MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Zawód: adwokat

Redakcja
Mec. Wojciech Cieślak i jego klient Andrzej Gołota, który wpadł w kłopoty w Sopocie
Mec. Wojciech Cieślak i jego klient Andrzej Gołota, który wpadł w kłopoty w Sopocie Robert Kwiatek
12 grudnia gdańscy adwokaci obchodzą 90 lat formalnego powołania ich zawodu do życia. Czym się zajmowali i zajmują? Każdy odpowie - bronieniem w sprawach karnych. I jest to prawda. Ale sprawy, za które się biorą, bywają znakiem swoich czasów. Więcej mówią o realiach życia niż opinie naukowców. I o kilku charakterystycznych sprawach w urodziny zawodu pisze Artur Kiełbasiński

Tuż po wojnie o gdańskich adwokatach zrobiło się głośno z powodu procesu gauleitera Wolnego Miasta Gdańska, Alberta Forstera. W siedzibie obecnej Opery Bałtyckiej we Wrzeszczu odbywały się posiedzenia Najwyższego Trybunału Narodowego. Proces trwał od 5 do 27 kwietnia 1948 r. i jednym z problemów było... znalezienie adwokatów. Żaden obrońca w Polsce nie chciał bowiem dobrowolnie bronić tego oskarżonego. W efekcie wyznaczono dwóch adwokatów z urzędu - Bolesława Wiącka oraz Tadeusza Kuligowskiego.

- Obaj byli ciężko doświadczeni po przeżyciach wojennych, próbowali odmawiać, jednak ostatecznie nic to nie dało, ktoś musiał oskarżonego bronić - relacjonuje Jerzy Glanc, obecny dziekan Rady Adwokackiej w Gdańsku. - I jak na ówczesne realia spisali się wzorcowo.

Główny kierunek obrony prezentowany przez adwokatów polegał na wskazywaniu faktu, że w systemie totalitarnym Forster był głównie wykonawcą zewnętrznych poleceń, których nie miał możliwości negowania. Tym samym próbowali zmniejszać stopień winy Forstera, nie kwestionując jego współudziału w zbrodniach wojennych. Obaj wnioskowali o karę sprawiedliwą lub łagodną. Mimo ich wystąpień, trybunał orzekł jak wiadomo karę śmierci. Karę wykonano w 1952 r. w Warszawie w więzieniu na Mokotowie.

Gdy sąd szanował prawo

W 1968 r. Pomorze podobnie jak wiele większych polskich miast było sceną "niepokojów studenckich". W okolicach Politechniki Gdańskiej demonstrowało około 20 tys. ludzi. Wiadomo było, że spadną na nich represje. Wśród zatrzymanych znalazł się m.in. Ryszard Mosakowski, student IV roku. Zatrzymany, został doprowadzony do sądu. Jednak sprawa przybrała inny obrót niż mogła się spodziewać władza.
- Ze strony władz było wyraźne zainteresowanie, aby przykładnie ukarać "wichrzycieli" - wspomina mecenas Jerzy Lipski, który w 1968 r. jako asesor bronił studentów. - Tymczasem okazało się, że sędzia Trzeciak, która prowadziła rozprawę, nie dała sobą manipulować. W tamtych czasach to była sytuacja bardzo rzadka.

Ówczesne władze przedstawiły szereg "świadków", zeznających przeciwko studentom. Zarzucano im m.in. napaść na funkcjonariuszy MO. Jednak, co nie było w tamtych czasach częste, sędzina zaczęła przesłuchiwać także świadków zgłoszonych przez obronę. Z ich zeznań wynikało dokładnie coś innego niż z zeznań "świadków rządowych". Efekt - wyrok uniewinniający. Prokuratura odwołała się od niego, ale później sprawę ostatecznie umorzono. W kategoriach prestiżu była to klęska komunistycznego aparatu ścigania.

- Czy się bałem? Młodzi ludzie z reguły nie czują strachu - podsumowuje po 40 latach mecenas Lipski. - Natomiast jest faktem, że jeszcze w latach 60. tych adwokatów ścigano za ich działalność, ponosili bardzo dotkliwe konsekwencje swoich działań. Od początku lat 70. władza zaczęła się "cywilizować". Zdarzały się oczywiście absurdy, jak np. karanie adwokatów za słuchanie Radia Wolna Europa, czy odmowy wydania paszportów, ale wówczas władze próbowały nieco poprawiać swój wizerunek.

Napastliwi obrońcy

Komunistyczne władze kontrolowały wymiar sprawiedliwości. Z dokumentów zgromadzonych w gdańskim oddziale IPN wynika, że z rozpraw pisano sprawozdania dla Służby Bezpieczeństwa i resortu spraw wewnętrznych. W sprawie z czerwca 1978 r., gdy na ławie oskarżonych zasiadł działacz Wolnych Związków Zawodowych Błażej Wyszkowski (zarzut: "zakłócanie porządku publicznego"), powstały co najmniej dwa sprawozdania.
Jedno przygotował oficer SB obecny na rozprawie. W dokumencie zawierającym cztery akapity nie powstrzymał się przed doniesie- niem, że obrońca zachowywał się "arogancko". Z tej samej rozprawy "informację" pisał obecny na sali prokurator. Relacjonował m.in., że sąd nie chciał przesłuchać świadków obrony, a w efekcie obrońcy "napastliwie domagali się" zmiany decyzji sądu.

- Niestety, sąd nie zmienił decyzji, a Błażej Wyszkowski musiał spędzić dwa miesiące w areszcie - relacjonuje mecenas Lipski. - Natomiast w pamięci została mi scena z ostatnich chwil tej rozprawy. Połowę sali wypełniali funkcjonariusze SB, a połowę opozycjoniści. Po odczytaniu wyroku, opozycjoniści wstali i zaczęli śpiewać "Jeszcze Polska nie zginęła...". I wtedy pogubił się sędzia - wstawał, siadał, wstawał... Nikt go na taką sytuację nie przygotował.

Trudne lata 80.

W stanie wojennym w Trójmieście działała cała grupa adwokatów, wspomagających działaczy opozycji. Kontakt z adwokatami najłatwiej było nawiązać za pośrednictwem Komisji Charytatywnej Episkopatu, działającej przy kościele św. Brygidy w Gdańsku. W skład grupy prawników działających na rzecz opozycjonistów wchodzili: Leszek Lackorzyński (późniejszy prokurator wojewódzki), Eligiusz Włodarczyk, Jerzy Karziewicz, Tadeusz Kilian, Romana Orlikowska-Wrońska, Jacek Taylor, Piotr Mańka-Winiecki, Jerzy Weinberger.

Działający w tej grupie adwokaci narażeni byli m.in. na działania nękające ze strony SB, odmawiano im wydawania paszportów. Praktycznym problemem był dostęp do osób sądzonych za swoją działalność w Sądzie Marynarki Wojennej w Gdyni.
- Do dziś posiadam całą "kolekcję" decyzji odmawiających mi prawa występowania przed tym sądem - opowiada mecenas Jacek Taylor, który był jednym z najbardziej doświadczonych adwokatów od spraw "politycznych", wspomagał opozycję jeszcze przed Sierpniem 1980 r. Sam zresztą musiał się ukrywać w stanie wojennym. - Sąd wykorzystywał przepisy proceduralne i dopuszczał jedynie adwokatów ze specjalnymi uprawnieniami. W efekcie trudno było mówić o realnym prawie do obrony.

Przed sądami powszechnymi udział adwokatów nie był kwestionowany, chociaż starano się nie ułatwiać im pracy.
- Spraw prowadzonych w tym czasie było bardzo dużo - wspomina mecenas Taylor. - I wiele pamiętam do dziś, ale jedna jest bardzo charakterystyczna dla tego okresu. Po wprowadzeniu stanu wojennego władza była bardzo wyczulona. Zatrzymywano ludzi, nawet za drobne gesty oporu czy niezadowolenia. I coś takiego spotkało dwóch pracowników gdańskiej stoczni. Z okazji rocznicy wydarzeń grudniowych złożyli pod pomnikiem Poległych Stoczniowców kwiaty.

Zaatakowali ich zomowcy, a młodzi stoczniowcy zaczęli się bronić. A że byli silni, nie dali się milicjantom. Natychmiast zostali zatrzymani pod zarzutem napaści na funkcjonariusza i podżegania do niepokojów. Zarzuty były bardzo poważne.

Okazało się jednak, że rozprawa przybrała zupełnie nieoczekiwany obrót. Jeden ze stoczniowców był bowiem siostrzeńcem stoczniowca zamordowanego w 1970 r. W sądzie mecenas Taylor przedstawił więc tezę, że cała sytuacja to absolutny skandal, gdyż nie pozwala się składać kwiatów w miejscu śmierci najbliższego członka rodziny.
- Informacją o tym wujku całkowicie zaskoczyliśmy sąd, a pokrewieństwo udowodniliśmy za pomocą dokumentów z Urzędu Stanu Cywilnego - wspomina mecenas Taylor. - I wtedy w sądzie zaczęło się zamieszanie.

Informacja o uniemożliwianiu składania kwiatów w miejscu śmierci wujka miałaby fatalny oddźwięk propagandowy. I nagle okazało się, że obaj stoczniowcy zostali uniewinnieni.
- W gruncie rzeczy był to nadzwyczajny dowcip zrobiony bezpiece - mówi Jacek Taylor. - Nikt z nich tego nie przewidział. Ale to też dowód, że jedyną skuteczną bronią był wówczas nasz krzyk, strach władz przed nagłośnieniem sprawy, opisaniem jej w Radiu Wolna Europa.

Inny fakt, jaki podkreśla Jacek Taylor, to częste wizyty adwokatów w więzieniach: - Spędzaliśmy tam mnóstwo czasu, zarówno z oskarżonymi, jak i skazanymi. Była to bodaj jedyna metoda, aby uchronić ich przed regularnym biciem przez strażników. Nie zawsze dawało to rezultaty, ale mam wrażenie, że to powstrzymywało funkcjonariuszy przed przemocą.
Sądzenie "po gdańsku"

Jednym z najgłośniejszych procesów politycznych był tzw. proces gdański wiosną 1985 r., w którym o działalność antypaństwową oskarżono Adama Michnika, Bogdana Lisa i Władysława Frasyniuka. Byli oni reprezentowani przez gdańskich adwokatów, m.in. Jerzego Karziewicza, Jacka Taylora, Romanę Orlikowską-Wrońską i Tadeusza Kiliana. Proces odbywał się w specjalnie przygotowanej części sądu, tak aby uniemożliwić spotkania oskarżonych z widownią, choćby na korytarzach sądowych.
Na samej sali rozpraw skład publiczności był starannie wyselekcjonowany. Praktycznie nikt spośród działaczy opozycji nie mógł oglądać procesu. Adwokaci oskarżonych skupili się m.in. na podważaniu wartości dowodów oraz wskazywali na liczne uchybienia w prowadzonym śledztwie. W postępowania - zdaniem adwokatów - łamano wszelkie zasady zapisane w ówczesnym prawie karnym, nie oceniano rzetelnie "dowodów winy", uniemożliwiano oskarżonym zadawanie pytań świadkom, ich wyjaśnienia przerywano.

Wiadomo było, że wyrok musiał zapaść, mimo wszelkich działań adwokatów. Adam Michnik został skazany na 3 lata pozbawienia wolności, Bogdan Lis na 2 lata i 6 miesięcy, a Władysław Frasyniuk na 3 lata i 6 miesięcy pozbawienia wolności. Dzięki amnestii rok później znaleźli się na wolności. Po 1989 r. Sąd Najwyższy uchylił ten wyrok.

Nowe czasy, bez... odszkodowań

Po 1989 r. jednym z najważniejszych wyzwań prawnych stały się problemy rozliczeń majątkowych, związanych z roszczeniami osób pokrzywdzonych w systemie komunistycznym. Czasami sprawy dotyczyły osób mieszkających w całym kraju, jak np. Zabużan, czyli osób, które pozostawiły majątki na terenach zagarniętych przez ZSRR, które nie mogły uzyskać od państwa polskiego rekompensat za to mienie.

W Gdańsku pojawił się podobny problem prawny - kilkadziesiąt rodzin domagało się oddania im prawa własności domów, które odbudowywano po wojnie. Ówczesne przepisy zakładały właśnie przejęcie odbudowywanego domu na własność. Prawo się zmieniało i gdy domy udawało się odbudować, komuniści przekazywali je tylko w 20-letnie użytkowanie. Na początku lat 70. właścicielom odbierano domy, powołując się na upływ okresu użytkowania.
Na początku lat 90. ludzie ci rozpoczęli sądową walkę o swoje domy, miasto nie chciało ich oddawać, bez sądowych sporów, nawet gdy przegrywało kolejne procesy. Podobnie wygląda sprawa Zabużan - wygrywają procesy, wygrali nawet pojedynek z państwem w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Strasburgu i... ich roszczenia do dziś pozostają niezałatwione.
Sprawy gdańskich kamienic oraz Zabużan prowadzi gdański adwokat Roman Nowosielski. W 2008 roku został on wyróżniony nagrodą Złoty Paragraf przyznaną przez "Gazetę Prawną" w kategorii najlepszy adwokat.

- Sprawy te mają wspólny mianownik, a jest nim niechęć władz publicznych do oddania majątku, który znalazł się w ich posiadaniu - mówi mecenas Nowosielski. - I nie ma tu znaczenia, w jaki sposób ten majątek dostał się w ręce państwa czy gminy. Jest to niestety polski problem, bo wbrew pozorom nie zaczął on się po 1989 r.

Mecenas Nowosielski przytacza przykład II Rzeczypospolitej - w 1919 r. uchwalono m.in. przepisy, na mocy których miała być zwracana własność mienia zagrabionego przez carat, w czasie rozbiorów. Dotyczyło to m.in. majątków skonfiskowanych po Powstaniu Styczniowym. Przepisy te nie były jednak faktycznie realizowane, mimo kolejnych orzeczeń Sądu Najwyższego. Próbowano częściowo rekompensować straty, zabrakło woli kompleksowego rozwiązania problemu.

- Sytuacja jest bardzo podobna do obecnych problemów np. Zabużan - podkreśla Nowosielski. - Nikt nie kwestionuje ich praw, a jednocześnie od lat nie mogą się oni doczekać na rekompensaty.
Kto odbierze instalację, czyli histeria antykorupcyjna
Nowa rzeczywistość to nie tylko spory o majątki i odszkodowania. To także "nowa jakość", czyli prowadzenie postępowań związanych z gwałtownym rozwojem nowego systemu gospodarczego.
- Doszło do sytuacji, w której nowo powstające struktury gospodarcze, mające inne niż kiedyś cele, zderzyły się z policją i prokuraturą działającymi w skostniałej formie - mówi adwokat Wojciech Cieślak, profesor prawa karnego na UG. - Z tego zderzenia nie mogło wyniknąć nic dobrego, gdyż - z całym szacunkiem dla niektórych śledczych - sprawa gospodarcza kojarzyła im się wyłącznie z kradzieżą mięsa.

Efekty nie dały na siebie długo czekać. Zamykano biznesmenów, którzy rzeczywiście łamali przepisy, ale stawiano też przed sądem zarządców upadłych gospodarstw rolnych, którzy nie zapłacili za swoich pracowników składek ZUS.
- Przykładem niezrozumienia biznesu był dla mnie akt oskarżenia w tzw. sprawie Manhattanu we Wrzeszczu - mówi Cieślak.

W związku z kontrolami w pomorskiej straży pożarnej (chodziło o podejrzenie korupcji w związku z odbieraniem instalacji przeciwpożarowych), nikt nie chciał skontrolować instalacji tego typu w nowo wybudowanym Manhattanie.
- Postępowanie w sprawie ewentualnych łapówek sparaliżowało pracę straży - opowiada Cieślak. - Doszło do swoistej histerii antykorupcyjnej, z której nie wynikało nic dobrego.

Co więcej - strażacy sugerowali, aby funkcjonariusze CBŚ uczestniczyli w tym odbiorze. Czas płynął, straty inwestora rosły. Ostatecznie centrum ruszyło bez odbioru instalacji. Efektem był akt oskarżenia przeciwko kierownictwu spółki-inwestora. Zarzut? Narażenie klientów centrum handlowego na niebezpieczeństwo. Zarządców, którzy nie mogli doczekać się na straż - uniewinniono.

Stawianie ważnych pytań

Sprawy karne to przyczynek nie tylko do dyskusji o winie i karze, ale czasami wręcz do dyskusji filozoficznych. Przykład? Przed gdańskimi sądami trwa proces Doroty Nieznalskiej, artystki, oskarżonej o obrazę uczuć religijnych, poprzez umieszczenie na krzyżu zdjęcia męskich genitaliów. Instalacja "Pasja" sprawiła, że kilka osób, poczuło się obrażonych tym dziełem.

- W tym przypadku chodzi o coś więcej niż samą ocenę stanu faktycznego - uważa mecenas Cieślak. - Tu trzeba zadać sobie trud i odpowiedzieć na szereg niezwykle ważnych dla całego społeczeństwa pytań: Czy i w jakim zakresie możliwe jest ograniczenie swobód obywatelskich? Czy wolność twórczą ograniczać przez przepisy prawa karnego?

Czy i w jakim zakresie w stosowaniu prawa winny być uwzględniane różnice kulturowe, wyznaniowe, światopoglądowe czy religijne pomiędzy poszczególnymi uczestnikami postępowania? Czy punktem odniesienia będzie jakieś abstrakcyjny model, np. wzorzec "rozsądnego człowieka"? I odpowiedzi na te pytania są teraz naprawdę ważne.

Przy gromadzeniu materiałów korzystałem z książki Dariusza Szpopera i Justyny Świątek "Dzieje adwokatury gdańskiej"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki