Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Urok niepotrzebnych staroci. Felieton Wojciecha Wężyka

Wojciech Wężyk
Jednak zanim rzeczy codziennego użytku staną się pożądanymi starociami, przechodzą przez swój czyściec. Są na tyle bliskie i oczywiste, żeby nie budzić zainteresowania, a równocześnie tak nienowoczesne, że przestają być atrakcyjne lub zwyczajnie nie nadążają za kolejną odsłoną technologicznego postępu.
Jednak zanim rzeczy codziennego użytku staną się pożądanymi starociami, przechodzą przez swój czyściec. Są na tyle bliskie i oczywiste, żeby nie budzić zainteresowania, a równocześnie tak nienowoczesne, że przestają być atrakcyjne lub zwyczajnie nie nadążają za kolejną odsłoną technologicznego postępu. ANETA ŻUREK / POLSKA PRESS
W Nowej Wsi Lęborskiej kupiłem starą maszynę do pisania. Chciałbym móc napisać na niej ten felietonik, ale to niemożliwe. Po pierwsze ma ona niemieckie czcionki. Po drugie, spracowane taśmy, na które spadają z dźwiękiem pojedyncze literki, potrafią odwzorować na papierze zaledwie cień pierwotnego kształtu. Wreszcie nie sądzę, żeby stukot pisania umknął mojej rodzinie czy sąsiadom. A po co narażać ludzi na dodatkowy stres.

Dźwięk maszyny do pisania jest jednym z moich najwcześniejszych wspomnień. Ojciec regularnie tworzył na niej jakieś artykuły czy prace naukowe. Zasypiałem kołysany echem kolejnych linijek. Gdy teraz o tym myślę, uświadamiam sobie, że przynoszenie pracy do domu, rzekomo zmora naszych zabieganych czasów, było chyba zawsze czymś normalnym.

Cóż, w sile wieku, obłożeni obowiązkami, gdzieś z nosem przy ziemi myślimy jak to nam ciężko. Gdy tymczasem jest tak, jak zawsze. Zmienia się trochę scenografia, pojawiają się inne narzędzia, ale to, co stanowi istotę codziennego życia – praca, obowiązki, jakiś rodzaj koniecznego poświęcenia, pozostają nieuchronnym elementem dorosłości.

Rozmawiałem o tym jakiś czas temu z teściową, składając jej nieświadomie rodzaj hołdu, w odpowiedzi na proste pytanie, co tam u mnie słychać. A no, co słychać? Od rana zakupy, gotowanie, praca, różne drobne wyzwania i tak dalej. I brnąc w tę wyliczankę z mojej perspektywy czynów, uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem uprzywilejowany wobec pokolenia naszych matek czy ojców, którzy robili dokładnie to samo.

Tyle że stojąc w kolejkach do pustych półek, nosząc później cudem upolowane zakupy w spracowanych rękach. Czekając na zatłoczony autobus. Bez supermarketów, samochodów, restauracji i dziesiątek ułatwień, w których otoczeniu funkcjonuję. Zawstydzony machnąłem ręką i powiedziałem, już zupełnie szczerze, że żyje się bardzo dobrze.

Tymczasem moja wciąż jeszcze zakurzona maszyna stanęła w sąsiedztwie regału z książkami.
- I po co komu taki niedziałający grat? – spyta jakiś racjonalnie myślący umysł.

Nie mam pojęcia. Może to kwestia estetyki, a może jakiegoś sentymentalnego odruchu, który kazał mi ją wygrzebać z piętrzących się staroci. Ale przecież nie jestem w tym dziwactwie osamotniony!

Tydzień po tygodniu, rzesze ludzi pielgrzymują na pchle targi. Ten sopocki nie może się jakoś przebić – pewnie potrzebuje jeszcze czasu. Musi nabrać trochę patyny. Zakurzyć się odpowiednio, bo to tego właśnie oczekują w takich miejscach amatorzy dawnych artefaktów. Natomiast w Oliwie czy oddalonym nieco Pruszczu Gdańskim, spotkacie nieprzeliczone tłumy poszukiwaczy skarbów.
No i oczywiście tych, którzy nimi handlują.

Obowiązuje tu specyficzna dla każdego zgromadzenia etykieta, którą ostatnio bezceremonialnie złamałem. Wypatrzyłem reprodukcję obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej – właściwie to pomięte zdjęcie, w lichej i w dodatku zniszczonej ramie, ale zawsze chciałem ten właśnie wizerunek mieć. Po ile ta Matka Boska? (przyznasz Czytelniku, że już samo to pytanie brzmi zarazem kuriozalnie i obrazoburczo). 20 złotych. To biorę, powiedziałem, podając banknot.

ZOBACZ TEŻ: Przekleństwa w miejskiej bibliotece? Felieton Wojciecha Wężyka

I wtem mój kolega, z którym wspólnie szperaliśmy, odciąga mnie na bok i mówi stanowczo, że tak nie wolno. Trzeba się targować, bo to targ. Zrugany i uświadomiony, wynegocjowałem później zupełnie przyzwoity upust na maszynę.
Nie bez satysfakcji.

Jednak zanim rzeczy codziennego użytku staną się pożądanymi starociami, przechodzą przez swój czyściec. Są na tyle bliskie i oczywiste, żeby nie budzić zainteresowania, a równocześnie tak nienowoczesne, że przestają być atrakcyjne lub zwyczajnie nie nadążają za kolejną odsłoną technologicznego postępu.

Leżą teraz skłębione kablami, obudowami, klawiaturami – rzucone wstydliwie gdzieś na obrzeżach straganu. Telefony komórkowe bez wyświetlaczy, kamery wideo, odtwarzacze CD. Muszą poczekać kilkanaście lat na nasze dzieci. Wtedy może się zdarzyć, że któreś z nich zostanie kupione tak, jak ta stara maszyna do pisania.
Tak naprawdę, nie wiadomo po co.

Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź "Dziennik Bałtycki" codziennie. Obserwuj dziennikbaltycki.pl!

Zobacz też na dziennikbaltycki.pl:

Takimi autami jeździli mieszkańcy Trójmiasta w latach 90! Aż trudno uwierzyć, że tak było nieco ponad 20 lat temu! Oto archiwalne zdjęcia

Takimi autami jeździli mieszkańcy Trójmiasta w latach 90! Aż...

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki