Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wszyscy Andrzeja Wajdę podziwiali, ale nie miał kontynuatorów [ROZMOWA]

rozmawiała Ryszarda Wojciechowska
O Andrzeju Wajdzie z filmoznawcą dr. hab. Krzysztofem Kornackim rozmawia Ryszarda Wojciechowska.

Andrzej Wajda odszedł, ale zostaną jego filmy. Które z nich zachowają się, Pana zdaniem, w pamięci?

Jest ich tak dużo, że trudno wszystkie wymienić. Na pewno przetrwają te najwybitniejsze. I to zachowają się w pamięci zarówno Polaków, jak i gdańszczan. Szczególnie „Człowiek z żelaza” jest takim filmem instytucją, który zapisał to wszystko, co powinno być zapisane. Ale myślę, że Andrzeja Wajdę zapamiętamy również jako Mistrza. Bo to słowo wyjątkowo do niego pasowało. Oczywiście, można spróbować użyć tego sformułowania pod adresem innych, ale zawsze z pewnym zakłopotaniem. Wajdę się tak nazywało. Nie tylko ze względu na jego pozycję w polskim kinie, prestiż na świecie, niebotyczną ilość nagród i wyróżnień czy ze względu na arcydzieła, które stworzył. Ale też dlatego, że był człowiekiem instytucją. W pewnym momencie był jedną z najważniejszych postaci nie tylko w naszej sztuce filmowej, ale też w kinematografii. Zakładał zespół X, był szefem Stowarzyszenia Filmowców Polskich w czasie, kiedy wybuchła Solidarność. To wszystko sprawiło, że dziś na stronie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej wiadomość o jego śmierci zaczynała się od słów: Mistrz Andrzej Wajda...

Janusz Głowacki powiedział, że historia Polski przeglądała się w jego filmach.

To prawda. Ale był to zwykle pryzmat, a nie lustro. Andrzej Wajda był dość krytyczny w stosunku do polskiej historii, przynajmniej w pierwszym okresie swojej twórczości. I raczej nawiązywał do tradycji polskiego neoromantyzmu, do Wyspiańskiego, który z pasją zadawał pytania o Polskę, bo mu na niej zależało, a jednocześnie mocno ją krytykował z dużą dozą tragicznej ironii. W ostatnich latach zmienił podejście do historii. Jego filmy stały się martyrologiczne i heroiczne. Myślę o „Katyniu” „Wałęsie”, a także o ostatnich „Powidokach” - właściwie filmie antykomunistycznym. Zapamiętamy także to jego krytyczne podejście do tego kodu polskości, który sprawia, że chętnie idziemy do boju „za wolność naszą i waszą”. Częściej nawet „za waszą”. To oczywiście często wzbudzało złość, ale przynajmniej nie pozostawiało widzów obojętnymi na polskie dylematy.

Potrafiłby Pan wybrać ten jeden, najważniejszy film Wajdy?

Jeśli mnie pani zwolni z wyboru jednego filmu, a da mi szansę na trzy, to mogę na to pytanie spróbować odpowiedzieć. Myślę, że z powodu temperatury dyskusji, artyzmu i stworzenia właściwie jedynego mitu aktorskiego, jaki tak naprawdę zaistniał w polskim kinie, warto wymienić „Popiół i diament”. Jeśli chodzi o wagę zarejestrowania niezwykle ważnego wydarzenia politycznego, na pewno byłby to „Człowiek z żelaza”. A gdybym kierował się głównie kunsztem artystycznym i epicką wizją, wskazałbym na „Ziemię obiecaną”. Tu zresztą widzę pewien paradoks. Bo Andrzej Wajda był reżyserem do bólu polskim. Ale myślę, że dziś najwyżej jest ceniony właśnie ten film, który przede wszystkim jest wielkim widowiskiem filmowym, amerykańskim z ducha. To kino Wajda lubił i było mu bliskie. Do tej filmowej trójki dodałbym jeszcze „Człowieka z marmuru”. Ale wtedy wyszedłbym poza podium.

A czy Andrzej Wajda wniósł coś do światowego kina?

Tu jest pewien problem. Można powiedzieć, że miał wielu uczniów i jakby nie miał żadnego. Miał uczniów zwłaszcza wtedy, kiedy tworzył Zespół Filmowy „X”, w którym szlifował fantastycznych młodych reżyserów. Ale trudno znaleźć twórcę, który by kontynuował jego styl czy sposób opowiadania o świecie. W światowej kinematografii jest podobnie. Zasadniczo nikt nie kontynuował jego szkoły. Nie czerpał z niego. Oczywiście, niektórzy wielcy reżyserzy fascynowali się jego filmami, jak Martin Scorsese. Wszyscy go podziwiali, ale nie miał kontynuatorów, tak jak to było w przypadku Krzysztofa Kieślowskiego, który miał uczniów, przynajmniej odrobinę czerpiących z jego stylu i filozofii twórczej. Zresztą, kiedy przegląda się te najbardziej prestiżowe współczesne rankingi najlepszych filmów w historii kina światowego, to tak łatwo nie znajdzie się filmów Andrzeja Wajdy. Są filmy Kieślowskiego, Polańskiego, ale nie ma Wajdy. W światowym obiegu to obecność paradoksalna - obecność wielkiego reżysera, symbolizującego wielką sztukę filmową i tragiczną dolę Polski, przy jednocześnie małej żywotności tej sztuki. Film „Powidoki” to rodzaj takiej klamry filmowej w życiu Andrzeja Wajdy. Artysta robi film o artyście...

Kiedy usłyszałem o śmierci Andrzeja Wajdy, ta informacja wydała mi się nierzeczywista. Przeczytałem o tym w internecie i pomyślałem, że to nie może być prawda. Ale tylko dlatego, że my przyzwyczailiśmy się do faktu, że Andrzej Wajda jest właściwie nieśmiertelny. Jeszcze niedawno widzieliśmy go na gdyńskim festiwalu filmowym. Chodził, rozmawiał z publicznością. A to odejście było tak nagłe i bezlitosne, że aż nierzeczywiste. „Powidoki” są rzeczywiście taką klamrą. Trudno nie dojrzeć tu jakiegoś wyroku opatrzności w tym, że ostatni film jest o malarzu, którym Wajda był na początku swojej drogi twórczej. I potem był malarzem... ekranu, oczywiście. Symbolistą, któremu było blisko do Malczewskiego. I nagle robi film o niezłomnym malarzu, nie wiedząc, że to będzie jego ostatni film. I umiera. To dla mnie jest ewidentnie jakaś klamra. Coś się zamknęło w tym kontekście, w tragiczny, ale i piękny sposób.


Filmoznawca dr hab. Krzysztof Kornacki

TVN24/x-news

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki