Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paul McCartney wystąpi na warszawskim Stadionie Narodowym. Kim jest najzdolniejszy z Beatlesów?

Czesław Romanowski
Gdy dwa lata temu w Sali Kongresowej w Warszawie wystąpił Ringo Starr, marzeniem fanów The Beatles było, by przyjechał do nas drugi z żyjących członków zespołu. I oto już w sobotę, na warszawskim Stadionie Narodowym wystąpi sir Paul McCartney!

Kim jest i jaki jest? Paula uznaje się za najzdolniejszego z Beatlesów, najbardziej wszechstronnego muzycznie. Ale też najbardziej ułożonego, grzecznego. Chwalono jego wszechstronny głos, raz niezwykle ciepły, liryczny, to znów chrapliwy, rock'n'rollowy. Wiele pań twierdzi też, że był najprzystojniejszym z liverpoolskiej czwórki. Za twarzą aniołka krył się (i kryje nadal) muzyczny perfekcjonista, który miał ambicję dojść na sam szczyt. I, z pomocą swoich kolegów, udało mu się to jak nikomu innemu w historii muzyki.

To na pewno ja skomponowałem?

Jest twórcą większej części najsłynniejszych przebojów tej grupy. To jego "Yesterday", "Michelle", "Eleanor Rigby", "Penny Lane", "Hey Jude" czy "Let It Be" bardziej kojarzą się z Beatlesami mniej obeznanym z muzyką osobom niż Lennonowskie "In My Life", "A Day In The Life" czy "Strawberry Fields Forever". To właśnie Paul pierwszy nagrał na płycie Beatlesów solowy utwór, zresztą swoją najsłynniejszą, już raczej na zawsze, piosenkę. W "Yesterday" nie gra i nie śpiewa żaden z jego kolegów z zespołu. Pokazał wówczas, że i bez ich pomocy potrafi stworzyć arcydzieło. Nie należy tego odczytywać jako deklaracji niezależności, Paulowi bardzo zależało na istnieniu Beatlesów. Z czasem o wiele bardziej niż pozostałym muzykom.

Z "Yesterday" związana jest historia świadcząca i o geniuszu, i o perfekcjonizmie Paula. Melodia tej piosenki przyszła mu do głowy wiele miesięcy przed jej nagraniem. Motyw był tak dobry, tak oczywisty, że Paul przekonany, że to jakiś standard, co i rusz nucił go znajomym, pytając, czy znają tę melodię. Paul stawiał raczej na pełne uroku piosenki, pięknie zaaranżowane o łatwo wpadającej w ucho linii melodycznej, co stanowiło wspaniałą przeciwwagę do bardziej chropawych kompozycji Johna. Choć to podział bardzo uproszczony. Bo nie było tak, że Paul pisał ballady, a John utwory rock'n'rollowe. To Paul skomponował i wykrzyczał hard rockowe "Helter Skelter", czy ostre "Oh! Darling" (by jego głos w tej piosence brzmiał odpowiednio chrapliwie, Paul zdzierał go codziennie w studiu). Paul traktował muzykę jako tworzywo, z którego można ulepić niemal wszystko: a to rzewną balladę, a to skocznego rock'n'rolla, a to wesołą piosenkę pop. Gdy John opisywał swoje przeżycia, Paul wolał wymyślone historie.

Perkusja? Nie ma sprawy

Przyjmuje się, że Beatlesi rozpadli się przez Johna Lennona. Ale czy nie w równym stopniu powodem był trudny, apodyktyczny charakter McCartneya? Beatlesi od czasu powstania do, powiedzmy, 1966 roku to zespół Lennona. W 1967 roku John traci zapał do działania w zespole, pałeczkę przejmuje Paul. To on wpada na pomysł, że skoro zespół już nie koncertuje, trzeba nagrać płytę z zapisem show nieistniejącego Zespołu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. Płyta "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", na której Paul pisze ponad połowę repertuaru, staje się największym artystycznym dokonaniem zespołu, jedną z najważniejszych, jeżeli nie najważniejszą, płytą muzyki popularnej. Paul triumfuje. Na fali entuzjazmu, kilka miesięcy później, namawia członków zespołu na realizację autorskiego filmu: nie tylko muzyka będzie ich, nie tylko oni w nim zagrają, ale także sami wyreżyserują. Film "Magical Mystery Tour" opowiada o zwariowanej podróży kolorowym autobusem Beatlesów i ich znajomych. Wyświetlony w grudniu 1967 roku dostaje jednak cięgi od krytyki. Magia Beatlesów przestała działać? Okazuje się, że nie wszystko czego się tknie grupa, jest strzałem w dziesiątkę.

Zespół jest w kryzysie, po powrocie z medytacji w Indiach, podczas powstawania nowej płyty, poszczególni muzycy nagrywają często sami, co się wcześniej nie zdarzało. Z grupy na chwilę odchodzi Ringo. Na perkusji w dwóch piosenkach zastępuje go oczywiście Paul. McCartney próbuje ratować jedność zespołu, namawia pozostałych Beatlesów na trasę koncertową po małych salach, co według niego, ma być antidotum na oddalanie się od siebie Beatlesów. Nie potrafi zrozumieć, dlaczego ani Lennon, ani Harrison nie mają już do tego głowy. Obaj stanowczo odmawiają. Podczas nagrywania kolejnej płyty między Paulem a Georgem dochodzi do spięć. Georgowi przestaje pasować apodyktyczny charakter McCartney`a, nie ma zamiaru dać sobą rządzić. Sarkastycznie zgadza się z jego cierpkimi uwagami na temat swojej gry. Płyta "Let It Be" ostatecznie nie zostaje ukończona i dopracowana, wyjdzie dopiero za półtora roku. Zespołowi cudem udaje się nagrać znakomity album "Abbey Road", ale w czasie jego wydania grupa faktycznie już nie istnieje. Choć świat dowie się o tym dopiero wiosną 1970 roku od... Paula.

Wyścigi i urazy

Paul lubi się ścigać, lubi być pierwszy, najlepszy. Tak było w wypadku wspomnianego "Helter Skelter": napisał ten utwór po tym, gdy Pete Towshend, lider grupy The Who, powiedział, że zespół właśnie nagrał najgłośniejszą, najbardziej surową piosenkę w swojej karierze (chodziło o utwór "I Can See For Miles"). Paul stwierdził, że jest w stanie stworzyć coś głośniejszego i bardziej brudnego. I tak powstał "Helter Skelter" uważany jest przez wielu za protoplastę raczkującego wówczas hard rocka. Podobnie było gdy już w czasie działalności solowej spotkał Dustina Hofmanna, kręcącego wówczas film "Pappilion". Gdy ten spytał go, skąd czerpie inspiracje do swoich piosenek, eks- Beatles odpowiedział, że zewsząd. Dustin spytał go, czy może napisać piosenkę w tej chwili, chwytając za magazyn "Time", w którym akurat znalazł się artykuł o śmierci Picassa i jego ostatnich słowach: "Drink to Me". Paul natychmiast wziął gitarę i na oczach zdumionego aktora zaczął komponować, zaczynając od ostatnich przed śmiercią słów wielkiego malarza. Tak powstał "Picasso Last Word" ("Drink To Me").

To symptomatyczne, że oprócz Ringo na żadnej z płyt Paula nie zagrał ani John ani George, choć pozostali muzycy spotykali się w studio we wszystkich możliwych konfiguracjach. To urazy z czasów, kiedy to Paul postanowił powierzyć pieczę nad grupą swemu teściowi, Lee Eastmanowi. Pozostała trójka postawiła na Allena Kleina (po latach musieli przyznać, że nie był to najlepszy wybór). A kiedy Paul zażądał sądownego przypieczętowania końca zespołu, jego byli koledzy... wybijają mu w mieszkaniu szybę cegłą.

Jak na skrzydłach

To co nie udało się z Beatlesami (koncerty w małych salach), realizuje jako lider własnej grupy The Wings. Po kilku chudszych latach, gdy wydał kilka mniej udanych płyty, przychodzą grubsze i arcydzieło: nagrana z zespołem The Wings płyta "Band On The Run" z 1973 roku, do dzisiaj uważana za najlepszą w solowej karierze Paula. Znowu jest na szczycie, zapełnia wielkie sale koncertowe. Rok później pisze motyw przewodni do kolejnej części przygód Jamesa Bonda. Piosenka "Live And Let Die" staje się jednym z jego największych solowych przebojów. Co znaczące, podczas koncertów nie wykonuje żadnego ze swoich beatlesowskich utworów, jakby chciał po kazać, że istnieje po prostu Paul McCartney, a nie ex-Beatles Paul. Beatlesowskie piosenki włącza do repertuaru dopiero podczas światowej trasy z przełomu 1975 i 1976 roku, która, nota bene, jest olbrzymim sukcesem (niedawno wydano nową, wzbogaconą wersję zapisu tamtej trasy "Wings Over America", uznawaną za wielu krytyków za jedną z najbardziej ekscytujących płyt koncertowych wszech czasów). Nagrany w 1977 roku utwór "Mull Of Kintyre" staje się z kolei największym przebojem Wings, na listach przebojów radzi sobie lepiej niż beatlesowskie piosenki w latach 60.

Czas leczy rany

Jego grupa się jednak rozpada, muzycy, podobnie jak w przypadku The Beatles, nie wytrzymują jego apodyktycznego stylu zarządzania. Znowu zostaje sam z Lindą. Śmierć Johna Lennona 8 grudnia 1980 roku jest dla niego szokiem. Obu muzyków łączyła wieloletnia przyjaźń, potem ich stosunki bardzo się skomplikowały. Doszło do tego, że dogryzali sobie nie tylko w wywiadach prasowych, ale również na płytach: Paul napisał złośliwy pamflet "Too Many People", na który John odpowiedział, na swojej najlepszej płycie "Imagine", piosenką "How Do You Sleep", w której śpiewa, że jedyną dobrą piosenką, którą nagrał jego wieloletni partner było "Yesterday". To dotkliwy, choć niezasłużony cios. Czas jednak leczy rany i muzycy nieco zbliżają się do siebie w połowie lat 70. Nie na tyle jednak, by rozpocząć współpracę, czy, o co modliły się miliony fanów, reaktywować Beatlesów.

Na bardzo dobrej płycie "Tug Of War" Paul wspomina zmarłego tragicznie przyjaciela w przejmującej piosence "Here Today", nawiązującej do wspomnianego "Yesterday". Podczas wykonywania tej piosenki na koncertach zdarza mu się silnie wzruszać. W wywiadach przyznaje, że bardzo brakuje mu współpracy z Lennonem, który do jego kompozycji bądź tekstów wprowadzał rzeczy, które Paulowi nie przyszłyby do głowy.

Nie taki dinozaur

Na początku XXI wieku Paul postanawia, po dziewięciu latach, ruszyć w trasę, która, z przerwami, trwa do dzisiaj. Odmładza swój zespół, dzięki czemu na koncertach wypada niemal tak znakomicie jak za najlepszych lat zespołu Wings. Gra na wypełnionych po brzegi stadionach, widać, że jest w swoim żywiole. Już od dawna nie odcina się od beatlesowskiego repertuaru. Piosenki napisane w latach 60. zajmują jakieś dwie trzecie ponaddwugodzinnych koncertów. W czerwcu 2011 roku pula przyznanych mu wyróżnień powiększa się o nagrodę im. Gershwinów za całokształt twórczości w dziedzinie muzyki popularnej przyznawaną przez Bibliotekę Kongresu Stanów Zjednoczonych, którą odebrał z rąk prezydenta Obamy.

Czy Paul McCartney jest rockowym dinozaurem? Po wysłuchaniu nostalgicznej płyty "Kisses On The Bottom" można odnieść wrażenie, że jest już starszym panem wygrzewającym się przy domowym piecu. Wystarczy jednak obejrzeć w internecie którykolwiek z jego występów, by przekonać się, że ów siedemdziesięciolatek ma jeszcze wigor, energię, a jego głos ciągle dobrze mu służy, doprowadzając fanów do ekstazy. Tak będzie także, miejmy nadzieję, podczas warszawskiego koncertu. Na który przyjdą z pewnością trzy, a może nawet cztery pokolenia fanów.
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki