MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wystawa w Oslo, lecimy w kosmos

Redakcja
Barbara Ur i Andrzej Jan Piwarski w swoim domu, zwanym "piekiełkiem", w Tuchomiu
Barbara Ur i Andrzej Jan Piwarski w swoim domu, zwanym "piekiełkiem", w Tuchomiu Grzegorz Mehring
11 grudnia 1983 r., dzień po uroczystościach noblowskich, w Oslo otwarto jedyną imprezę kulturalną, związaną z tym wydarzeniem. Była to wystawa portretów Lecha Wałęsy pędzla Andrzeja Jana Piwarskiego. Autor i jego żona opowiadają Ryszardzie Wojciechowskiej o kulisach tego wydarzenia

Kiedy usłyszeli, że Lech Wałęsa otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, Basia tylko krzyknęła: Andrzej zrobimy w Oslo wystawę. Brzmiało to mniej więcej tak, jakby zawołała: No to lecimy na Księżyc. Jednak się udało. Byli nie tylko na wręczeniu Nobla. Ale drugiego dnia, kilka ulic dalej, otwierali z tej okazji wystawę z portretami Lecha Wałęsy, które namalował Andrzej.

Tuchomie na Kaszubach. Stary dom, ukryty między lasami. Przed domem dziwne rzeźby. Widać, że nie jest to zwyczajne, kaszubskie obejście.
- Trzeba było pytać o "piekiełko". Od razu każdy wam drogę wskaże - wita nas Andrzej Jan Piwarski, kwitując uwagę, że trudno do nich trafić. Z tyłu, zza jego pleców, wychyla się Barbara Ur, żona.

W Tuchomiu są tylko chwilowo. To jedno z ich dwóch gniazd. Kiedyś marzyło im się życie jak w Madrycie. I nawet krótko tam mieszkali. Ale od ponad trzydziestu lat krążą między Polską a Niemcami. Konkretnie między Berlinem a Tuchomiem. W tym ostatnim miejscu stworzyli nie tylko dom, ale przede wszystkim Europejskie Laboratorium Sztuki.

Razem są od 46 lat. Andrzej to ten rozważny. Basia ta romantyczna. On malarz od historycznych momentów. Ona malarka, która mówi o sobie żartobliwie: Barbara Ur od tych bzdur. I dodaje, że wszystko co tworzy, nazywa urami. Oboje są uznanymi w Europie artystami. Ich obrazy prezentowane były w wielu miejscach świata.
Oslo przed dwudziestoma pięcioma laty to w ich życiu piękna, patriotyczna i wyjątkowa przygoda. Tylko...
- Mój Boże, od czego zacząć - głowi się Andrzej.
- Może od portretów Wałęsy - w końcu decyduje.
- Wie pani, moim światem malarskim nie jest akt czy martwa natura. Ślady czasu, ślady człowieka, to mnie prawdziwie fascynuje. Historia. Z tym, że historyk się cofa, a ja lubię rejestrować fakty na żywo - opowiada.

Wspomina Sierpień 1980. Oboje z Basią mają wakacje od zajęć w szkole malarskiej w Muenster, w której wykładają. Ale w Polsce jest tylko Andrzej. Patrzy na strajk jak na niebywałe zjawisko. Bez przerwy słyszy nazwisko Wałęsa. Jest dziwnie podekscytowany. I wie, że musi coś z tym zrobić.

- Na fali tej ogólnej euforii najpierw chciałem podarować Wałęsie jakiś obraz Basi. Ale kolega mi odradził: Słuchaj, to prosty robotnik. Obraz pewnie wyląduje gdzieś za szafą.
Pomyślał wtedy, że sam namaluje Wałęsę. Ale nie tego z dnia sierpniowego. Tylko Wałęsę z przyszłości.
Nie rozmawiał jednak z przywódcą Solidarności. Tylko podpatrywał go. Robił mu zdjęcia. Tworzył szkice. I szukał pomysłu na portret. Wtedy zrodziła mu się w głowie taka myśl - teraz tego człowieka noszą na rękach. Pieje na jego temat cały świat. Ale przyjdzie taki moment, że on zostanie sam. I wtedy będzie musiał zdecydować, kim tak naprawdę jest.

Cztery portrety

Pierwszy portret Wałęsy powstał na wiosnę 1981 roku. Nazwał go "Przed murem". Oprócz Lecha na obrazie jest kawałek muru, biała kartka w tle.
- Nie przypuszczałem wtedy, że Wałęsa wkrótce znajdzie się w celi. Nie miałem pojęcia, że może kiedyś być jakaś historia z lojalką. Nie jestem jasnowidzem. Tak mi się to jakoś samo poskładało.

Drugi obraz z przywódcą Solidarności zatytułował "Ikar Grudzień 81".
- Kupiła go centrala związków zawodowych w Norwegii, tuż po wystawie - dodaje Andrzej.
- Trzeci - wtrąca już Basia - to twarz Wałęsy, namalowana na Trybunie Ludu. "Trybuna Ludu dokona cudu" - można powiedzieć. Ale Andrzej dał mu tytuł "Specjalne wydanie".
Zarówno "Specjalne wydanie" jak i "Przed murem" poszły od razu w prywatne ręce. Kupili je niemieccy klienci.
Jest jeszcze czwarty obraz. Ale o nim potem.
Na razie wracają wspomnieniami do 5 października przed 25 laty.

Byli w Niemczech, kiedy usłyszeli, że Lech Wałęsa dostał Pokojową Nagrodę. Barbara w tym podnieceniu entuzjastycznie wymyśliła, że trzeba zrobić wystawę w Oslo. Andrzej jednak bardziej trzeźwo patrzył na życie. No dobrze, zorganizujmy, tylko jak? Mamy obrazy. Nie mamy pieniędzy, kontaktów i najważniejszego, czyli zgody samego laureata na organizację imprezy kulturalnej pod jego nazwiskiem.
A jak z Niemiec dzwonić do Lecha Wałęsy? Był przecież stan wojenny.
Wydawało się, że sprawa zawiśnie na kołku. Ale im zawsze się jakoś w życiu farciło. Tak było i tym razem. Okazało się, że ich przyjaciel Benon Mazurek, który mieszkał w Szwecji, zna Lecha Wałęsę. I wybiera się do Polski.

Może więc pośredniczyć w przekazaniu listu z pytaniem - czy laureat się zgadza. Po kilku tygodniach od Benona przyszedł telegram ze słowami - załatwiono pozytywnie.
Zgoda więc była. Ale jak ruszyć sprawę w Oslo? I znowu łut szczęścia. Zaprzyjaźniony z nimi ksiądz Franciszek Blachnicki mieszkający w Calsbergu, powiedział im, że do niego przyjadą dwaj norwescy dziennikarze. Może oni coś poradzą?

- Spotkałem się z nimi. Opowiedziałem o obrazach i o pomyśle wystawy. Nagrali ze mną wywiad, który ukazał się w norweskiej prasie. A dziennikarze zaprosili mnie do Oslo. Doprowadzili do mojego spotkania z merem. Mer zgodził się na wystawę. Potem już tylko szukaliśmy pieniędzy. I znowu po raz kolejny szczęście się do nas uśmiechnęło.

Znajomy Niemiec załatwił nam fundusze z Rotary Club w Essen. Tak więc łańcuszek ludzi dobrej woli spowodował, że najpierw 10 grudnia byliśmy świadkami odbierania przez Danutę Wałęsę nagrody, a następnego dnia otwieraliśmy jedyną kulturalną imprezę z tej okazji w Oslo.
- Takie trochę niepozorne zaproszenie, jak na tak wielką nagrodę przystało - dziwię się, kiedy Basia pokazuje ten ich noblowski bilecik wstępu.

Do Danuty, po kostkach

Tamten dzień, 10 grudnia, pamiętają dokładnie. Rano była msza święta w katedrze, odprawiana przez księdza Blachnickiego.
- O tu siedzi Basia, przy pani Wałęsowej - pokazuje zdjęcie Andrzej.
I zaraz nostalgicznie dodaje, że Basia miała wtedy jeszcze długie włosy.
Potem było wręczenie nagrody. A po tej uroczystości Andrzej miał obiecane spotkanie z panią Danutą.
Jak się udało do niego doprowadzić?
- Zwyczajnie. Bez znajomości ani rusz - śmieje się. I opowiada, że panią Danutą w Oslo opiekowała się Magda Wójcik. A jej ojciec Stanisław był malarzem i przede wszystkim ich przyjacielem.
Danuta Wałęsa odpoczywała w Grand Hotelu. W apartamencie noblowskim. Przed drzwiami jej pokoju kłębił się tłum fotoreporterów.

- Magda otworzyła drzwi, wołając mnie. Próbuję się grzecznie przepychać. Mówię na boki: pardon. Ale nie da rady. Nie chcą mnie puścić. Traktują jak intruza. Lufy aparatów mają ustawione gotowe do strzału. Musiałem już bez pardonu pokopać ich po kostkach. Tak przecisnąłem się do pokoju. Pani Danuta wyglądała na zmęczoną, jakby zeszło z niej dopiero teraz całe powietrze. Bogdan stał przy niej, wyprostowany, jak na baczność.

Andrzej próbował mówić szybko i krótko. Co wcale nie jest łatwe w jego wydaniu. Powiedział tylko, że zaprasza ją na jutrzejsze otwarcie wystawy i że już dzisiaj obiecuje rodzinie Wałęsów nienamalowany jeszcze portret Lecha.
Dodatek do Matki Boskiej
Jak obiecał, tak zrobił. Parę miesięcy później namalował. Był to Wałęsa z Matką Boską w klapie, z fajką w ustach i kawałkiem muru, z namalowaną, ściekającą niczym krew, czerwoną farbą datą 13.12.1981.

Udało się portret do Polski przekazać.
- Jest rok 1984 albo 1985. Już dobrze nie pamiętam - wspomina. - W Essen przebywa właśnie ksiądz Stanisław Płatek, którego dobrze znaliśmy. Wiedziałem, że za parę dni wraca do Gdańska. Powiedziałem mu, że mam obraz dla rodziny Wałęsów.
- Czy ksiądz by go nie wziął do Polski?
- Nie ma problemu - usłyszałem. Jeszcze sobie żartowaliśmy, że gdyby celnicy się przyczepili, to ksiądz będzie mówić, że to Matka Boska jest ważna. A ten człowiek z klapą jest tylko dodatkiem. Obraz, jak mnie potem poinformowano, został Wałęsom przekazany. Ale co się dalej z nim działo? Andrzej nie ma pojęcia. Ktoś im powiedział, że widział portret podczas przeprowadzki rodziny z Zaspy na Polanki.

Znowu wracamy do wystawy.
Danuta Wałęsa jednak nie dotarła. Ale mimo to przybyły tłumy. Bo wtedy w Oslo, wszystko, co polskie, przyciągało masy.
- Aż trudno było podejrzewać tych zimnych Norwegów o tak gorące emocje - mówi Barbara.
Andrzej postanowił też podziękować królowi Olafowi V za to, że to pod jego auspicjami odbyła się ta uroczystość z nadaniem Pokojowej Nagrody Nobla.

A jak może podziękować artysta? Może jedynie ofiarować swoje dzieło.
Wybrał więc dla Olafa V obraz z pomnikiem króla Jana III Sobieskiego w Gdańsku i z napisem "wolnoś".
- Bez "ć", bo w Polsce wolności jeszcze wtedy nie było - tłumaczy.
Do tego załączył list z datą 12 grudnia 1983 rok i słowami: na ręce Jego Królewskiej Mości z serdeczną prośbą o dalszą pamięć.

Krzyż Krzesisława

O ile Andrzej żył w Oslo głównie wystawą, Barbara pomagała ich synowi Krzesisławowi przygotować na 12 grudnia happening.
- On miał wtedy kilkanaście lat. Był takim nastoletnim entuzjastą i już naprawdę wielkim patriotą. Jeszcze wtedy tak do końca nie przeczuwałam, że pójdzie w nasze ślady i też zostanie artystą.
W hotelu mama z synem pracowali nad scenografią. Wspólnie zrobili wielki krzyż ze śmieci i gipsu.

12 grudnia Krzesisław, tylko w spodniach i dżinsowej koszuli, niemal boso, bo w samych klapkach, wziął na plecy ten krzyż i ruszył w drogę krzyżową z hotelu. Szedł w milczeniu. Po drodze przystawali ludzie. Niektórzy ruszali dalej razem z nim. Dotarł do schodów w pobliżu uniwersytetu. Na tych schodach rozwiesił transparenty z napisem: uwolnić więźniów politycznych w Polsce.
Ludzie, którzy się wokół niego zbierali, dostawali małe znicze. Zapalali je. I kładli pod krzyżem. Na koniec Krzesisław krzyż oblał czerwoną farbą i ponacinał go nożem. Było to tak przejmujące, że niektórzy ludzie w tłumie płakali - wspomina Basia.
Była dumna z tej jego artystycznej akcji. Ona mu naprawdę fantastycznie wyszła.
Tak zakończyli swój noblowski pobyt w Oslo.

Jeden z trzydziestu
Jacek Antczak, dziennikarz "Polski. Gazety Wrocławskiej", i Anna Fluder, prezenterka wrocławskiego radia RAM, zebrali 30 ciekawych, wielowątkowych wywiadów z wrocławianami znanymi w całej Polsce. Są pośród nich artyści, uczeni, biznesmeni, lekarze, architekt i ksiądz. Motywem łączącym jest ich relacja z Wrocławiem, miastem, w którym się urodzili lub które do życia wybrali. Wyłania się z nich opowieść o magii stolicy Dolnego Śląska, o genius loci tego miejsca. Książka właśnie dziś pojawi się w księgarniach, a jednym z jej bohaterów jest Robert Gonera. Aktor, producent i znawca kina urodził się w 1969 r. w Sycowie. Dzieciństwo spędził w położonej 54 km od Wrocławia Twardogórze. Ukończył liceum w Oleśnicy, a studia we wrocławskiej PWST. Wrocławianin z wyboru ma troje dzieci: Nastazję, Teodora i Leopolda.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki