Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wracają jakby inni ludzie, czyli jak emigranci inwestują w Polsce

Agnieszka Kamińska
Henio zapragnął stabilizacji. Kupił mieszkanie w Zblewie i osiadł, a na dokładkę nabył psa. Zaczął uprawiać nordic walking, a także ogród. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że był szczęśliwy. W Norwegii nie chciał zostać na stałe. Gdy już wszystko szło w dobrym kierunku, przyplątał się ZUS
Henio zapragnął stabilizacji. Kupił mieszkanie w Zblewie i osiadł, a na dokładkę nabył psa. Zaczął uprawiać nordic walking, a także ogród. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że był szczęśliwy. W Norwegii nie chciał zostać na stałe. Gdy już wszystko szło w dobrym kierunku, przyplątał się ZUS Agnieszka Kamińska
Młode wilki z Polski, żądne norweskich koron, próbowały pozbyć się starszej konkurencji. Skarżyły szefom, że „dziadki” za wolno pracują i za dużo odpoczywają.

Wszystko szło w dobrym kierunku. Henio elegancko przeszedł sobie na emeryturę. Potem wyjechał do Norwegii, aby dorobić. Na izolacjach w stoczni w Leirvik pracował przez kilka lat. To była prawdziwa harówka. Robota po 11 godzin dziennie. W hali pracowało stu Polaków. Spod ich rąk wychodziły prawdziwe dzieła stoczniowej sztuki. Produkowano m.in. statki do obsługi platform wiertniczych. Robotnicy mówili nawet, że to dzięki nim, Polakom, Norwegowie zarabiają na ropie. Henio pracował w trybie tymczasowym. Cztery tygodnie izolowania, dwa tygodnie odpoczywania w Polsce. Jako że nie był entuzjastą norweskiej kuchni, w walizce woził kiełbasę. Zresztą nie tylko on. W bagażach pracowników królowały słoiki z bigosem i swojskie pierogi. Jadło się je po robocie w barakach, specjalnie wybudowanych dla polskich pracowników. Henio z agresją czy jakimkolwiek wrogim nastawieniem Norwegów do Polaków nigdy się nie spotkał. Co innego z nastawieniem Polaków do Polaków. Młode wilki z Polski, żądne norweskich koron, próbowały pozbyć się starszej konkurencji. Bez skrupułów skarżyły brygadzistom, że „dziadki” za wolno pracują i za długo odpoczywają. Wobec ekonomicznych argumentów narodowa solidarność była niczym. Henio polską zawiścią się nie przejmował. Robił swoje. Niby więc wszystko szło w dobrym kierunku, gdy pojawił się rak. Wrócił na leczenie do Polski. Mówi, że gdyby nie ta Norwegia, to kto wie, czy by się wylizał. Na badania i prywatne wizyty lekarskie wydał fortunę. Z polskiej emerytury nie byłoby go na nie stać. Najgorsze udało się zażegnać. Chorobę ma pod kontrolą. Stwierdził jednak, że tak dalej żyć się nie da. Zapragnął stabilizacji. Kupił mieszkanie w Zblewie i osiadł. Na dokładkę nabył psa. Zaczął też uprawiać nordic walking, a także ogród. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że był szczęśliwy. W Norwegii nigdy nie chciał zostać na stałe. Po prostu nie lubił tych całych fiordów. No więc niby już wszystko szło w dobrym kierunku, gdy przyplątał się ZUS. Polscy emeryci mogą zarabiać za granicą. Ich dodatkowe profity nie mogą jednak przekroczyć określonego przepisami progu. A Henio, niestety, przekroczył.

- A szkoda gadać - denerwuje się Henryk Szwoch. - ZUS chce tyle pieniędzy, że spać nie mogę. Jak ja wyglądam! Jeść nie mogę od tych nerwów! No takie coś mnie spotkało! Nic nie wiedziałem o tych przepisach. Chciałem tylko dorobić na spokojną starość. Gdybym pracował w Norwegii na czarno, nie byłoby problemu. Ale ja chciałem być uczciwy, zatrudniłem się legalnie. No to teraz mam zapłatę.

Ciężarówka z burmistrzem

Arkadiusz Gliniecki, obecny burmistrz Czarnej Wody, jechał ciężarówką do Hamburga. Był styczeń 2000 roku. Stopa bezrobocia w powiecie starogardzkim sięgała wówczas 30 proc. Gliniecki, jak większość ówczesnych absolwentów, szukał intensywnie pracy w kraju. Był jedną z tych osób, które wysyłały dziesiątki CV. Bezskutecznie. Nie było innej rady: postanowił szukać zatrudnienia gdzie indziej. Na wyjazd umówił się ze znajomym kierowcą. Polska nie należała jeszcze wtedy do strefy Schengen. Zachodnia granica była zamknięta. Pojazdy musiały czekać na odprawę po kilkanaście godzin. Ciężarówka z przyszłym burmistrzem też utknęła na przejściu. Pech chciał, że wysiadł w niej system grzewczy. Temperatura za szybą spadła do -20. Gliniecki założył więc na siebie wszystko, co miał do ubrania. Okrył się kocami. Co jakiś czas wychodził na zewnątrz i biegał.

- Nigdy tego nie zapomnę! Kierowca znalazł miejsce w kabinie u kolegi czekającego także na odprawę celną. A ja po godzinie spędzonej w tej zimnej, blaszanej puszce zrozumiałem, że jeśli zasnę, to może się to skończyć niewesoło. Komfort, z jakim się dziś przekracza granicę, był wówczas marzeniem. Nie doceniamy tego - mówi.

Gliniecki był też zatrudniony w krajach Beneluksu. W samej Irlandii mieszkał pięć lat. Pracował na budowach, ale też w hotelu i sklepie. Był kierowcą ciężarówki i pracownikiem ochrony. W jednej z fabryk, na taśmie produkcyjnej, składał komputery. Miał też własną firmę. Postanowił jednak wrócić. Jest dobrze wykształcony i stwierdził, że znajdzie swoją drogę w modernizującym się kraju.

- Na emigracji spotkałem się z czymś, co można nazwać szklanym sufitem. Przebijanie go mogłoby potrwać długo i wejście na wyższy poziom kompetencji wymagałoby podjęcia definitywnej decyzji o pozostaniu. Stwierdziłem, że to dobre doświadczenie, ale moje miejsce jest tam, gdzie się wychowywałem, między innymi dlatego wróciłem - przyznaje. - Nie tylko ja przyjechałem z emigracji do Czarnej Wody. Jest jeszcze kilka takich osób i nieźle sobie radzą. Emigracyjne doświadczenia z pewnością im się przydały, bo dziś z powodzeniem prowadzą firmy albo pracują w przemyśle i sektorze usług.

Dziś nie mam żadnych barier

Patryk urodził się w niemieckim Elmshorn. Miał 10 lat, gdy rodzina wróciła do Zblewa. Powrót był dla niego i jego młodszej siostry spełnieniem marzeń.

- W Niemczech odczuwaliśmy pustkę. Do Polski przyjeżdżaliśmy tylko na święta, do rodziny. I to właśnie tu czuliśmy się jak u siebie. Rodzice zdecydowali się na powrót po 13 latach mieszkania w Niemczech. Takie też było ich założenie, nie chcieli pozostać tam na stałe. W Zblewie zbudowali dom, założyli działalność gospodarczą - opowiada Patryk Podwojski.

Po powrocie rozpoczęła się jego wielka przygoda z muzyką. Zachwycił się organami. Trafił do szkoły muzycznej w Starogardzie Gdańskim. Uczył się gry w Pelplinie i Gdańsku. Po maturze dostał się na Politechnikę Gdańską i Akademię Muzyczną. Wybrał tę drugą uczelnię. Rodzice początkowo mieli wątpliwości (fach inżyniera wydawał się pewniejszy niż organisty). Szybko jednak zaczęli wspierać go w odważnym wyborze. I dziś mogą czerpać z tego satysfakcję. Patryk jest studentem w klasie prof. Romana Peruckiego i prezenterem słynnych organów oliwskich. Koncertuje. I chce kontynuować naukę za granicą.

- Moje doświadczenia emigracyjne teraz mi pomagają. Nie czuję barier językowych lub jakichś innych ograniczeń związanych z wyjazdem za granicę - dodaje.

Nie wiem, gdzie jestem

Janka długo się nie zastanawiała. Zadzwoniła pod numer wskazany w ogłoszeniu. Szukano opiekunki do osoby starszej w niemieckim Ainring. Kandydatka musiała mieć jasne włosy (gdyż fobią 94-letniej Adeli były kobiety z ciemnymi włosami). Podopieczna cierpiała na Alzheimera. Nie trzymała moczu, miała nadciśnienie i niewydolność serca. Janka więc się przefarbowała, załatwiła formalności. A kilkanaście dni później o świcie czekał już na nią pod domem bus. W środku siedzieli przysypiający robotnicy budowlani. Szyby auta były zaparowane. Z radia snuła się senna muzyka. Janka była przerażona. To był jej pierwszy wyjazd za granicę. Miała 45 lat i duże długi po tym, jak zostawił ją mąż. Dwiema córkami w wieku nastoletnim zajęła się jej mama. Janka chciała pracować za Odrą tylko przez rok. No ale okazało się, że ma do tego dryg. Polubiła starsze osoby. Gdy odchodziły jej sędziwe podopieczne, w kolejce już czekały następne. Rodziny polecały ją sobie wzajemnie. I tak pracuje już od pięciu lat. Do rodzinnego Starogardu przyjeżdża raz na kilka miesięcy.

- Męczy mnie to, ale zarabiam kilka razy więcej niż jako kelnerka w Starogardzie. Czasem budzę się w nocy i nie wiem, gdzie jestem. W Polsce czy w Niemczech? Kilka razy pomyliłam się i zaczęłam mówić po niemiecku w starogardzkim sklepie, w którym dobrze mnie znają. Sprzedawczyni spojrzała na mnie jak na przestępcę. Pewnie pomyślała, że się afiszuję z tym niemieckim. Jest mi przykro, że święta spędzam z podopieczną, a nie z dziećmi. Ale taką mam umowę. Trzymam się z innymi opiekunkami z Polski. Naliczyłam, że tylko przy mojej ulicy w Ainring mieszka ich 16 - twierdzi Janina Stelmach, mieszkanka Kociewia.

Pracowników tymczasowych zna doskonale Rafał Piórkowski. Od lat prowadzi firmę transportową w powiecie starogardzkim. Jego bus jeździ cztery razy w tygodniu do dowolnego miejsca w Niemczech i Holandii.

- Tych samych klientów wożę od lat. Kiedyś wsiadali z jednym plecakiem, dziś mają eleganckie walizki. Gdy wyjeżdżamy, zawsze są spięci, milczą, jakby w depresji. Co innego, gdy wracamy. Popijają piwo i są wyluzowani, czasem śpiewają, normalnie jakby byli innymi ludźmi - mówi.

Busem Rafała jeździ Jarek. Jest po studiach historycznych. Na niemieckich budowach pracuje już od kilkunastu lat. Zaczynał od prostych prac, dziś jest brygadzistą w firmie prowadzonej przez Polaka. Też myślał o biznesie za Odrą. Ale żona z dzieckiem nie chciała się przenieść. No to jeździ w tę i z powrotem.

- Dzięki temu jeżdżeniu udało mi się już zbudować dom. Rodzinie niczego nie brakuje. Wygląda na to, że tak będę jeździł do emerytury. W Polsce to raczej nie ma szans na przyzwoite zarobki. Nawet nie żal mi, że z wykształceniem wyższym pracuję fizycznie. Połowa mojej ekipy to ludzie z magisterkami - opowiada.

Z tarczą lub na tarczy

Starogardzki pośrednik w obrocie nieruchomościami przyznaje, że emigranci interesują się kupnem działki budowlanej lub gotowego domu. Takich pytających w skali miesiąca jest kilkunastu.

- Nie wszystkie transakcje dochodzą do skutku. Niektórzy chęć kupna działki tłumaczą powrotem. Inni myślą tylko o inwestycji i nie chcą wracać - mówi Tomasz Górecki.

Emigranci o działki pytają też w Urzędzie Gminy. Stanowią oni około 20 proc. kupujących. Ich liczba jest raczej stała.

- Taki stan obserwujemy od 20 lat. Ci zagraniczni Polacy częściej niż od gminy, kupują działki od swoich bliskich lub też przyjmują od nich darowizny - twierdzi Rita Gollus z Urzędu Gminy w Zblewie.

Urzędy pracy nie prowadzą szczegółowych statystyk dotyczących powracających emigrantów. Urzędnicy swoje obserwacje jednak mają.

- Przychodzą się zarejestrować jako bezrobotni, ale nie chcą podjąć zatrudnienia. Chodzi im tylko o ubezpieczenie. Dla nich stawki proponowane przez naszych pracodawców są grubo poniżej ich oczekiwań - przyznaje Wioleta Strzemkowska-Konkolewska z Powiatowego Urzędu Pracy w Starogardzie Gd.

Z szacunków resortu pracy wynika, że do kraju wraca od kilkudziesięciu do stu kilkudziesięciu tysięcy reemigrantów rocznie. GUS podał zaś, że liczba Polaków przebywających czasowo za granicą wzrosła pomiędzy końcem 2010 a końcem 2015 roku z 2 mln do 2,3 mln osób.

- Migracje po 2004 roku znacznie się różnią od pozostałych, między innymi faktem utrzymywania przez emigrantów więzi z krajem, co się przejawia zarówno w częstych odwiedzinach, jak i w decyzjach o inwestowaniu w Polsce, między innymi w nieruchomości - twierdzi Joanna Tarnowska-Wójcik z biura prasowego Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej.

Socjologowie przyglądają się zjawisku powrotów. Na podstawie informacji od deweloperów ustalili, że obecnie nawet 1/3 mieszkań sprzedawana jest osobom mieszkającym za granicą lub powracającym z zagranicy. - Trudno dziś znaleźć osiedle domków jednorodzinnych, w którym nie byłoby prywatnego inwestora z emigracyjnym rodowodem. Z reguły jest ich wielu - mówi dr Stefan Marcinkiewicz, socjolog z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olszynie.

Według naukowców, Polacy wracają m.in. z powodu porażki i „na starość”. A także wówczas gdy zrealizują swój plan pobytowy lub gdy skończy się ich praca. Wśród motywów jest też zgromadzenie „wystarczającej” sumy pieniędzy.

- Emigrant wraca z tarczą lub na tarczy. Przyjeżdżają najczęściej ci, którzy odnieśli za granicą sukces. To oni kupują mieszkania, budują domy w Polsce. Inną stroną medalu jest porażka migracyjna, na przykład utrata pracy, brak realizacji celu. Jeszcze inną - plany rodzinne. Pojawienie się dzieci zwiększa emigranckie rozterki. Znam przypadek pary, która wyjechała do Wielkiej Brytanii w 2004 roku. Ci ludzie pracowali tam przez 12 lat i jednocześnie budowali dom w Polsce. Dopiero pojawienie się córki dostarczyło im motywacji do powrotu - dodaje dr Stefan Marcinkiewicz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki