Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Broad Peak - góra jak sacrum. Krzysztof Tarasewicz po 18 latach musiał się z nią zmierzyć ponownie

Irena Łaszyn
Wikipedia
Po osiemnastu latach wybrał się na Broad Peak ponownie. Tym razem po to, by pomóc odnaleźć ciała Macieja Berbeki i Tomka Kowalskiego, którzy w marcu br., po zdobyciu szczytu, zostali tam na zawsze. Tylko do tego drugiego udało się dotrzeć. Z gdańszczaninem Krzysztofem Tarasewiczem, himalaistą, spotkała się Irena Łaszyn.

Decyzja o wyprawie na Broad Peak zapadła już w marcu, kilka dni po tragedii. Gdy Jacek Berbeka, brat Macieja, postanowił, że pojedzie w Karakorum, by odnaleźć i pochować oba ciała, udział Krzysztofa Tarasewicza w tej ekspedycji stał się oczywisty. Znali się z Jackiem, przyjaźnili, razem chodzili w góry. No i Tarasewicz TAM był. Był na Broad Peaku.
- W 1995 roku, z Waldkiem Soroką, wszedłem na szczyt z kanadyjską ekspedycją - przypomina. - Trochę znałem tę górę.
- Latem wchodzi się łatwiej?
- Tylko raz byłem na zimowej wyprawie, na Nanga Parbat, w 2007 roku. Zresztą razem z Jackiem Berbeką, Arturem Hajzerem, Krzyśkiem Wielickim i Darkiem Załuskim. Przyznaję, jest różnica. Należałoby to traktować jak oddzielną pasję czy dyscyplinę sportu.
- Nie udało się wam wtedy.
- Do tej pory nikomu się nie udało. A teraz o Nanga Parbat głośno z powodu innej tragedii: w nocy z 22 na 23 czerwca grupa uzbrojonych pakistańskich talibów zabiła 11 wspinaczy.
- Gdzie wtedy byliście?
- Niedaleko. Szliśmy lodowcem w stronę Broad Peaku. Ledwie się dowiedzieliśmy o tej rzezi, a zaczęło się dziać wokół nas coś dziwnego. Tubylcy palili jakieś szmaty, śpiewali jakieś pieśni. Wyobraźnia poszybowała w niebezpiecznym kierunku. I nagle się okazało, że oni świętują urodziny Mahometa.

O tym, że ciało polskiego himalaisty znajduje się na wąskiej grani, na wysokości 7900 metrów, przypięte do poręczówki, wiedzieli wcześniej. Pierwsi natknęli się na nie Niemcy, zrobili zdjęcie. Ale twarz była tak oblodzona, że nie dało się stwierdzić, który z nich tam spoczywa. To było fatalne miejsce, każdy kto szedł w górę albo w dół, musiał przez to ciało przejść, nie mógł go ominąć. I nie mógł, bez odpowiedniego przygotowania, w żaden sposób pomóc. Niemcy przepraszali, że dotykali zwłok.
Pojechali w czwórkę: himalaiści Jacek Berbeka, Jacek Jawień i Krzysztof Tarasewicz oraz reportażysta Hugo Bader.
- Nie zamierzaliśmy zdobywać szczytu, jak się niektórym wydawało - tłumaczy Tarasewicz. - Chcieliśmy dotrzeć do ciał.
Oprócz himalaistów, pod Broad Peak wyruszyli rodzice Tomka i jego dziewczyna, Agnieszka. Po to, żeby się pożegnać i żeby zawieźć pamiątkową tablicę, z nazwiskami tragicznie zmarłych.

Wyprawa była prywatna, zorganizował ją samodzielnie Jacek Berbeka, częściowo dzięki pieniądzom ze społecznej zbiórki. Wszystko nieśli na własnych plecach, bez pomocy tragarzy. Wchodzili i schodzili cztery razy.

Do bazy pod Broad Peakiem idzie się pięć dni, coraz wyżej i wyżej. Lodowcem, morenami rzecznymi, ścieżką przez wioskę.
- Im bliżej byliśmy tej góry, tym bardziej zdawaliśmy sobie sprawę, że zbliżamy się do jakiegoś sacrum - mówi Krzysztof Tarasewicz. - Zamykaliśmy się w tym zbliżaniu. Prawie nie rozmawialiśmy.
Nie była to typowa wyprawa. Po raz pierwszy nie myśleli o szczycie. Były w nich zupełnie inne emocje.
- A we mnie też dużo wspomnień - nie ukrywa. - Myślałem o ukraińskim wspinaczu Sławie Terzeulu, którego wtedy, osiemnaście lat temu, poznałem i z którym potem byłem na Annapurnie, wyprawie KW Trójmiasto, zorganizowanej z okazji tysiąclecia Gdańska. Sława zginął w Himalajach, na swoim ostatnim, czternastym, ośmiotysięczniku. Myślałem o nim, bo był kimś ważnym w moim życiu.

Tak jak Broad Peak.
Macieja Berbekę spotkał w Nepalu. Tarasewicz szedł wtedy z Piotrem Pustelnikiem na Manaslu. Tomka Kowalskiego nie znał, to trochę inne pokolenie. Tomek miał 27 lat, Tarasewicz ma - 52.

To było ciało Tomka. Dotarli do niego Jacek Berbeka i Jacek Jawień. Przeżyli ciężkie chwile, zmagając się z silnym wiatrem. Pracowali sześć godzin, aby znieść Tomka sto metrów niżej. Dalej się nie dało. Tam go pochowali. Miejsce zabezpieczyli kamieniami i linami.
- Po zimie będzie ono niewidoczne - mówi Tarasewicz.

Tarasewicz w tym pochówku nie uczestniczył. Był wtedy trochę niżej i był od nich wolniejszy. A poza tym mieli tylko jeden namiot. To naprawdę skromna wyprawa, niskobudżetowa.
Macieja Berbeki nie znaleźli. Pewnie spoczywa w szczelinie poniżej przełęczy, na wysokości 7800 metrów. Już tam zostanie.
Berbeka i Jawień wrócili do Polski tydzień wcześniej. Tarasewicz likwidował jeszcze obóz drugi, na wysokości 6200 metrów. Był od tamtych mniej zmęczony.

Coraz więcej tych ofiar gór. Byli w bazie, gdy się dowiedzieli o śmierci Artura Hajzera na Gaszerbrum I. To tylko kawałek dalej, wiadomości szybko się rozchodzą.
- Najpierw posiedzieliśmy w samotności w namiotach, każdemu z nas było bardzo ciężko. A potem wystukaliśmy śrubokrętem na cynowym talerzu pamiątkową tablicę, z nazwiskiem Artura i datą śmierci. Została ona zawieszona na Kopcu Gilkeya.
Kopiec Gilkeya to taki symboliczny cmentarz pod K2. Nazwa pochodzi od nazwiska Amerykanina Artura Gilkeya, który zginął podczas wyprawy w 1953 roku. Dużo tam tych tablic i dużo nazwisk, także polskich.

Rodzina Tomka Kowalskiego też tam zawiesiła swoją tablicę. Uznała, że to odpowiednie miejsce.
To jakieś fatum, czarna statystyka. Potem bowiem przyszła informacja o śmierci dwóch Nowozelandczyków, ojca i syna, którzy wcześniej wspinali się z nimi na Broad Peak. Porwała ich lawina na K2. I o śmierci trzech Irańczyków, którzy weszli na Broad Peak nową drogą, a zginęli podczas zejścia. I o śmierci Niemki, która utonęła w rzece lodowcowej, bo mostek okazał się zawodny. I trzech Hiszpanów, którzy polegli na Gaszerbrum I.

Pogoda jest w tym roku w Karakorum i Himalajach nieprzewidywalna, nikt z Polaków nie wszedł tam, gdzie zamierzał. To znaczy - tamtych czterech weszło, ale tylko dwóch z Broad Peaka wróciło.
- Gdy usłyszałem, że Berbeka z Kowalskim, zamiast schodzić, chcą w tych warunkach rozbić biwak, wiedziałem, że nic dobrego z tego nie wyniknie - mówi Tarasewicz.
Dużo wspinaczy pożegnał. Najtrudniej było, gdy musiał podczas wyprawy na Trisul w Himalajach Garhwalu, razem z kolegami, pochować partnerkę, Anię Bruzdowicz. Zmarła z wyczerpania, miała chorobę wysokościową.

Tragiczna wyprawa na Broad Peak podzieliła środowisko ludzi gór. Jedni zarzucają brak etyki tym, którzy zeszli na dół, zostawiając kolegów bez pomocy, inni ich bronią. Leszek Cichy, himalaista, zdobywca Korony Ziemi, powiedział nam w marcu, że "Tam wysoko stoi się przed wyborem: albo z kimś zostajemy i z nim umieramy, albo, uznając we własnym sumieniu, że nikt i nic nie może mu pomóc, ratujemy własne życie". Ryszard Gajewski, przyjaciel Macieja Berbeki, himalaista i przewodnik górski, na łamach "Gazety Wyborczej" upierał się, że nie można zostawiać partnera. Przytoczył przysłowie tybetańskich pielgrzymów: "Możesz wejść na górę, jak na kupę kamieni albo jak na święte miejsce. Ale z góry możesz zejść bardziej człowiekiem albo bardziej małpą".

Krzysztof Tarasewicz nie chce się na ten temat wypowiadać. Prosi, by poczekać na oficjalny raport komisji zorganizowanej przez Polski Związek Alpinizmu. Ten wstępny ma być uzupełniony o zeznania himalaistów, którzy pojechali w Karakorum, by pożegnać Macieja Berbekę i Tomasza Kowalskiego. I dotarli do osób, które wtedy pod Broad Peakiem były. Niektórzy już z członkami komisji rozmawiali. Tarasewicz nie, bo zaledwie parę dni temu przyleciał do Polski.
- Czy program Polski Himalaizm Zimowy powinien być kontynuowany?
- Wszystko co ma jakiś zacny cel jest dobre. W teorii program był więc dobry, ale w realizacji wyszło wiele zakrętów, na których można się było poobijać. Poczekajmy.
- Berbeka i Kowalski mogli przeżyć?
- Moim zdaniem tak, gdyby nie zostali zostawieni sami sobie. Być może wystarczyłoby, gdyby im ktoś dodał otuchy. W hotelu w Islamabadzie odwiedził mnie Karim Hayatt, pakistański wspinacz, którego Krzysztof Wielicki wysłał następnego dnia na poszukiwania. On doszedł do szczelin, na 7400 metrów. Ale był sam, a sam nie mógł przekroczyć tych szczelin. Przepraszał.

Narzeczona i rodzice Tomka Kowalskiego podziękowali wspinaczom publicznie. W specjalnym oświadczeniu napisali: "Pochowaliście naszego Tomka, dzięki Wam odzyskaliśmy choć odrobinę spokoju w sercach. Pokazaliście, że najważniejszy jest człowiek, a nie szczyt".
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki