Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wysłany przed śmiercią utwór Krzysztofa Wójcickiego wygrał konkurs Muzeum Sopotu [OPOWIADANIE]

Gabriela Pewińska
Krzysztof Wójcicki (1955-2013)
Krzysztof Wójcicki (1955-2013) Archiwum prywatne
Dramaturg i powieściopisarz Krzysztof Wójcicki zmarł w połowie lutego br. Wysłany kilka miesięcy przed śmiercią utwór zdobył pierwszą nagrodę w konkursie organizowany przez Muzeum Sopotu. Nagrodę odebrali syn i teść laureata.

Jeszcze jesienią w wywiadzie o smakach dzieciństwa, zatytułowanym "Słodycz mleka" opowiadał mi o książce, którą pisze.
- To historie związane z Gdynią, której już nie ma i nie będzie - mówił. - Z Gdynią niesłychanie kolorową, bezpieczną, z Gdynią pogodzoną z własnym losem, nigdy nie skażoną do końca czerwienią komunizmu, bo pulsowała tu zawsze żyłka prywatności. Ta prywatność objawiała się choćby w sklepikach, które jako dzieciaki penetrowaliśmy także pod względem smaku, bo były to sklepiki kolonialne sprzedające gumę do żucia, cukierki, kolorowe, ślazowe, anyżkowe, odpustowe, niepowtarzalne zupełnie. Tytuł tej książki brzmi: "Starowiejska, róg Abrahama". Stoi tu zakład fotograficzny "Elite". Zakład ten funkcjonuje nieustannie od 1927 roku, działał nawet w czasie wojny. Mój bohater, penetrując fotograficzne archiwum, ma wgląd w historię całej Gdyni, a że akcja rozgrywa się w okolicach kościoła księdza prałata Jastaka, czy Galerii Morskiej Mariana Mokwy, dwóch Kaszubów z krwi i kości, jest to legenda nie lukrowana, nie uroczysta, ani napuszona, ale prawdziwa, wywodząca się z Kaszub, z tradycji kaszubskiej.

Czytaj całe opowiadanie "Śmierć przychodzi na Ernststrasse" Krzysztofa Wójcickiego

Krzysztof Wójcicki mocno związany był z Gdynią, spędził tu dzieciństwo, przez wiele lat był kierownikiem literackim w Teatrze Miejskim, potem jego dyrektorem naczelnym i artystycznym. Kochał to miasto i umiał mówić o nim jak mało kto. - Jeśli znać prawdziwą historię Gdyni, to wiadomo, że Gdynię zbudowały konie - opowiadał na przykład. - Tych koni w Gdyni było mnóstwo. Widać je na fotografiach i słychać w opowiadanych historiach. Jedna z nich to opowieść o koniu, który na przełomie lutego i marca 1945 roku zamarzł na Świętojańskiej z powodu przepotężnych mrozów. Skostniał jak stał. A że głód był wtedy w Gdyni szalony, ewakuujący się Niemcy wpadli na pomysł, by porąbać zwierzę i zjeść. Chwycili za toporki i bagnety, zaczęli od tylnej strony, od udźców, wyrąbywali kawały mięsa i piekli na ognisku. Ale nie zdążyli zjeść wszystkiego, bo do Gdyni weszli Rosjanie. Zobaczyli konia i podobnie jak Niemcy, tyle że od strony mięśni piersiowych, zaczęli go rąbać...

W książce znalazłyby się może i motywy spędzonego w Gdyni dzieciństwa, może i zabawna historia o łasym na kredę koledze żydowskiego pochodzenia, Ambrożym.
- Na korytarzu naszej szkoły stało gipsowe popiersie patrona szkoły - pamiętał. - Waryński z potężnym nosem kiwał się na chybotliwym postumencie do czasu, aż któregoś dnia rozhuśtaliśmy tę rzeźbę, która spadła i rozbiła się na mniejsze i większe, białe jak kreda, kawałki. Kiedy zobaczył to Ambroży, natychmiast sięgnął po kawałek nosa czy brody, dokładnie już nie pamiętam, i zaczął to ciamkać. Tak oto Żyd Ambroży zjadł kawałek przywódcy komunistycznego...
Kiedy Krzysztof Wójcicki odszedł nagle w Kalifornii, w lutym tego roku, wydawało się, że - jeśli książkę o Gdyni w ogóle ukończył i zostanie kiedyś opublikowana, będzie ostatnim dziełem tego znanego dramaturga i literata.
Niespodziewanie jednak oto, w miesiąc po jego śmierci, niczym głos zza grobu, ujrzało światło dzienne, nieznane dotąd, napisane niedawno opowiadanie o Sopocie. Krzysztof Wójcicki, jak się okazało, ukończył je tuż przed swoim ostatnim wyjazdem do Ameryki, gdzie pojechał ponoć szukać śladów zaginionego filmu, w którym zagrała Helena Modrzejewska. Opowiadanie wysłał na konkurs ogłoszony przez Muzeum Sopotu.

Czytaj całe opowiadanie "Śmierć przychodzi na Ernststrasse" Krzysztofa Wójcickiego

- Organizowany przez nas konkurs literacki zatytułowany jest "Fantazje literackie o Claaszenach" - mówi Małgorzata Buchholz-Todoroska, dyrektor muzeum. - Inspiracją dla twórców, nie tylko tych bardzo młodych, ale i dorosłych, miały się stać losy przedwojennych właścicieli willi, w której nasze muzeum ma swoją siedzibę. Napłynęło kilkadziesiąt, niezwykle interesujących prac. Głównie od dzieci i młodzieży, ale też kilka opowiadań od osób dorosłych. Kiedy jury wytypowało zwycięzców, odtajniliśmy ich godła. Jak bardzo byliśmy zdumieni, gdy się okazało , że pierwszą nagrodę w kategorii dorosłych zdobyło opowiadanie zmarłego niedawno Krzysztofa Wójcickiego! Zatytułował je: "Śmierć przychodzi na Ernststrasse".
Na rozdanie nagród przybyli syn i teść laureata.

- Opowiedzieli nam, że Krzysztof Wójcicki wysłał konkursową pracę tuż przed wyjazdem do Kalifornii, gdzie zbierał materiały do kolejnej publikacji. A ponieważ czas naglił, dość intensywnie nad opowiadaniem pracował. Miał problem, bo napisana przezeń historia była, zważywszy na wymogi regulaminu, za długa. Musiał ją poważnie skrócić - dodaje Małgorzata Buchholz-Todoroska. - Krzysztof Wójcicki był kiedyś naszym częstym gościem. Współpracowaliśmy przy okazji projektów poświęconych Marianowi Mokwie, o którym książkę wydał. Prawdopodobnie to sopockie opowiadanie jest ostatnim, które napisał.

Kim był Krzysztof Wójcicki?
Dramaturg, powieściopisarz, menedżer kultury
Krzysztof Wójcicki (1955 - 2013) - prozaik, dramaturg, eseista. W latach 1991-1994 dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Miejskiego w Gdyni. W 1988 roku zadebiutował w Teatrze Wybrzeże jako dramaturg sztuką "Wolność dla Barabasza". Kolejne dramaty: "Apassionata", "Księga Bałwochwalcza", "Powrót Łazarza" przyniosły mu rozgłos w Polsce i za granicą.
Autor książek, tzw. Triady kaszubskiej ("Rozmowy z Mokwą", "Rozmowy z księdzem Hilarym Jastakiem", "Rozmowy z Albrechtem grafem von Krockow"), "Sagi rodu von Krockow" i "Sonaty krokowskiej" oraz cyklu "Bajek i baśni": gdyńskich, kościerskich, puckich i sopockich. Jego debiutem prozatorskim jest powieść: "Mój przyjaciel trup - opowieść o życiu i śmierci Albrechta grafa von Krockow". Według tej powieści reżyser Witold Adamek planuje nakręcenie filmu fabularnego.
W 2005 roku Krzysztof Wójcicki obronił pracę doktorską na Wydziale Filologiczno-Historycznym UG, poświęconą aktorce Helenie Modrzejewskiej. W Ameryce prowadził poszukiwania zaginionego filmu z jej udziałem. Zmarł w Kalifornii 16 lutego 2013 roku.

Śmierć przychodzi na Ernststrasse

*
Więc kiedy już otwarli to muzeum, czas zaczął jakby przyspieszać. Ogłosili konkurs na direktora, można też było przyjąć się na gärtnera, schatniarza i palatscha. No to się zgłosiłem. Na palatscha znaczy się. Bo ten fach dobrze znam. Paliłem u państwa Claaszenów dobre kilkanaście lat. A potem u Meltznerów. I jeszcze trochi potem. Znaczy się po wojnie. Bo jak obie panie wyjechały schnellzugiem do Hamburga, a potem jeszcze dalej, to zima była, że ho, ho! Bałtyk zamarznął aż do Szwecji i Danii.
A one obie do Kopenhagi chciały się dostać. Tom pomyślał, że przez morze można by wtedy też dotrzeć. Znaczy się saniami, bo one tyle kufrów, waliz, neseserów i skrzyń ponabierały, że Boże uchowaj. Jakby świat miał się skończyć. A wkrótce potem się pokazało, że właśnie się skończył. Bo po tej ostatniej wojnie, to jest już zupełnie inny świat. Acha, nazywam się Karol Gutowski. Von Krieg pisałem się Carl Guthowsky ale wszyscy brali mnie za Polaka w tych Zoppotach. Bo to były Zoppoty. Oj były. Nie ma to tamto. Dobrze, żem ja się zaraz po wojnie na ten szwedzki statek zaciągnął, co drzewo z Gdyni do Sztokholmu woził. Wkrótce się okazało, że jakaś kobieta szuka polskich marynarzy. No i trafiła na nasz statek. Trzech nas było z Polski - elektryk, cieśla i ja. Wyszli my na pokład, ona podchodzi. Od razu wybrała cieślę, bo stał najbliżej trapu, a ja byłem okopcony od popiołu i żużla. Ale gdym ją rozpoznał, i żem krzyknął: - Panienko Ruth!, odwróciła się, spojrzała i podbiegła. - Carl, ty tutaj?! I rzuciła mi się na szyję, i dawaj mnie całować, aż całą twarz umorusała sobie od mojej gęby. Elektryk z cieślą pukali się w głowy, doch nic z tego nie rozumieli. Ale ona miała plan. A plan był taki. Pani Martha, mama panienki Ruth, umarła z tęsknoty - i ja w to wierzę. Bo zostawić kawał życia w Zoppotach i wyjechać nagle jednego dnia, to…. Nie ma to tamto. Jakżem się o tym dowiedział, tom się długo nie mógł uspokoić. Zmarła niedługo po przyjeździe do Kopenhagi. Ale umrzeć to jedno, a pochować to drugie. A pani Martha miała doch jedno życzenie. Być pochowaną u boku męża w Zoppotach. I to mi właśnie było najtrudniej pojąć, że panienka Ruth kazała mamę swoją spalić. Ja tam o paleniu sporo wiem, ale żeby człowieka tak od razu do pieca, to nie daj Boże. Więc zamiar był taki, że ona mamę w popiół zamieni i ten popiół w puszce przewiezie do Zoppotów, żeby pani Martha obok swego męża, w rodzinnym grobowcu mogła spocząć. Jak my tylko przypłynęli do portu, doch od razu na cmentarz ewangelicki do Zoppotów pojechali. A lało wtedy jak z cebra. Uklękła u wezgłowia tej płyty, co pod nią pan Claaszen leżał i dawaj rozgarniać mokrą ziemię. Jam też ukląkł i dziurę na całą długość ręki wyrobiłem, a ona wtedy puszkę z prochem doch tam wsunęła i sama ziemią zasypała. Potem pisała do mnie z dalekiego świata. Była w Niemczech i w Ameryce, doch znała wiele języków. Na stare lata wróciła do Niemiec i tam umarła, w takim domu dla samotnych. Tam też jest doch pochowana.

I od tego czasu, a był to już rok 2005 uspokoiło się w willi państwa Claaszenów, nie ma to tamto. No bo kiedy otwarli już to muzeum, zaczęły dziać się tam niezwykłe rzeczy. Ochroniarze mieli doch takiego pietra, że nie mogąc doczekać świtu wychodzili jeszcze po ciemku na alejkę przy morzu i czekali aż przyjdą pierwsi pracownicy. Co tam się działo?! Trudno sobie doch wyobrazić... No bo jak się naprawdę kocha własny dom, to nigdy się go nie opuści. I tak musiało być z panem Claaszenem i z panią Marthą. Oni, mimo, że jako umarli nie mieli kluczy, wchodzili do swego domu jak chcieli i kiedy tylko chcieli. Sam słyszałem, kiedy przepalałem tam na początku od czasu do czasu, a potem już na etacie. Jaki rumor, stukot, łomotanie. Jakby kto szafy doch przesuwał. Raz nie wytrzymałem, nie żebym się bał, znałem doch pana Claaszena i nie bałem się go za życia, to czego miałbym się go bać po śmierci. Wchodzę prosto do sypialni, a wiadomo, że tam właśnie… I nagle, jakby strzał. Aż strach mnie obleciał. Okno się roztworzyło, aż firankę wyrwało na zewnątrz, ale to wszystko nic. Ta biała firanka - pomyślałem - łopoce jak dusza na wietrze i nie może oderwać się od tego domu. Czuję, jakby tu oprócz mnie był kto jeszcze. Wiec pytam, to pan, panie Claaszen? Cisza. Tylko mewi krzyk słyszę przez to okno otwarte. I tyle. No, to ja już panie Basner niczego więcej nie pamiętam. Ale po śmierci pani Ruth, to w willi państwa Claaszenów się uspokoiło. I tak jest do dziś.

*

- Dzieńdoberek moja duszko. Taki chłodny poranek, mimo wczesnej jesieni, a u nas ciepło, jak w uchu. - Carl dba o nas, "doch, nie ma to tamto" - Martha uśmiechnęła się, przypominając charakterystyczną manierę językową domowego palacza. Dzwoniłeś już po kawę, Erneście? - spytała, tłumiąc poranne ziewanie wierzchem dłoni.- Czekałem na ciebie, najdroższa. Buzi na dzień dobry, a potem kawusia. - Nie cmokaj tak głośno. Ruthien jeszcze śpi. - Śpi w swojej bialutkiej sypialni i o niczym nie wie. - A o czym wiedzieć powinna? Czy znów czeka na nią mały, francuski buldożek, jak wtedy, gdy kończyła siedem lat? - O nie, teraz, kiedy skończyła siedemnaście, czeka na nią, nie taki mały, czarny, ale nie francuski, lecz niemiecki… Daimler. Ruth zrobiła wczoraj prawo jazdy, a od dziś będzie jeździć własnym samochodem. Oto cała tajemnica - Nie rozpieszczasz ty jej zanadto? - Dziewczynki są właśnie po to, żeby je rozpieszczać. Ach tak, więc kobiety rozpieszczanie nie dotyczy? Usiadła mu na kolana i zalotnie objęła za szyję. Objął ją mocniej i przytulałby pewnie dłużej, gdyby nie zadzwoniła po służbę. Po chwili stały przed nimi dwie błękitne filiżanki z holenderskiej porcelany. - Moja droga Agnes - rzekł niby do siebie poważnym głosem, nalewając kawę do filiżanek. Martha usłyszała te słowa, lecz pozostawiła je bez komentarza. Gdy zdejmował naczynia z drewnianej tacy, odsłaniał fragment po fragmencie, wizerunek kobiecej twarzy. Był to portret olejny, jego pierwszej żony. Agnes Maria Wilhelmine… Urodziła mi syna, po czym zmarła w połogu. Miała dwadzieścia lat - wspominał w myślach. Arthur tak dobrze zapowiadający się radca prawny poległ na froncie rosyjskim dziesięć lat temu.W tym samym, tragicznym roku 1915 zginął dopiero co poślubiony, mój zięć, Günther, mąż Teodory. Śmierć przeleciała nad naszym domem, jak stado wygłodniałych mew - nie panował nad piętrzącymi się myślami. A przecież w tym domu miejsca starczyłoby dla wszystkich.

- Modlisz się za nią? - Mówiłaś coś, kochanie? - Czy modlisz się za Agnes? - Tak, tak. Modlę się za nich wszystkich, którzy są już po tamtej stronie. - A jeśli nie ma żadnej tamtej strony? - Modliłbym się tak samo ufnie i pełen nadziei, że jest. - A jeśli nie ma? - nalegała. - Odpowiem ci równie uparcie: to powinna być! Odstawił z impetem filiżankę. - Mówiłeś ostatnio, że czekają nas kłopoty, że interesy nie przynoszą spodziewanych zysków, że wojna, wojna… ale jest już sześć lat po wojnie! - Wojna zerwała moje kontakty handlowe, a powrót na dawne rynki jest już niemożliwy. Na wojnie wzbogaciła się tylko Ameryka. Jednemu wojna, drugiemu krowa dojna, jak to mówią. W końcu zeżre nas inflacja. Więc o naszym cukrze czy spirytusie możemy na razie zapomnieć. - I dlatego właśnie teraz kupujesz córce tak drogi samochód? - Nie kupuję moja duszko. Została mi ta limuzyna z lepszych czasów, a dziś nie ma nikogo w całym Gdańsku, kto mógłby sobie pozwolić na jej kupno.

- Dzień dobry "mami", dzień dobry "papi". Śniło mi się ruszanie pod górę i zawracanie po łuku. - To tylko sen moja słodka, zdałaś wczoraj celująco. Czy mogę cię jako pierwszy uściskać urodzinowo? Z życzeniami, żebyś równie celująco zdała maturę. - Och tatusiu, niedługo będę dorosła. A tu ją mamy. Upomina się o prezent - żartował rozweselony ojciec. - Ruth mamy dla ciebie niespodziankę. Jak myślisz, co to jest: ma cztery koła i stoi w garażu? - No… chyba nie jest to wózek dla lalek. Kluczyki od Daimlera podał jej na tacy. Chwyciła zwinnie, niczym mewa upatrzoną z góry rybę. A potem nastąpiły chwile czystego szaleństwa. Cały Sopot należał do nich. Górny, Dolny i Środkowy. Przy poobiedniej kawie i cygarach Ernst wspominał, jak dziesięcioletnia Ruth wybiegała po niego na sopocki dworzec, kiedy po dniach wypełnionych niekończącą się pracą we własnych, podupadających firmach handlowych, zmordowany nieustannymi negocjacjami z bankiem, wracał z Gdańska.
Rzucała mu się na szyję, a potem objęci schodzili w dół wąwozem potoku Haffnera, do ulicy Haffnerstrasse i zatrzymywali się przy dawnym sanatorium, zamienionym na szpital wojskowy. Za ogrodzeniem stali o kulach okaleczeni żołnierze, wyczekując na jego hojny gest. Otwierał neseser, a Ruth wyjmowała papierosy i czekolady. Miała również przy sobie uzbierane w ciągu dnia kostki cukru, które wkładała do wyciągniętych żołnierskich dłoni. Pewnego dnia w bramie pojawił się ordynator szpitala, doktor Jörgen Müllner. Spytał bez pardonu, czy nie znalazłaby się beczka spirytusu dla celów dezynfekcyjnych. Dla kogoś, kto w dobrych czasach obracał setkami beczek miesięcznie, nawet w obecnych - najgorszych - nie było to niemożliwe. W magazynach zawsze pozostają jakieś niechciane resztki. Następnego dnia beczka czystego spirytusu etylowego - "Spiritus Vini", z magazynu Ernsta Claaszena, została przywieziona do szpitala. Ordynator nie mógł wyrazić słów wdzięczności. Ale przyszedł moment, kiedy Ernst Claaszen stanął nieśmiało przed drzwiami gabinetu doktora Müllnera. Tym razem był sam. Bo i sprawa była poufna.

- Te sto litrów spirytusu uratowało życie niejednego żołnierza. - Ja właśnie w sprawie życia przychodzę - odezwał się Ernst głosem, którego sam nie potrafił rozpoznać. - Ktoś ma się urodzić? - spytał w tonie nadziei doktor. - Wprost przeciwnie. Doktorze, tak głęboki kryzys, bankructwo wszystkich moich firm, wizja przepadku mienia, wszystko to kieruje mnie już nie tylko w stronę rozpaczy, czy desperacji, ale zmusza do ostatecznych decyzji. - Co ma szanowny pan na myśli? - Śmierć. I do tego śmierć samobójczą. - Na Boga, panie Claaszen, czy pan postradał zmysły! - Wolałbym być pozbawiony poczucia rzeczywistości. Muszę zrobić to z pełną świadomością. Nie ma dla mnie miejsca wśród żywych. - Raczy pan żartować. Pana nazwisko, usytuowanie w świecie… - To bzdura. - Drogi panie Claaszen, pan pomógł mnie, i ja panu pomogę. Medycyna zna różne sposoby. - Ja tylko prosić chciałem o jakieś środki, które w miarę łagodnie pozwolą mi pożegnać się z tym światem. Ba, ja się już z nim pożegnałem. Teraz pora odejść. To się nie godzi. - Owszem, wszystko przemyślałem. Nie ma dla mnie ratunku. Dłużnicy depczą mi po piętach. Nie mógłbym na to patrzeć. Honor, duma, ambicja - może chora, nie przeczę to wszystko powoduje, że muszę odejść. Jakże można stawiać życie na jednej szali z przeciwnościami losu? -Nie przychodzę pytać "czy?", przychodzę zapytać "jak?" - Ale ja, jako lekarz jestem po to, by pomagać. - Właśnie o to chciałem pana prosić. - Zaskakuje mnie pan i zdumiewa swą kategoryczną stanowczością. - Wdzięczny będę, za wyrozumiałość. I dyskrecję, ma się rozumieć. Czy mogę uścisnąć dłoń? Rozstaliśmy się po dżentelmeńsku, w nadziei szybkiego spotkania - wspomnienia ulatywały z pamięci Ernsta, niczym kłęby sinego dymu z cygara, które zwykł palić na zakończenie obiadu. Urodziny Ruth dobiegały końca. Tymczasem spokój i ciepło domowego ogniska w willi Ernsta Claaszena wydawały się wciąż niezmącone szalejącą inflacją. Gwałtowny spadek cen akcji na Wall Street wywołał prawdziwą panikę. - Załamały się wszystkie rynki europejskie - analizował Ernst. To się źle skończy. Nie mogę na to patrzeć. Ja tego nie przeżyję.

- Doktor Müllner ! - zakomunikował lokaj, otwierając drzwi salonu przed gościem. - Długo kazał pan na siebie czekać, doktorze. - Pośpiech w sprawach ostatecznych nie jest wskazany, lekarz starał się usprawiedliwić. - Mam propozycję. Oto środek niezawodny, wypróbowany i skuteczny. Luminal. Jest na rynku od ponad dziesięciu lat - wyjaśniał, otwierając metalowe pudełeczko ze strzykawką. Zastrzyk dożylny wykona pan w dowolnym momencie, a potem zaśnie na dłuższy czas. Sen pana pokrzepi. Proszę spróbować. Ernst Claaszen próbował najpierw poukładać cały przebieg zdarzeń w swojej wyobraźni. Postanowił odebrać sobie życie już jakiś czas temu, ale okazało się, że to wcale nie jest łatwe. Po pierwsze żal mu było Ruth, żal mu było Marthy. Żal także tych siedemdziesięciu jeden lat, które przeżył, mimo nieszcześć pomyślnie i dostatnio. Żal tak wspaniałego domu zaprojektowanego przez Waltera Schulza. Żal ulicy, którą nazwał własnym imieniem - Ernststrasse. Ale nie widział dla siebie ratunku. Pragnął śmierci, choć, gdy tylko wyobraził sobie martwe własne ciało, wzdragał się i oddalał samobójcze myśli. A jednak wracały one, jak powracają morskie przypływy i odpływy.
W końcu podjął próbę. Tak próbę, gdyż umówił się sam z sobą, że to będzie tylko próba. W czasie spaceru nad morzem Ernst wypróbował pistolet, dotąd nie używany, pachnący wciąż świeżą oliwą. Strzelił w górę, jakby na wiwat, płosząc tylko stada mew. Lekkie szarpnięcie nie odstraszyło go. Wręcz przeciwnie upewniło, że strzał w skroń jest o wiele bardziej stosowny, niż na przykład powieszenie, czym zhańbiłby nie tylko własną osobę, ale cały ród Claaszenów, którzy od lat zajmowali się wyrobem lin i powrozów. Pomyślał również, że dla ulepszenia samobójczej próby poprosi starego Khonke o głowę łososia. Khonke był rybakiem, który ze swą rodziną zamieszkiwał parterową, bieloną wapnem chatkę, na terenie ogrodu Claaszenów. Ale po co panu Claaszenowi głowa łososia? Otóż Ernst wpadł na pomysł, że dla uwiarygodnienia samobójczej próby wyskrobie z rybiej głowy mózg, porozrzuca krwawe kawałki na poduszce, a resztą wysmaruje policzek i skroń. Bo Ernst postanowił odebrać sobie życie w łóżku, w małżeńskiej sypialni. W łóżku przyszedł na ten świat i w łóżku ten świat opuści. Najpierw zastrzyk z luminalu, a niedługo potem strzał. Urodził się w piątek, 30 grudnia 1853 roku, umrze w sobotę, 22 listopada 1924 roku. Cały żywot jawił mu się teraz, w olbrzymim skrócie, jakby trwał tylko jeden dzień. Bo czyż dzieciństwo nie jest porankiem, młodość przedpołudniem, dojrzałość środkiem dnia, a wieczorem starość, kiedy już człowiek zmęczony całodzienną krzątaniną ma ochotę położyć się i odpocząć? Bardzo zgrabna metafora. Ale czy obudzi się następnego dnia? Ernst nie miał pewności. Nie wiedział co go czeka potem… - Potem będę musiał zgolić brodę, zmienić ubranie, założyć ciemne okulary i zamieszkać gdzieś na odosobnieniu, pod lasem, może w samym Taubenwasser, gdzie tanio można wynająć pokój w leśniczówce - tłumaczył sobie. Zastrzyk powoli zaczynał działać. Po całym ciele rozchodziło się błogie ukojenie, jak po łyku francuskiego koniaku. Sięgnął po ukryty pod poduszką odbezpieczony pistolet. Nie usłyszał strzału. Ogarnął go mrok. Nie lękał się. Nie odczuwał także bólu. Po pewnym czasie poczuł, jakby znalazł się już po drugiej stronie. W każdym razie nabierał pewności, że druga strona, zgodnie z jego przekonaniem naprawdę istnieje.

Pierwszy do willi Claaszenów przybył doktor Müllner, na wezwanie kamerdynera, który rano odkrył całą prawdę. Lekarz nie miał wątpliwości. Rozbryzgany na poduszce mózg i pistolet w dłoni denata wyjaśniały wszystko. Poza tym list, pozostawiony na nocnym stoliku, a właściwie jedno zdanie: "Kochane moje, Najdroższe… wybaczcie." A więc jednak. Czyżby luminal nie zadziałał? Z niepokojem rozglądał się po sypialni, ale nigdzie nie mógł dostrzec ani strzykawki, ani medycznych utensyliów. Gdy przybył prefekt sopockiej policji, akt zgonu był już gotowy. - Będę jednak musiał wszcząć dochodzenie, choć to tylko formalność. Samobójstwo oczywiste, nie ma dwóch zdań - zawyrokował policjant. - Pistolet Browninga GR 1922 - Grande Rendement, pistolet o dużej pojemności. Muszę go zabezpieczyć dla dobra śledztwa. Gdy pojawiła się żona z córką, ciało leżało już w trumnie, przy zapalonych świecach, hortensjach i chryzantemach przyniesionych z ogrodu.

- Coś ty zrobił Erneście, coś ty nam uczynił? - pytał ksiądz Otto Bowien, wielki duszpasterz, od ponad 20 lat proboszcz sopockiej parafii ewangelickiej, a od pięciu zarządca nowego kościoła, stojącego tuż przy morskim brzegu. Płakał. Nie z żalu po stracie wiernego parafianina, który w każdą niedzielę z całą rodziną i ze służbą przychodził na mszę. Płakał, bo nie rozumiał, jak w wieku siedemdziesięciu lat można odebrać sobie życie. - Biedaku, teraz liczyć możesz już tylko na nieustającą łaskę bożą. Ostatnia pożegnała go Ruth, pocałowawszy ojca, jak co wieczór, gdy odpoczywał już w swej sypialni, tak, jakby nic się nie stało, jakby jej ukochany "papi" wciąż żył. Poczuł, że czas działać. Wytaszczył z szafy dwa pięćdziesięciofuntowe worki cukru i wsypał ich zawartość do trumny, po czym zakręcił wieko i zdmuchnął świece. Schodził bezszelestnie po drewnianych schodach, żegnając poręcze i ściany swego domu, ostatnim dotykiem. Wyszedł ogrodowymi drzwiami, tak cicho, że nie słyszał tego nawet pies. Miał wrażenie, że opuszcza własny dom na zawsze, jakby opuszczał własne ciało. Bo ten dom był w istocie jego drugim ciałem. Nie miał tylko pewności, czy tego wszystkiego dokonał naprawdę, czy też była to tylko gra jego wyobraźni, uwolnionej ekstatycznym działaniem zastrzyku. Nie był pewien, czy znajduje się po tej, czy po tamtej stronie.
Nikt nie usłyszał jego wyjścia. Nawet ulubiony Gulden, czarny spaniel. Tak, jak on nie usłyszał wystrzału z pistoletu. Czyżby śmierć nie oznaczała ostatecznego końca? Czy też nie cały i nie wszystek jeszcze umarł? - zastanawiał się Ernst. A potem wypadki potoczyły się z prędkością lawiny. Ernst miał nieodparte wrażenie, że choć już nie z bliska, to jednak wciąż pomaga opuszczonej żonie i córce. Tak jakby nigdy nie opuścił swego domu. Wczesną wiosną, która następnego roku przyszła wyjątkowo szybko, Martha w trosce o podreperowanie domowego budżetu wynajęła kilka pokoi letnikom. Po sezonie zaoferowała całe piętro stałym najemcom. Ernst mógłby przysiąc, że to był jego pomysł. Służył jej pomocą również wtedy, gdy postanowiła dom sprzedać. Nie była to łatwa decyzja, ale konieczna. Dla Ruth pewnie jeszcze bardziej bolesna. Urodziła się w tym domu. Był przy niej, gdy przeprowadzała się do kamienicy czynszowej przy Schulstrasse z całym dobytkiem ich życia. Pomagał Ruth, gdy szukała pracy. Pokierował jej myśli zgodnie ze swym dyplomatycznym doświadczeniem. W końcu otrzymała posadę sekretarki w duńskim konsulacie, w Gdańsku. Za swoisty cud uznał jej małżeństwo z konsulem Królestwa Danii, Haraldem Kochem. Mimo sporej różnicy wieku stanowili uroczą parę. Ernst pewien był, że Ruth, kocha swego męża jak własnego ojca, lecz nie odczuwał zazdrości. Był szczęśliwy, szczęściem swego dziecka. Podchodził często pod swój dom przy Ernststrasse, gdy się już zmierzchało i obserwował, jak zagnieżdża się w nim nowe życie. Widział, jak Oskar Meltzner, właściciel gdańskiej firmy Vulkan - Eisengiesserei, fabryki maszyn, któremu mimo światowego kryzysu poszczęściło się w interesach, stawał na jego ulubionym balkonie i pełną piersią wdychał morskie powietrze. Bywał także na Schefflerstrasse, gdzie w romantycznym pałacyku z wysoką wieżą, zwieńczoną drewnianą galeryjką, mieszkała Ruth z Haroldem. Dom był własnością Friedricha Wilhelma Jüncke, gdańskiego kupca, trudniącego się handlem winami. Konsulat duński wynajmował tę rezydencję. Ale po niespodziewanej śmierci Haralda w drugim roku małżeństwa, Ruth musiała opuścić wystawną willę i wrócić do matki. Ernst był także z nimi, gdy w końcu lat trzydziestych zaczęło pojawiać się widmo nowej ideologii. Najpierw faszyści spalili synagogę przy Roonstrasse, a potem zaczął się koszmar. Ernst tak bardzo pragnął, by Martha z Ruth wyjechały do Danii zaraz na początku wojny. Córka, jako była żona konsula, miała przecież duńskie obywatelstwo. Jednak starania o duńską wizę dla Marthy, spotykały się z ciągłą odmową. Wreszcie nadszedł przedostatni rok wojny. Był listopad, smutny jak dwadzieścia lat temu. Matka z córką postanowiły opuścić Sopot. Wynajęty wagon towarowy wypełniało mienie kilku pokoleń rodziny Claaszenów. Wszystkie meble, obrazy, dzieła sztuki, pościel, ubrania, zastawy stołowe, książki, zegary, dywany zdawały się wydawać głosy żalu. A może był to jedynie niezwykle przeciągły i jęczliwy smutnym zawodzeniem gwizd parowozu.

Ernst wiedział, że Martha z Ruth opuszczają miasto, że wyjeżdżają na zawsze, choć to słowo miało dla niego już nieco inne znaczenie. Zmierzał z leśniczówki w kierunku dworca, mimo swoich dziewięćdziesięciu lat, dziarskim krokiem, wspomagając się laską. Gdy wszedł na peron, kłęby pary zasłaniały skład wagonów. Pociąg zwolna ruszał. Mimo zadyszki przyspieszył kroku. Znajdował się teraz obok wagonów osobowych. Podróżni stali przy otwartych oknach, żegnając się i machając wyciągniętymi rękami. Nagle usłyszał znajomy głos: - Papi, to ty? Zdawało mi się, że widziałam cię tyle razy, tato. A więc jednak jesteś! - Tak, tak córeczko, jestem. Para buchnęła spod kół gęstym kłębem. - Zawołam mamę. Po chwili obie kobiety wychylały się przez okno. - Erneście, gdzie ty byłeś? Gdzie byłeś? W odpowiedzi sięgnął do kieszeni płaszcza i uniósł dłoń ku górze. - To dla was. Na drogę. Na starczej, roztrzęsionej dłoni bieliły się kostki cukru. - Gdzie byłeś tak długo, Erneście? - W Sopocie moja duszko. W Sopocie.

Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki