MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nogi przemoczone od Pacyfiku. Rozmowa z żeglarzem Romualdem Koperskim

Dariusz Szreter
Świt 8 lipca (czasu japońskiego). Romuald Koperski na pokładzie łodzi wiosłowej Pianista wypływa z portu w Choshi w kierunku Ameryki
Świt 8 lipca (czasu japońskiego). Romuald Koperski na pokładzie łodzi wiosłowej Pianista wypływa z portu w Choshi w kierunku Ameryki Fot. Romuald Koperski
Miał być trzecim wioślarzem, który samotnie przepłynął północny Pacyfik. - W tym roku się nie udało, ale na wiosnę znowu popłynę - zapewnia Romuald Koperski w rozmowie z Dariuszem Szreterem

Zacznijmy od końca, czyli decyzji o przerwaniu rejsu.

To była trudna decyzja, która została podyktowana rozumem. Zostałem do niej przekonany przez mój zespół brzegowy.

Długo trwało to przekonywanie?

Kilka dni. Człowiek, kiedy jest bardzo nieszczęśliwy, do końca nie chce wierzyć w to swoje nieszczęście. Myśli sobie, że jeśli wczoraj wiatr wiał z tamtej strony, dziś wieje z przeciwnej, to może jutro znów się zmieni na korzystny. Ale to było jedyne rozsądne wyjście. Zresztą teraz śledzę nadal specjalistyczne mapy pogodowe tamtego regionu i widzę, że układy niżowe rozłożyły się tak niekorzystnie, że w tej chwili pływałbym między północą a południem, zamiast z zachodu na wschód. Dodatkowo tajfun, który przeszedł jakieś sto mil ode mnie, pomieszał całą tę strukturę. A przecież już na samym początku czekałem w porcie dwa tygodnie.

Startowałeś z Choshi. Co to za miasto?

Najbardziej na wschód wysunięty japoński port. Miasteczko rybackie, 60-tysięczne, czyli bardzo małe jak na Japonię, gdzie mieszka 120 milionów ludzi na powierzchni takiej jak Polska, do tego mocno górzystej.

Najpierw planowałeś start z kontynentu, z Władywostoku. Czemu zrezygnowałeś?

Stamtąd jeszcze nikomu się nie udało przepłynąć Pacyfiku, mimo że próbowały prawdziwe gwiazdy wioślarstwa oceanicznego. Jeden nawet przypłacił to życiem. Zdawałem sobie sprawę, że skala trudności jest ogromna, więc na pierwszy raz chciałem, żeby to było krócej.

Na pierwszy raz? Planowałeś już wtedy, że będą następne razy?

Przymierzałem się do innych, nowych tras oceanicznych. Jak się w to wchodzi, to ma to podobną moc przyciągania jak w alpinizmie. Robisz pierwszy szczyt, potem drugi i trzeci. Żaden alpinista nie kończy na pierwszej górze. Kończąc jedną wyprawę, już myśli o następnej.

Dobra, wróćmy na razie do pierwszego razu. Kto tam jeszcze był z Tobą w Japonii?

Cały czas był operator i fotograf Marian Gorlikowski. A poza tym cały sztab ludzi. Przede wszystkim ojciec chrzestny tego rejsu, Wiesiu Jaroszewicz. Jest on szefem szczecińskiej firmy zajmującej się osadzaniem silników okrętowych, jednej z największych na świecie.

Główny sponsor?

Także sponsor. Była moja żona, rodzina Wiesia, ale oni wszyscy mieli wykupione bilety powrotne na 27 czerwca, bo miałem wypłynąć 25. Tymczasem ja wtedy jeszcze byłem w proszku.

A co się stało?

Decydujące znaczenie przy opóźnieniu miały sprawy odprawienia łodzi. Japonia nie jest Rosją czy Polską. Nie są to nawet Niemcy, uchodzące za kraj służbistów. W Japonii, jak mi powiedział jeden urzędnik, przepisy są ustanawianie po to, żeby były przestrzegane i od tego nie ma odstępstw. Nawet jeśli to wbrew logice.

Jakie przepisy chciałeś złamać?

Największym kłopotem była specjalistyczna, liofilizowana żywność z Polski, jaką miałem na łodzi. W skład tej żywności na nieszczęście wchodziła wołowina i - w jakimś tam deserze - truskawki. I z tego wyszła niemal sprawa polityczna, bo tych produktów nie wolno tam sprowadzać z kontynentu. Bardzo pomogło mi nasze MSZ. Pani konsul udało się przekonać cztery służby, że to inna specyfika, nie import, ale zaopatrzenie statku, bo na szczęście moja łódź miała papiery normalnej jednostki pływającej. W sumie można powiedzieć, że to wielki sukces polskiej dyplomacji, która jako pierwsza wprowadziła zagraniczną wołowinę na teren Japonii. A poprzeczka była zawieszona najwyżej jak można. W Japonii wszystko wymaga czasu, licznych zebrań. Zwykłą świetlówkę wymienia ośmiu ludzi i zajmuje im to dwie godziny.

Teraz trochę przesadzasz.

Nie. Mam na to świadka, Mariana Gorlikowskiego. Byliśmy na stacji kolejowej w miejscowości Narita. W pewnym momencie pojawiła się tam ośmioosobowa ekipa, która przyszła z dwiema drabinami, ogrodziła teren. Myśleliśmy, że szykuje się jakiś poważny remont, a okazało się, że chodzi o jedną świetlówkę.

Japońskie media dostrzegły Twoją wyprawę?

Tak. Pojawił się nawet reportaż telewizyjny o tym, że oto kolejny śmiałek próbuje szczęścia z ich ziemi. Media nie miały ze mną lekko, bo co rusz pojawiał się jakiś falstart. Kiedy dostałem rekomendację zespołu brzegowego, który prowadziła firma Navsim z Bolesławca, zwołałem wszystkich i już się wybierałem w morze, ale okazało się, że pojawiły się zafalowania po ostatnim sztormie. Sprawdziłem to, robiąc rekonesans motorówką. Okazało się, że przybój jest tak silny, że roztrzaskałbym się o skały. Czyli miałem już dobry wiatr, dobry prąd, ale pozostałości po sztormie stanęły na przeszkodzie. A wszystkie kamery, wszystkie media były, nawet straż przybrzeżna, która pełni zarazem role ratownictwa morskiego. To powtarzało się kilka razy zanim nadszedł ten dzień, kiedy wreszcie wypłynąłem.

Kiedy dokładnie?

U nas to była jeszcze godz. 20, 7 lipca, a tam już piąta rano następnego dnia. Pierwsze trzy-cztery dni miałem naprawdę znakomite.

Z jaką prędkością płynąłeś?

Średnio dwa i pół do trzech węzłów. Pomagał mi prąd pacyficzny.

Ile spałeś na dobę?

Nie było takiego typowego spania, raczej krótkie drzemki. Z zespołem brzegowym byłem umówiony, że co sześć godzin będę im wysyłał moją pozycję. Było to o tyle kłopotliwe, że niezależnie od pory dnia czy panującej pogody trzeba było wyjść na pokład i skierować antenę telefonu na południe, bo on działał w oparciu o satelity geostacjonarne znajdujące się nad równikiem.

Czyli gdyby sztorm zmusił Cię do siedzenia stale w kabinie, nie miałbyś łączności.

Nie miałbym. Raz zresztą tak się stało. W nocy z powodu sztormu nie wysłałem sygnału o umówionej porze, a kolejny poranny termin zwyczajnie przespałem. Nie dawałem znaku życia przez 18 godzin, co podniosło ciśnienie zespołowi brzegowemu.

A jak łódź? Sprawdziła się?

Generalnie tak, szwankowały tylko drobne rzeczy. Na przykład za wysoko zamontowana kuchenka. Przy dużym zafalowaniu bałem się wstawić czajnik, żeby mnie nie oblało. Inna niewygoda - dostęp do żywności. Całą żywność miałem w holtach pod pokładem. Kiedy miałem zafalowanie boczne, woda przelewała się przez pokład, nie mogłem otwierać tych holtów, bo zalałoby mi zapasy. A nie byłem na tyle zapobiegliwy, by wcześniej przenieść jedzenie do kabiny. Przydałby się też kabestan do wyciągania dryfkotwy, którą zrzuca się w czasie sztormu, by utrzymywała łódź prostopadle do fal. Niestety, przy najmniejszym wiaterku czy prądzie ta dryfkotwa była nie do wyciągnięcia. Poza tym na początku niepotrzebnie przeciążyłem łódź. Wyrzuciłem więc do oceanu przeszło 200 litrów słodkiej wody oraz trochę zbędnych gadżetów, różnych zaczepów, zapasowych baterii.

Czyli baterie słoneczne się sprawdziły?

Sprawdziły. Mogę powiedzieć, że miałem nadmiar energii.

A jak samo wiosłowanie? Bardzo męczące? Miałeś odciski?

Miałem na początku, potem stwardniały, potem się wykruszyły. Zdążyłem się też poobijać, bo wyszedłem boso na pokład, pośliznąłem się i upadłem.

Najdramatyczniejszy moment?

Nie potrafię powiedzieć.

Były sytuacje, w których czułeś, że Twoje życie jest zagrożone?

Nie, ale czułem, że nie jestem w tym środowisku, które znam. Nie jestem doświadczonym wilkiem morskim. To nie było tak, jak sobie wyobrażałem, jak mi opowiadano, że to będą piękne długie oceaniczne fale, które cię łagodnie wynoszą, a potem opuszczają. Taką sytuację miałem może dwa razy, a tak cały czas wokół była kipiel spowodowana czy to prądem, czy też wiatrem. Nie ma spokojnej wody na oceanie, jeśli się płynie maleńką łódką. Nie oglądałem oceanu z wysokości mostka kapitańskiego. Dotykałem go ręką, ciągle miałem przemoczone nogi, całe życie oceanu było w pobliżu mnie. W nocy, kiedy przy flaucie panuje cisza, słychać ten ocean, jak żyje, słychać polujące orki i odgłosy mordu.

Na Ciebie nie polowały?

Moja łódka ma sześć metrów, co odpowiada rozmiarowi średniej wielkości walenia. Dodatkowo wiosła wydawały dźwięk i szum, wabiący drapieżniki większego kalibru. Pierwsze pojawiły się rekiny. To niezbyt rozgarnięte, ale dość bojaźliwe zwierzęta, chociaż jednego musiałem odgonić wiosłem. Inny rekin młot o mało mnie nie staranował. Zawrócił dosłownie pół metra od rufy mojej łodzi. Orki są inteligentniejsze. Podpływały stadami. Zawsze był tam ktoś w rodzaju zwiadowcy, który podpływał na jakieś 100 metrów, wynurzał się, obserwował, i kiedy stwierdzał, że to jednak nic do zjedzenia, zanurzał się, co było sygnałem dla pozostałych do odwrotu. Miałem też niesamowite spotkanie z wielorybem. Prawdopodobnie był to płetwal błękitny. Przechodził 200 metrów ode mnie. Odgłos, jakiego nie słyszałem nigdy w życiu. Coś jakby dwa parowozy jednocześnie wypuszczały parę.

Ile dni płynąłeś?

Szesnaście.

A kiedy zapadła decyzja o powrocie?

Praktycznie tego szesnastego dnia.

Gdzie wtedy byłeś?

Około 200 mil od brzegu.

A jak daleko od Japonii znajdował się najdalszy punkt, do którego dopłynąłeś?

Najdalej oddaliłem się o jakieś 300 mil z groszami, a łącznie w ciągu tych 16 dni przebyłem 661 mil, czyli mniej więcej jedną dziesiątą planowanej trasy. Gdybym płynął w takim tempie we właściwym kierunku, miałbym szansę zmieścić się w przedziale 130-140 dni. A właśnie tyle potrzebowali na przepłynięcie Pacyfiku ci dwaj wioślarze, którym się to udało.

Czyli nie wiosłowałeś z powrotem, tylko ktoś po Ciebie podpłynął?

Tak zostałem podjęty przez japońską straż przybrzeżną.

Ty ją wezwałeś?

Nie, uważałem, że nie ma ku temu podstaw. Wzywa pomoc człowiek, który jest ranny, nie ma żywności, statek mu przecieka.

Więc skąd ta straż?

Z tym wiąże się zresztą pewna dość dziwna sytuacja. Najpierw namierzył mnie inny okręt straży przybrzeżnej, jak się potem okazało amerykańskiej. Oni tam patrolują m.in. ze względu na obecność swoich baz wojskowych, a poza tym mają oko na Koreę Północną. No i chyba zainteresowały ich nadawane przeze mnie regularnie sygnały. Mam zresztą pewne podstawy, żeby sądzić, że dość dokładnie mnie prześwietlili, włącznie z czytaniem moich SMS-ów do żony. W każdym razie, jak już wyjaśniliśmy sobie, kim jestem i co tam robię, zapytałem, czy nie mogliby powiadomić jakiegoś statku przepływającego w okolicy, żeby mnie zabrał. Ale oni, zamiast tego, zawiadomili japońską straż.

Tak płyną po każdego, za darmo?

Człowiek jest ratowany za darmo, a tylko za sprzęt trzeba płacić. Ale u mnie była zupełnie inna sytuacja, bo - jak wspomniałem - ja nie wzywałem pomocy. Kiedy dostali zgłoszenie od Amerykanów, statek oczywiście był na oceanie, nie płynęli po mnie tych 200 mil. Ale to, co potem zrobili, było wbrew procedurom. Podjęli się holowania mojej łodzi za darmo, co jest precedensem. Na statku potraktowano mnie jak bohatera. Kapitan wziął tablet i napisał po japońsku, co translator przełożył zaraz na polski, że ma wielki zaszczyt podejmować z wody człowieka, który się poważył na coś takiego, i tak dalej. Jadałem w mesie oficerskiej. Japończycy okazali się przygotowani na wszystko. Karmili mnie smażoną kiełbasą, chlebem, masłem, ziemniakami, smażoną rybą. Załoga, jak widziałem, jadła tymczasem te swoje ośmiornice, ulubione glony, wszystko na surowo. Mało tego, na moją prośbę specjalnie dowieźli mnie do portu, z którego startowałem. Oczywiście, stanęli na redzie, bo to tajna jednostka, która się nie może pokazywać w zwykłym porcie ani ujawniać swojej pozycji. Kiedy jednak wsadzali mnie na szalupę, żegnali mnie syreną, co w obrządku morskim jest wyrazem najwyższego uznania dla kogoś.

To bardzo miłe, ale jakby nie patrzeć wyprawa zakończyła się fiaskiem. Traktujesz to jako swoją osobistą porażkę?

Broń Boże. To jest tylko przesunięcie terminu rejsu na drugi rok.

Żadnego rozczarowania? Chyba próbujesz trochę nadrabiać miną.

Nie ma co się oszukiwać - wolałbym zrobić z marszu, jako trzeci człowiek na świecie, to, na czym inni sobie połamali zęby. Wyszło inaczej, ale zębów sobie nie połamałem, łódź jest cała, ja też. Wszystkich innych, którym się nie powiodło, trzeba było ratować, a ja po prostu zawróciłem o własnych siłach. Stowarzyszenie Wioślarstwa Oceanicznego określa moje przyszłoroczne plany jako "restart". Zdobyłem doświadczenie, którego wcześniej nie miałem. Nie zapominaj, że jestem pierwszym Polakiem, który w ogóle podjął taką próbę na Pacyfiku. Łódź budowałem jako pierwszy, nie miałem żadnych wzorców.

Dużo musisz dozbierać, żeby móc kontynuować rejs?

Praktycznie nie, wszystko jest gotowe. Teraz toczy się batalia o zostawienie łódki na zimę w Japonii. Kłopot polega na tym, że według nich to już byłby import. Gdyby się nie udało, to mamy już opracowane, jak ją tu ściągnąć.

Kiedy przewidujesz następną próbę?

W ostatnich dniach kwietnia przyszłego roku. Będzie zimniej, ale będę miał większy zapas czasu. Jestem też spokojniejszy niż rok temu, przeżyłem sztormy, dotknąłem morza. Wiem już to, czego nie wiedziałem w ubiegłym roku.

Wiesz, czego się bać.

Wiem, czego się bać i wiem, że w przyszłym roku próbuję po raz kolejny, a jak nie wyjdzie, to znowu spróbuję. W tym wszystkim niesłychanie ważne jest szczęście. Żaden człowiek nie jest w stanie wiosłować pod prąd czy pod wiatr oceaniczny. Wiosłowaniem jedynie dodajemy sobie prędkości, ale to ocean decyduje o tym, czy dopłyniemy, czy nie. Pierwszy raz nie pozwolił, ale z doświadczenia wiem, że zawsze to, co na początku złe, na koniec obraca się w dobre. Zawsze.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki