Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Soundrive Fest 2014. Drugiego dnia usłyszeliśmy 8 zespołów na dwóch scenach

Tomasz Rozwadowski
Piątek na Soundrive Fest w gdańskim klubie B90 można określić jako udany dzień na festiwalu z prawdziwego zdarzenia: na dwóch estradach zagrało osiem zespołów, a najlepsi byli headlinerzy na głównej scenie. Czyli stało się dokładnie to, co miało się stać, czyli wcześniejsi wykonawcy solidnie przygotowali grunt pod występy gwiazd, a te również zrobiły to, co do nich należy, mianowicie dalai znakomite koncerty, które na długo utrwalą się w pamięci. Ale po kolei.

Małą Scenę o g. 19 otworzył brytyjski zespół Blaenavon, mocno zapożyczony w twórczości znanych wybrzeżowej publiczności już z dwóch wizyt na gdyńskim Open'erze Wild Beasts. Co prawda Blaenavon jeszcze poszukuje swojego indywidualnego głosu, ale trzeba przyznać, że póki co za wzorzec obrał sobie jeden z najlepszych i oryginalniejszych wspólczesnych składów, więc słuchało się z przyjemnością i życzliwym zainteresowaniem.

W pół godziny po rozpoczęciu koncertu debiutantów na Dużą Scenę wszedł londyński kwartet Yuck i z estrady powiało prawdziwym profesjonalizmem. Yuck jest formacją po poważnych przejściach, przydarzyło mu się odejście ze składu lidera, ale mimo to zespół przegrupował się (w Gdańsku zagrał z perkusistą zastępującym etatowego bębniarza, który poleciał do USA na ślub siostry), mocno zmienił styl, ale utrzymał się na rynku muzycznym i dał w Gdańsku bardzo dobry, znakomicie przyjęty przez fanów koncert. Muzyka Yuck jest katalogiem indie-rockowych patentów z lat 90., wybranych jednak i wymieszanych z prawdziwym smakiem i zagranych z wdziękiem. Nic mniej i nic więcej.

Następnym wykonawcą na Małej Scenie był Jakko Eine Kalevi z Finlandii i tu mieliśmy już do czynienia z firmową dla Soudrive Fest dziwnością. Pierwsza część występu Fina grającego na instrumentach elektronicznych i śpiewającego przy wsparciu perkusisty, była przejażdżką po synth-popie lat 80. z dodatkiem zdystansowanego, wziętego w nawias disco. W pewnym momencie na estradę wszedł jazzowy saksofonista i zrobiło się o wiele ciekawiej. Duży plus za zaproszenie Jakko Eine!

Jeszcze w trakcie jego koncertu Dużą Scenę zagospodarował kolejny brytyjski zespół, mocno oczekiwani Eagulls z Leeds. Ich styl reprezentuje typ indie-rocka mocno zakorzeniony klimatach punkowych i postpunkowych, a ich głównym atutem było solidne rzemiosło, duża energia i radość grania oraz charakterystyczny dla zespołów z północnej Anglii rockowy autentyzm. Rozgrzana publiczność nie chciała ich wypuścić ze sceny, ale musiała się ugiąć pod presja festiwalowego harmonogramu.

Grający na Małej Scenie od g. 22 również brytyjski zespół Fiction był kolejnym tego dnia, który już zdążył zaistnieć i w rodzinnym kraju i na międzynarodowych estradach. Dużo o ich stylistyce mówi fakt, że supportowali na trasach koncertowych m.in. Metronomy i Everything Everything. Lekki rock, z dwoma dobrymi wokalistami i dwoma zestawami instrumentów klawiszowych nie był może specjalnie odkrywczy, ale podany bez zarzutu. Ten zespół może jeszcze nagrać coś interesującego, warto śledzić jego dalsze losy.

Za to Baths z USA, który zagrał na Dużej Scenie jako pierwszy headliner jest wykonawcą, który nie musi poszukiwać własnej drogi, z tak silną indywidualnością nie jest to konieczne. Baths to Bill Wiesenfeld z Los Angeles, kompozytor, muzyk elektoniczny, wokalista i performer, któremu towarzyszy dodatkowy muzyk na instrumentach elektronicznych i okazjonalnie na gitarze. Bill jest gejem i ta tożsamość jest ważnym, centralnym składnikiem jego muzyki. Piękno melodii przełamuje pozą dużego, rozbrykanego dziecka, potrafi roztoczyć niemal apokaliptyczny postindustrialny zgiełk, by zrównoważyć go słodkim, gejowskim madrygałem. Część publiczności skwitowała go wzruszeniem ramion, ale większość odebrała jako prawdziwe wydarzenie.

Ledwie Baths skończył swój występ, Małą Scenę wzięli pod but dwaj totalni samcy, brytyjski duet Slaves. Tylko bębny gitara elektryczna, dwa głosy i mnóstwo testosteronu - rock w najprostszej z z możliwych postaci, za to wykonany z nieprawdopodobną wprost energią i zabójczą precyzją.

I przyszedł czas na prawdziwy finał, koncert nowozelandzko-amerykańskiego tria Unknown Mortal Orchestra należącego do największych rockowych odkryć ostatnich kilku lat. Pochodzący z Antypodów gitarzysta i wokalista Ruban Nielson oraz fenomenalna sekcja rytmiczna z gitarzystą basowym Jake Portraitem oraz perkusistą Rileyem Geare, obaj wspomagający lidera także wokalnie, to ideał rockowego tria, odlotowa maszyna produkująca zdumiewające rytmy i melodie.

Nie było chyba jeszcze zespołu tak mocno zakorzenionego w przeszłości - Jimim Hendriksie, Eriku Claptonie i Cream, w Led Zappelin, a równocześnie z taką siłą wystrzelonego w kosmos, w muzyczną przyszłość. To był absolutnie doskonały hipnotyzujący koncert, jak dotąd najlepsza rzecz, jaka przytrafiła się w dwuletniej historii Soundrive Fest, którego trzecia edycja zakończy w sobotę 6 września.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki