Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Złote ręce rozmiar - 6,5 - historia prof. Zdzisława Kieturakisa

Jolanta Gromadzka-Anzelewicz
To, że można pacjenta odesłać, bo nie rokuje, drogo kosztuje czy zabrakło dla niego miejsca, nie przyszłoby profesorowi do głowy. Podczas obchodów oglądał  każdego, nie tylko najciężej chorych czy protegowanych
To, że można pacjenta odesłać, bo nie rokuje, drogo kosztuje czy zabrakło dla niego miejsca, nie przyszłoby profesorowi do głowy. Podczas obchodów oglądał każdego, nie tylko najciężej chorych czy protegowanych
O prof. Zdzisławie Kieturakisie, wybitnym gdańskim chirurgu, który - jak mówiono - miał "złote ręce", i jego asystentach, którzy życie spędzali przy chorych w słynnym szpitalu na Dolnym Mieście - pisze Jolanta Gromadzka-Anzelewicz

Publikujemy tylko 5 proc. treści. Resztę, 95 proc. przeczytasz po zalogowaniu się.

Profesor miał niewielkie dłonie, nosił rękawiczki chirurgiczne nr 6,5. Narzędzia podawałam profesorowi na trzy palce i zamknięte na jeden zameczek - wspomina jedna z pierwszych instrumentariuszek z sali operacyjnej Szpitala Miejskiego w Gdańsku - obecnie Pomorskiego Centrum Traumatologii. Mimo upływu kilkudziesięciu lat ten drobny fakt zauważony przez młodziutką, przyuczoną pielęgniarkę o imieniu Alina, nie zatarł się w pamięci. Wspomnienia i anegdoty z życia kliniki, którą stworzył w szpitalu na Dolnym Mieście, jego uczniowie - lekarze chirurdzy - byli i obecni kierownicy wielu oddziałów na Pomorzu - skrzętnie gromadzą, spisują, przywołują przy różnych okazjach. Bo jak mówią - duch profesora nieustannie krąży po salach operacyjnych i korytarzach szpitali, w których pracują.

Ciągły ostry dyżur

Do budynku zespołu dawnego Szpitala Najświętszej Maryi Panny na Dolnym Mieście w ubiegłą sobotę zapraszali przewodnicy w ramach cyklu "Opowiadacze historii; ścieżki żywej pamięci". Ze względu na stan techniczny obiektu do udziału w wycieczce po jego wnętrzach zaproszono jedynie osoby dorosłe. W świetle księżyca opuszczony budynek o charakterystycznej architekturze wygląda niczym Hogwart z powieści o Harrym Potterze. A to w nim właśnie wszystko się zaczęło.

Jest rok 1949. Profesor Zdzisław Kieturakis jest już na Wybrzeżu od czterech lat. Przyjechał tu z Wilna, przyjąwszy propozycję swego nauczyciela, byłego kierownika Kliniki Chirurgicznej Uniwersytetu Stefana Batorego - prof. Kornela Micheidy. "Rozpoczął się w jego życiu okres wymagający olbrzymiego wysiłku, samozaparcia i poświęcenia - pisał nieżyjący już doc. Stanisław Świca, asystent i przyjaciel profesora.

- Aby w pełni ocenić ogrom podjętych przezeń zadań, trzeba cofnąć się myślą do obrazu zniszczonego Gdańska pierwszych miesięcy powojennych. Wraz z budzącym się do życia miastem powstawała z gruzów Akademia Lekarska, a z nią jedyna Klinika Chirurgiczna. Pilna potrzeba zapewnienia pomocy chirurgicznej ludności wyniszczonej wojną zmuszała do powołania do życia tej kliniki w jak najkrótszym czasie. Zadaniu temu dr Zdzisław Kieturakis sprostał. (...) Był to właściwie ciągły, nieustanny ostry dyżur. Stały napływ chorych wymagał ciągłej obecności adiunkta kliniki. Zdzisław Kieturakis szpital traktował jak swój dom - tu zamieszkał, by o każdej porze dnia i nocy służyć pomocą młodemu zespołowi radą i pomocą, a wszystkich ciężko chorych operował osobiście. Gwoli ścisłości dodać trzeba, że z podobnym zaangażowaniem tworzyło Akademię Lekarską w Gdańsku wielu lekarzy - podporządkowując swoje życie budowie pierwszej w powojennej Polsce samodzielnej uczelni medycznej".

Pod skrzydłami Micheidy

Życie i pracę profesora Kieturakisa z okazji jego setnych urodzin pieczołowicie opisał kilka lat temu w specjalnie wydanej książce jego uczeń i następca, prof. Zdzisław Wajda. Przyszły prof. Kieturakis urodził się w 1904 roku w niewielkim Mstowie pod Częstochową. Losy wiodły jego ojca, byłego absolwenta wojskowej uczelni moskiewskiej, w głąb Rosji. Wraz z nim wędrowała rodzina. Zdzisław uczył się w Zagórzu koło Kłobucka, w Kursku i Rylsku, w Kownie i w Wilnie. Tam, na Uniwersytecie Stefana Batorego rozpoczął jako 22-latek studia na Wydziale Lekarskim. W 1933 roku, już po odbyciu służby wojskowej w Szkole Podchorążych Sanitarnych w Warszawie, otrzymał dyplom lekarza.

- Już w trakcie studiów szczególnie interesował się chirurgią - wspomina Zdzisław Wajda. Jej poświęcał cały swój wolny czas, a w okresie wakacji pracował w oddziałach chirurgicznych szpitali terenowych. Ta szczególna pasja Zdzisława Kieturakisa zwróciła nań uwagę prof. Kornela Micheidy, który rok później powołał go na stanowisko asystenta. Tuż przed wybuchem wojny był on już doświadczonym chirurgiem z doktoratem i adiunktem kliniki chirurgicznej. Szczególne umiejętności wykazywał w technice operacyjnej.

Wybucha wojna. Klinika Chirurgii Uniwersytetu Stefana Batorego zostaje zlikwidowana. Doktor Kieturakis dalej pracuje w Wilnie wpierw jako ordynator oddziału gruźlicy kostnej, następnie chirurgii ogólnej. Bierze czynny udział w ruchu oporu w Okręgu Wileńskim Armii Krajowej, operuje rannych partyzantów i żołnierzy. Pod koniec 1945 roku przyjeżdża za Kornelem Micheidą do Gdańska, by jak inni byli profesorowie wileńskiego uniwersytetu - Tadeusz Pawlas (dermatolog), Włodzimierz Mozołowski (chemik) czy Stanisław Hiller (histolog i embriolog) usuwać gruz, gromadzić podstawowy sprzęt, wygłaszać pierwsze wykłady na nieogrzewanych jeszcze salach w Akademii Lekarskiej.

Zespół entuzjastów

Tutaj, w Gdańsku, w 1948 roku, na podstawie pracy habilitacyjnej "Z dziedziny chirurgii kamicy żółciowej" Zdzisław Kieturakis uzyskuje tytuł docenta. Metody diagnostyki śródoperacyjnej, które od wielu lat uznane są już jako rutynowe, wówczas były zupełnie nowatorskie. W dwa miesiące po habilitacji, 1 września 1948 roku doc. Zdzisław Kieturakis otrzymuje od władz uczelni polecenie zorganizowania III Kliniki Chirurgicznej w Szpitalu Miejskim. Jego szef, prof. Micheida pracuje już wtedy na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Dwa lata później III Klinika Chirurgiczna przenosi się do swojej docelowej siedziby - wyremontowanego budynku szpitala prowadzonego wcześniej przez siostry boromeuszki. Tu rodzi się legenda Gdańskiej Szkoły Chirurgicznej i jej Mistrza, który - jak opisują wybrzeżowe gazety - obdarzony jest złotymi rękoma.
Swój zespół buduje profesor z zapaleńców i entuzjastów. Gros jego asystentów rekrutuje się z chirurgicznego kółka naukowego, do którego studenci zapisują się już na trzecim roku.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

- Chłonęliśmy wszyscy atmosferę tej jedynej w swoim rodzaju kliniki, którą kontynuował potem ulubiony uczeń i następca Kieturakisa, prof. Zdzisław Wajda - dodaje prof. Zbigniew Śledziński, który kieruje dziś Kliniką Chirurgii Ogólnej, Endokrynologicznej i Transplantacyjnej w nowym szpitalu GUMed - Centrum Medycyny Inwazyjnej. - Jej wyjątkowość polegała na tym, że właściwie całe życie, nie tylko zresztą zawodowe, ogniskowało się w pracy klinicznej. Nie było czegoś takiego, by lekarz wychodził ze szpitala o 15.00, siedziało się tak długo, jak było trzeba. A jeśli już ktoś wyszedł, to wracał na godzinę 18, bo wtedy profesor przyjeżdżał na drugi, wieczorny obchód. Towarzyszył mu w nim cały zespół. W krótkim czasie III Klinika Chirurgiczna (przemianowana potem na II klinikę) w gdańskim szpitalu na Dolnym Mieście staje się jednym z najlepszych ośrodków chirurgii ogólnej w kraju. Prestiżem cieszy się też na świecie.

Tu powstaje pierwszy w Polsce wydzielony oddział pooperacyjny, co odpowiada dzisiejszej "intensywnej terapii". Profesor "wydziela" z kliniki oddziały urologii i neurochirurgii, które stają się zalążkami przyszłych, odrębnych klinik. Rozwija się nowa dziedzina medycyny - anestezjologia. Z inicjatywy profesora powstaje w klinice jeden z pierwszych w Polsce zespołów anestezjologicznych. Tutaj dokonuje się wagotomii (operacja stosowana w chorobie wrzodowej dwunastnicy) z plastyką odźwiernika żołądka. Tutaj, z inspiracji wielkiego internisty prof. Jakuba Pensona, prof. Kieturakis wszczepia pacjentowi pierwszy rozrusznik serca.
W grudniu 1962 roku Zdzisław Kieturakis zostaje mianowany profesorem zwyczajnym.

Sztuka rozpoznawania cierpień

Sala operacyjna jest w klinice miejscem świętym. Nikt nie śmie się na nią spóźnić. Asystenci są zawsze przed operatorem, a już przed profesorem na pewno. Dokumentacja na miejscu, chory umyty i "obłożony" serwetami. Panuje spokój, nikt nie gada. Operuje się elegancko, delikatnie, bez zbędnego pośpiechu. Profesor posiada niezwykłe umiejętności manualne. Wie o tym cały Gdańsk, wszyscy chorzy chcą się operować u niego. Mniej liczą się w tych czasach doktoraty (robi się je na ostatnią chwilę, gdy Rada Wydziału grozi asystentowi zwolnieniem) i prace naukowe, a te, jeżeli już powstają, to mają znaczenie praktyczne.

"Kiedy szeroki ogół mówi o wielkim chirurgu, ma na myśli przede wszystkim sztukę wykonywania najtrudniejszych zabiegów operacyjnych. Tymczasem umiejętność operowania, aczkolwiek niezwykle ważna, stanowi tylko część wartości chirurga. Pozostaje bowiem sztuka rozpoznawania cierpień, sztuka wnikania w życie duchowe chorego, właściwe podejście do niego - a zatem te wszystkie cechy, które dopiero razem stanowią o wielkości lekarza" - pisał prof. Józef Bogusz, chirurg, etyk, historyk medycyny, rówieśnik i przyjaciel prof. Kieturakisa.

"Profesor był niewielkiego wzrostu, ale wielkiego serca" - zapisał jeden z jego pacjentów. "Miał siwe włosy i nosił okulary w złotej oprawie. Wchodził na salę z uśmiechem. Ten uśmiech - nas chorych - uspokajał i upewniał, że temu lekarzowi można i trzeba zaufać. Tak zapamiętali go gdańszczanie, którzy powierzali mu swoje zdrowie i życie".

- O tym, jakim lekarzem był profesor dla swoich pacjentów, świadczy choćby fakt, że codziennie, pod wieczór powracał do kliniki, by osobiście sprawdzić, jak przebiega pierwsza, krytyczna doba po operacji, jak czują się jego pacjenci w okresie rekonwalescencji - opowiada jeden z chirurgów młodszego pokolenia zafascynowany osobowością Kieturakisa. - Podczas obchodów oglądał każdego pacjenta, nie tylko tych najciężej chorych, znajomych czy protegowanych, a trzeba wiedzieć, że w tym czasie klinika liczyła 130 łóżek i znajdowała się na trzech piętrach, więc zajmowało mu to mnóstwo czasu. Nie budował sobie jednak opinii cudotwórcy, na którego oddziale ludzie nie umierają. To, że można pacjenta odesłać, bo nie rokuje, drogo kosztuje czy zabrakło dla niego miejsca, nie przyszłoby mu nawet do głowy.

Troszczył się zresztą nie tylko o zdrowie swoich chorych, ale i o ich puste żołądki. Dr Alferd Jankau, brat innego znanego na Wybrzeżu chirurga, przytacza relację jednej z salowych, która wypatrzyła profesora w sklepie, jak ustawiał się na końcu długiej kolejki. Mimo jej próśb, nalegań, że nie wypada, by tak wielki człowiek tracił tak dużo czasu, nie chciał jej ominąć. Gdy doszedł do lady, poprosił o kilogram masła. Zaintrygowanej salowej przyznał w końcu, że masło kupił dla pacjentów, których w szpitalu karmią bardzo kiepsko.

Profesorze, czy mogę się ożenić?

O pracę w kierowanej przez prof. Kieturakisa klinice ubiegało się wielu młodych, zdolnych chirurgów, którzy próbowali naśladować jego zawodową zręczność, ale także zarażali się ideałami, które on wyznawał. Ten łagodny z natury, o wielkiej kulturze osobistej człowiek cieszył się ogromnym autorytetem wśród swoich asystentów.
- Wychowywał i nauczał szczególnym sposobem bycia i zachowania, nagradzał drobnymi pochwałami, nigdy publicznie nie wytykał, gdy coś zrobiliśmy nie tak - wspomina dr Jerzy Kossak, następnie przez wiele lat ordynator chirurgii w dawnym Szpitalu Wojewódzkim im. Kopernika. - Wystarczyła delikatna uwaga, by ktoś poczuł się dotkliwie skarcony. Swoich asystentów traktował niemal jak członków rodziny.

- Bez wiedzy profesora nikt nie śmiał się ożenić - żartują asystenci. - Prośbę o tej sprawie wnosiło się do niego w formie petycji. Profesor uprzedzał przyszłego małżonka, że chirurgia to powołanie i większość obowiązków domowych spadnie na jego życiową partnerkę, więc powinien zdawać sobie z tego sprawę. Następnie dawał swoje przyzwolenie.

- Jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu kliniki były imieniny profesora - wspomina prof. Zbigniew Śledziński. - Cały zespół zjawiał się w jego domu tuż przy Akademii Medycznej przy ul. Dębinki. Drugim - wspólne podróże na zjazdy Polskiego Towarzystwa Chirurgów Polskich, które odbywały się co dwa lata. Nieliczni mieli wtedy samochody. Chirurdzy często po pracy chodzili na kołduny z wódeczką. Nic nie zwalniało ich jednak z obowiązków klinicznych następnego dnia.

Ze swoimi asystentami oraz z wileńskimi przyjaciółmi, doktorostwem Anisimowiczami i rodziną ministra Sztachelskiego profesor Kieturakis wyjeżdżał na raki i biwakował.
Coraz częściej jednak dokuczały mu duszności. Przyjeżdżał jeszcze do swojego malutkiego drewnianego domku nad jeziorem Mausz, ale nie miał siły wysiąść z samochodu. Po operacji z powodu torbieli płuc wystąpiły komplikacje. Jego organizm się poddał. 7 listopada 1971 roku prof. Kieturakis zmarł. Mimo upływu ponad 40 lat ludzie, którzy się z nim zetknęli, nie pozwalają o nim zapomnieć.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki