jaroszewicza.
Z reguły polscy artyści byli adorowani, ale kiedyś, już w latach 80., przed koncertem Andrzeja i Elizy w Leningradzie na widowni pojawił się osobnik, który zaczął wykrzykiwać, że trzeba wysłać do polski czołgi, żeby zrobić porządek z buntownikami z Solidarności. Zespół zagroził, że nie wystąpi. Błyskawicznie wezwano milicję, która zaaresztowała awanturnika.

- Trzy dni później spotkałem go jednak pod hotelem. Podszedł do nas i z satysfakcją powiedział: ja tu jestem gospodarzem! - wspomina Redzimski.

Larysa leci z Władywostoku

Ryszard Poznakowski, wraz z Trubadurami, po raz pierwszy pojechał na koncerty do ZSRR w 1969 roku, w ramach estradowej "składanki" na 25-lecie Polski Ludowej. Trwało to pół roku. Dawali po dwa-trzy koncerty dziennie.

- Czuliśmy się jak królowie świata - wspomina. - Graliśmy koncerty w halach dla 20 tysięcy osób. Podejmował nas minister kultury. Kawior jadało się łyżkami z beczek.

Poznakowski ma swoją teorię, dlaczego, obok typowych pieśniarzy, zapraszano też zespoły bitowe.
- Byli świadomi, że rodzącej się wtedy kultury młodzieżowej nie da się trzymać dłużej zamkniętej i widocznie uznali, że lepiej się otworzyć na nowinki muzyczne ze strony zaprzyjaźnionego baraku. Nie było przy tym ingerencji w repertuar, mogliśmy nawet wykonywać utwory Beatlesów. Działał natomiast rodzaj wewnętrznej cenzury. Nie tylko tam, przecież w kraju też rock nie był wprost buntowniczy. Generalnie panowała zasada: my nie zauważamy władzy, a ona nie widzi nas.

Rocka Polakom w ZSRR grać pozwalano, ale poza sceną muzycy byli izolowani od miejscowych. Zawsze był przy nich "pierewodczyk", który pilnował, żeby nie chodzili, gdzie "nielzja". Hotele Inturist - wyłącznie dla turystów zagranicznych, to były zamknięte enklawy.

- Obowiązywał stały rytm pracy: po koncercie tradycyjne pół litra i spać, a rano jazda do innego miasta - opisuje Poznakowski. - A kontakty damsko-męskie? Miejscowe władze przymykały na to oko. Zresztą w Polsce pruderia była większa niż tam. Pamiętam, jak przyjechaliśmy do Tamowa, 400 kilometrów na południe od Moskwy. Szyto tam mundury dla wojska i bez przesady można powiedzieć, że to było miasto szwaczek. Wkraczamy do hotelu, a tam w holu chyba ze 40 panienek na nas czeka. A potem w każdym pokoju jeszcze co najmniej po dwie. Płaciły po 50 rubli hotelowym wykidajłom, żeby je do nas wpuścili! A Larysę z Władywostoku to proszę za pośrednictwem gazety specjalnie pozdrowić ode mnie. Jak utknęliśmy w Baku na Boże Narodzenie, wynająłem samolot, żeby do mnie przyleciała. Kosztowało mnie to równowartość trzech samochodów marki Wołga, ale warto było. I trzy dni ten samolot czekał, żeby ją zabrać z powrotem.

Opowieściom o przemycie ikon na wielką skalę Poznako-wski radzi nie dawać wiary.
- Byliśmy infiltrowani. Wszyscy by wiedzieli, gdyby coś takiego się zdarzyło. Paru kolegów, nie powiem, z jakiego zespołu, kupiło dolary, jak się okazało, od ludzi podstawionych przez KGB. Na lotnisku już na nich czekali. Mieli nawet zanotowane numery tych banknotów.
Był jeszcze jeden moment, który pozostał do tej pory w pamięci nie tylko Ryszarda Poznakowskiego.

- Na koncercie w Tbilisi tłum wdarł się na scenę, a za nim szwadron milicji. Pałowali wszystkich, poza nami, bo jednak odróżnialiśmy się strojem i fryzurami od miejscowych. Chwyciłem więc jednego chłopaczka i ukryłem go w garderobie. Proszę sobie wyobrazić, że wiele lat później Małgorzata Potocka, szefowa zespołu Sabat, po powrocie z Izraela opowiedziała mi, że jechała z taksówkarzem, który się pochwalił, że zna jednego Polaka - Ryszarda Poznakowskiego. Potem innym znajomym przytrafiło się to samo. To był właśnie tamten uratowany przed biciem chłopak, któremu po latach udało się wyjechać do Izraela.

Gdzie jest Jurek?

- Nie wiem, czy jest wiele osób w branży rozrywkowej, które przebywały w tym "raju" dłużej ode mnie - mówi Andrzej Karolak, który w latach 70. jako menedżer zjeździł Związek Radziecki wzdłuż i wszerz, m.in. ze Skaldami i Niebiesko-Czarnymi.

- Profit był znaczny, ale poza tym to była katorga - wyjaśnia. - Fatalna organizacja przejazdów, rozklekotane samoloty, śmierdzące pociągi. W sklepach pustki, restauracje nieczynne w porze, kiedy normalny człowiek chce zjeść obiad, albo zarezerwowane dla wycieczek. Wieczorem, po koncertach, też nic nie można było zjeść. Tylko wóda była wszechobecna. A już najgorzej było ze sprzętem - rzucali nim jak workami z węglem.

Na trasie ze Skaldami doszło do jednej z najdramatyczniejszych historii wyjazdowych. W Kiszyniowie zaginął gitarzysta Jerzy Tarsiński.

- Zawiadomiliśmy miejscowe władze i naszą placówkę - wspomina Karolak, - ale poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Obawialiśmy się, że Jurek mógł paść ofiarą mordu.

Dopiero po 19 dniach zadzwonił psychiatra ze szpitala w Odessie, który wśród pacjentów na oddziale rozpoznał członka Skaldów.

Jak się tam znalazł? Omyłkowo wsiadł do autobusu jadącego do Odessy, sądząc, że to autokar podstawiony dla zespołu. Ponieważ Skaldowie faktycznie mieli niebawem wystąpić w tym mieście, na miejscu organizatorzy, nieco zaskoczeni jego zbyt wczesnym przybyciem, zakwaterowali go w hotelu. Tam podobno gitarzysta biegał po hotelowym holu nago z Matką Boską wyklejoną na plecach, więc zamknięto go w "psychuszce". Ponieważ nie miał przy sobie dokumentów (paszporty zabierano zaraz po przyjeździe i oddawano tuż przed wyjazdem) uznano, że to psychicznie chory, który tylko podaje się za muzyka znanego zespołu.

Gitarzystę, nie bez kłopotów, odesłano do kraju, sprowadzając za niego zastępstwo.

Goździki na śniegu

Maryla Rodowicz pierwszy raz do ZSRR pojechała w 1969 roku, ale naprawdę często zaczęła tam występować w latach 80. Mówi, że jeździła niechętnie, ale dzięki temu ona i jej instrumentaliści bardziej "weszli w muzykę".

- Byliśmy izolowani, nie było co robić, w związku z tym robiliśmy długie próby przed koncertami - opowiada piosenkarka. - To była jedyna rozrywka.

Wspomina, że szczególną popularnością wśród radzieckich słuchaczy cieszyły się piosenki bardziej melodyjne, sentymentalne, takie jak "Grusza", "Remedium" czy "Kolorowe jarmarki". Nagrała płytę z ich rosyjskimi wersjami, na koncertach między utworami też mówiła do publiczności po rosyjsku, na co ta oczywiście reagowała wyrazami uwielbienia.

W Ałma Acie zakochany fan na pożegnanie piosenkarki wetknął w śnieg dziesiątki czerwonych goździków. W Moskwie, kiedy tuż przed Bożym Narodzeniem wylądowała w szpitalu z zapaleniem wyrostka robaczkowego, zaprzyjaźniony muzyk przyniósł jej tam żywą choinkę, ponoć wyciętą potajemnie w okolicach Kremla.

Były i dramatyczne historie.
- Pamiętam, jak jakieś moje fanki z Moskwy pojechały za mną na koncert do jednej z republik kaukaskich i tam zostały porwane! Dopiero po jakimś czasie udało im się odzyskać wolność.

A co do legend o przemycanych ikonach…
- Nie, ja ikon nigdy nie przywoziłam. Byłam natomiast zaprzyjaźniona z pewnym "podziemnym" malarzem, którego obrazy były tam zakazane. I parę z nich od niego kupiłam i przewiozłam do kraju, zwiniętych w rulon między moimi plakatami.

Z zatwierdzonym scenariuszem

Wojciech Korzeniewski, niegdyś menedżer zespołu Kombi, w 1985 roku jako pierwszy uzyskał dla swojej firmy Biuro Usług Promocyjnych możliwość sprowadzania i "eksportowania" muzyków z Polski bez pośrednictwa Pagartu.

- Jednak wyjazd do Związku Radzieckiego to nie była taka prosta sprawa - wspomina. - Niektórzy czekali i po dwa lata. Scenariusz koncertu i teksty piosenek musiały być zatwierdzone przez radziecką ambasadę.

Na miejscu też panowała pełna kontrola. Zabierano paszporty, pracownicy KGB kontrolowali każdy krok. Żadnych kontaktów z fanami, podpisywania płyt czy plakatów. Odstawiano ich prosto do autobusu, który zabierał ich do hotelu. A tam rygor, nawet panienek nie dopuszczali. Niektórzy romansowali więc z pracownicami Goskoncertu przydzielonymi "do opieki".

- Ale trasy Kombi nigdy nie obfitowały w incydenty - zastrzega Korzeniewski. - Sławek Łosowski pilnował porządku w zespole. Pamiętam za to, jak w Murmańsku Sławek chciał odwiedzić groby polskich żołnierzy. Nasi opiekunowie powiedzieli nam, że takich tam nie ma. Ale my się wymknęliśmy i jakiś prywatny kierowca nas tam zawiózł.

Dlaczego zatem muzycy tak ciągnęli na Wschód? To proste, obowiązywały wtedy stawki ministerialne. W kraju, żeby się utrzymać, trzeba było grać po 300 koncertów w roku. W ZSRR płacono w rublach, które można było wymienić na bony dolarowe do Peweksu. Można też je było korzystnie "zainwestować".

- Każdy miał swoje sposoby i się nimi nie chwalił - uśmiecha się Korzeniewski. - W każdym razie na Wschód jeździło się zarabiać, a na Zachód - kupować za te pieniądze niedostępny tutaj sprzęt. Kiedy upadł komunizm, te wyjazdy się skończyły.

Folklor narodów

Tomasz Lipiński, lider zespołu Tilt, koncertował w Związku Radzieckim tuż przed upadkiem komunizmu, w 1988. Chociaż, jak mówi, "koncertował" to może zbyt wiele powiedziane.

- Pojechaliśmy razem z dwoma innymi zespołami. Organizatorem był Związek Młodzieży Wiejskiej. Na miejscu okazało się, że cała ta trasa była tylko pretekstem do wyprawy handlowej. Jeden z tych zespołów, które z nami pojechały, stworzony został wyłącznie w tym celu. Muzyka nikogo nie interesowała. Zagraliśmy tylko raz, na koniec imprezy, która okazała się festiwalem folkloru narodów ZSRR. Zupełnie tam nie pasowaliśmy z naszym rockowym repertuarem i organizatorzy szybko wyłączyli prąd i zgonili nas ze sceny. W dodatku reszta ekipy nie chciała wracać do Polski, bo tych rubli, które zarobili na handlu, nie udało im się od razu wymienić na dolary. A przepisy były takie, że wyjechać trzeba było w takim samym składzie, jak się przyjechało, nie mogliśmy się rozdzielić. Skończyły nam się pieniądze. Ostatecznie udało się nam załatwić bilety lotnicze z Moskwy dla naszego zespołu, a pozostali zostali i czekali na te swoje dolary.

Uosobienie

Od tamtej pory polscy piosenkarze i zespoły praktycznie nie jeżdżą do krajów byłego ZSRR. Poza Marylą Rodowicz, która koncertuje w Rosji, występuje w tamtejszej telewizji. Często też proszona jest o komentarze przez tamtejsze media. W ubiegłą sobotę odebrała w Kijowie nagrodę Człowieka Roku. Co ciekawe, na terenie obecnej Ukrainy artystka nie koncertowała od prawie 30 lat.

- To pewnie dlatego że Ukraińcy oglądają rosyjską telewizję, nadal mnie pamiętają - tłumaczy Maryla Rodowicz. - A czemu wciąż chcą mnie słuchać? Ich trzeba zapytać. Kiedy wręczali mi nagrodę, powiedzieli, że jestem uosobieniem pięknej, wolnej Polski.

Maryla Rodowicz jako jedyna z polskich artystek nadal koncertuje na wschodzie. W ub. sobotę odebrała nagrodę Człowieka Roku na Ukrainie
Kombi z menedżerem, Wojciechem Korzeniewskim i paniami "opiekunkami" podczas pierwszej trasy po ZSRR

Konkurs

Fundacja "Sopockie Korzenie" ogłasza V Ogólnopolski Konkurs "Wspomnienia Miłośników Rock'n'rolla". Jury oceniać będzie prace w trzech kategoriach: wspomnienia, dokumenty oraz publikacja roku (kategoria dla wydawców). Regulamin oraz Karta Zgłoszenia dostępne są na stronie Fundacji "Sopockie Korzenie": www.sopockiekorzenie.org.pl.

Prace konkursowe należy nadsyłać do dnia 15 sierpnia 2013 - decyduje data stempla pocztowego. Ogłoszenie wyników i wręczenie nagród nastąpi podczas uroczystej gali 20 września 2013 roku w Sopocie.

[email protected]

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki