Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdy blog ma jaja, bo pisze go... kobieta

Irena Łaszyn
O Sylwii Kubryńskiej, pisarce i blogerce, która przepuszcza życie przez pryzmat, a wideo przez piekarnik, czasami obgaduje koty, a z papierową wersją bloga krąży między kościołem a knajpą, pisze Irena Łaszyn

Właśnie je przytargała. Piętnaście kilo rozsypanych kartek, poklejonych taśmą monterską, zroszonych łzami, ozdobionych papierkami po czekoladkach, odznakami wzorowego ucznia i biletami kolejowymi do Kętrzyna, przez Korsze. Tu wiersz od Arka, który na stacji trwa, w oczach jego stoi łza. Tam - bilet do kina, zasuszony kwiatek i jesienny upadły liść. Istna pisanka w technice decoupage, rozedrgana od emocji i prawdziwsza niż życie. Może dlatego, że tych dziewczyńskich wpisów jeszcze przez nic nie przepuściła, nawet przez pryzmat?

- To moja papierowa wersja bloga - podkreśla Sylwia Kubryńska. - Od niej się zaczęło.
Miała sześć lat, gdy przeczytała swoją pierwszą książkę, czyli bajkę La Fontaine'a "Konik polny i mrówka". Wtedy nie znała litery g, ale i tak się zachwyciła. Błyskawicznie zdecydowała, że też zostanie pisarką. Kieszonkowe zainwestowała w zeszyt w dwie linie, zaczęła pisać pamiętnik. Nie pamięta, kiedy uporała się z g. W każdym razie słowa na g nigdy nie nadużywała, co innego - na k. Ale to już było potem, gdy dorosła i naprawdę została pisarką. A przede wszystkim - blogerką, autorką Najlepszego Bloga na Świecie. Takiego, co to "jak pryzmat przepuszcza zwykłe szare życie, by pokazać jego prawdziwe kolory". W dodatku, zamiast duszy, ma jaja.
Niedawno opowiadała o tym w realu. To było na Blog Forum Gdańsk 2011, gdy nieoczekiwanie zasiadła w jury, oceniającym innych blogerów, a nawet musiała wygłosić prelekcję.

Historia jednego biletu do wojska

Brak jej hejtu

Blogi, tłumaczyła nie-blogerom (bo blogerzy zapewne wolą produkować własne złote myśli niż słuchać cudzych), to bywają takie i owakie. Modowe i o dzieciach, lajfstajlowe i teoretycznie śmieszne, z recenzjami książek i kulinarne. Na tych ostatnich (jako fanka piernika kętrzyńskiego w proszku) szczególnie się przejechała: Weź ćwiartki bażanta, posyp szczyptą szafranu, dodaj laskę wanilii, polej olejem z pestek figowych. Składniki bez problemu znajdziesz w osiedlowym warzywniaku albo Biedronce…

Jej blog, zapodała, wymyka się wszelkim klasyfikacjom, bo to Najlepszy Blog na Świecie, w skrócie NBnŚ. Zaraz dopadli ją inni blogerzy oraz dziennikarze, na miejscu lub po godzinach, którzy z niewiadomych powodów chcieli wiedzieć, jak sobie radzi z delegacją domeny albo hejtem. Pierwsze pytanie ignorowała, na drugie odpowiadała nieodmiennie, że nie ma bladego pojęcia, bo (tu Kubryńska puszcza oko) to jest NBnŚ.

- A co to jest hejt?
- Od dawna pracujesz w dziennikarstwie? - pyta podstępnie, niemal przewracając kubek z herbatą. - Bo hejt, od angielskiego słowa hate, oznacza nienawiść, a w tym przypadku jadowite komentarze pod wpisami na blogu. Przeciwieństwem hejtingu jest lajking. Jako autorka i jedyna właścicielka NBnŚ oświadczam, że z hejtingiem, w przeciwieństwie do lajkingu, mam problemy.

- Niepojęte, ale nikt, ale to nikt - dowodzi Kubryńska - nie chce u niej hejtować, choć za każdym razem ma trzysta albo i pięćset wejść. Już nawet poczyniła stosowne apele w tej kwestii. Niejaka baronowa poradziła, by założyła sobie bloga na onecie lub wp.pl, bo tam zjadą nawet za wpis o haftowaniu krzyżykiem.

Poszukałam, poczytałam, pomyślałam i - doszłam do wniosku, że Kubryńska zwyczajnie ściemnia. A dowodem niech będzie historia o gościnie w stolicy i znajomość z kotem wielkim jak… Pałac Kultury. Czy jakoś tak.
Czytali Państwo na www. kubrynska.com? I bardzo dobrze! A burmistrz miasta położonego między Gdańskiem a Kartuzami (oczywiście, że jest!) - musiał. W ramach obowiązków służbowych, żeby dać odpór hejtom w wersji papierowej, podpisanym Prawdziwy Kaszuba.

Jak Pałac Kultury

Z tą wizytą, to było tak. Mieszkanie małe, ludzi mrowie, oprócz gospodarzy i dwójki ich dzieci - ksiądz misjonarz, trzej panowie z szafą, małżeństwo z hałaśliwym kundelkiem, studenci archeologii, fotograf z Afryki i On. Wielki jak Pałac Kultury.

Z wpisu na blogu: "Usiadł obok mnie, wygiął się w chińskie er-zet i jął wylizywać sobie odbyt. Już, już chciałam fuknąć na ścierwo, gdy gospodyni, płynąc z tacą upaćkanych szklanek, zawołała:
- Daj Pusi spokój, bo się weźmie i zemści.
Zemsta, jak się okazało, polega na tym, że Pusia potrafi po kryjomu i z zaskoczenia pozostawić zawartość układu pokarmowego, w lżejszych przypadkach - zawartość pęcherza - w butach, torbie lub kieszeniach płaszcza należącego do gościa. Od tamtej pory, podobnie jak Antek, brat Magdy z "Czterdziestolatka" - nie rozstawałam się ze swoją walizką, a noc postanowiłam spędzić na balkonie. Tym bardziej że do drzwi pukali wciąż kolejni przybysze - gospodarze są bardzo otwarci i uwielbiają podejmować gości".

Tyle że ten kot nie był jak Pałac Kultury. Był wielki jak słowo na k oraz m. Rozwinąć nie próbuję, bo korekta i tak nie przepuści. W porządnej gazecie jest korekta, na blogu - choćby najlepszym na świecie - nie ma. I potem Prawdziwy Kaszuba musi hejtować. Że to skandal i zbezczeszczenie pięknej mowy polskiej, brak kultury i wyuzdanie. A dlaczego hejt przesłał na ręce burmistrza? Bo Sylwia Kubryńska jest gminną urzędniczką!
To znaczy - była. Teraz się zajmuje kulturą.
Z hejta: - Jak taka kobieta może pracować w urzędzie krzewiącym kulturę? To tak, jak zatrudnić dilera w Monarze…

Pracownicy urzędu krzewiącego kulturę: Pracuje z pasją. Cała się tej pracy oddaje.
Kubryńska: Przerobiłaś mego kota? Bo co? Bo nie wypada? Bo wstyd? Bo nikt w życiu nie czytał i nie słyszał słowa na k? Bo ono jest puste i martwe? Bo takie słowa trzeba kropkować, wypiszczać, zaklejać czarną taśmą? Przecież ten kot nie był jak Pałac Kultury! On był wielki jak k… m…! Przepuszczony przez pryzmat.

Po kętrzyńsku

Sylwia Kubryńska wszystko przez ten pryzmat przepuszcza, upiększając kolory. A wideo, pewnie czarne lub smętnie szare, to nawet przez piekarnik. Było tak: Wyjeżdżała, cenny sprzęt schowała do piekarnika, by nie ukradli go złodzieje. A następnie postanowiła wrócić i na dobry początek upiec piernik. Swój ulubiony, czyli z proszku, kętrzyński. Paczka mieszanki i 125 ml wody. Zamieszała, włożyła do blachy, blachę do piekarnika. No i stało się. Życie nabrało kolorów.
Albo to: Zapomniała zapłacić rachunek i wyłączyli jej prąd. Było minus 20 stopni i był weekend. Trzy dni siedziała przy świeczkach, marzła i powtarzała: Ale historia!

- Myślę, że mnóstwo osób taką historię przeżyło, ale mało kto pomyślał, że to fajna historia - uśmiecha się radośnie. - A do mnie jeszcze wtedy, na dokładkę, przyjechała szwagierka. Takim pociągiem, który wyglądał jak rekwizyt z filmu "Anna Karenina", tak był oszroniony i oblodzony. Cała z lodu była też szwagierka, marząca o ciepłym przytulisku. Sorry, mała, powiedziałam. Mam tylko świeczki z Lidla. I zimne piwo.
Te historie, które - jak się okazuje - nie tylko jej się mogą przytrafić, skrzętnie zapisuje. Najpierw na papierze, potem dopiero posyła je w cyberprzestrzeń.

- Mam Notatnik Pisarza - chełpi się. - Ani duży, ani gruby, taki na moją miarę. Kupiłam w markecie. Gdy spływa na mnie złota myśl, siadam i natychmiast ją przelewam. Potem to tylko rozwijam. Drobiażdżek.
Od zawsze tak przelewała i rozwijała. Najwięcej - w Olsztynie, w którym - po przeprowadzce z Kętrzyna - dorastała. Zdążyła zagryzmolić kilkadziesiąt brulionów, zanim wydoroślała i kupiła laptop.

Arek, zegarek i głosy

Teraz te poklejone zeszyty leżą przed nami na stole. Wychyla się z nich trzynastoletni Piotrek, w którym zakochała się na zabój. I dla którego, podczas wakacji, postanowiła się strzaskać na mahoń. Żeby Piotrek z wrażenia padł na plecy. Czy padł, nie odnotowała, ale dokleiła wiersze Arka. Takiego przystojniaczka, który chodził za nią krok w krok, przynosił kwiaty i wciąż zapewniał, że zrobi dla niej wszystko.
- Pewnego dnia podarował mi nawet zegarek elektroniczny, który wcześniej komuś ukradł. Taki zegarek, to był wtedy jak McIntosh. Nie przyjęłam prezentu, oddałam, choć bardzo mnie kusił. A niebawem przyjechała do szkoły policja, zrobiła kipisz i znalazła ten zegarek. Bogu dzięki, u Arka, a nie u mnie. To dopiero byłaby historia! Co z Arkiem? On nadal jawi mi się jako kryminalista, z ogoloną na łyso głową, który z powodu zegarka siedzi w kryminale, klepie biedę i wiersze.
Oprócz Piotrka, Arka, Krzyśka i paru innych miłosnych zawirowań, są w tych pamiętnikach wytyczne, jak się ubrać na dyskotekę (spodnie wycieruchy i adidasy), co rzekła nauczycielka ("Nawet nie umiesz odpowiedzieć na moje głupie pytanie!") oraz rzeczy wzniosłe, o zabarwieniu polityczno-patriotycznym. Oto wpis z 17 kwietnia 1989 roku: "Polski rząd zarejestrował (łaskawie jakby nie było) NSZZ Solidarność! (…) Teraz są wybory do Sejmu i Senatu, Solidarność nie spuszcza z tonu. W Olsztynie mają swój gmach koło Mody Polskiej i bez przerwy ludzie składają tam swoje głosy…".
Jest też o ojcu, który wyjechał za granicę, gdy była malutką dziewczynką i za którym podświadomie tęskniła. I gdy któregoś dnia pojawił się niespodziewanie przed drzwiami, rzuciła się mu w ramiona, jak głupia, a opakowanie po niemieckiej czekoladzie, której smaku nigdy nie zapomni, wkleiła do pamiętnika.
Jest też o tej najważniejszej miłości. Ale tych zapisków nikomu nie pokaże i nie odczyta. Bo to nie są rzeczy dla cudzego oka i ucha.
- Mąż nie znosi, gdy o nim opowiadam - ucina rozmowę.

W swoją stronę

Pierwszy raz przyjechała do Gdańska, gdy miała dziewięć lat.
- Mama zabrała mnie do bazyliki Mariackiej. Tam zobaczyłam kopię "Sądu Ostatecznego" Memlinga i oniemiałam. Stałam, gapiłam się na obraz, nie pozwalałam się odciągnąć. Tak jakbym komiks zobaczyła!
Już wtedy wiedziała, że Gdańsk będzie w jej życiu ważny i kiedyś tu przyjedzie na zawsze. Tak, jak wiedziała, że zostanie pisarką. Na dobre ściągnęła nad morze kilka lat później.
- Wyszłam w nocy z domu, z psem owczarkiem niemieckim Dragonem i tymi poklejonymi pamiętnikami w torebce. Nawet szczoteczki do zębów nie miałam. Tylko brzuch, bo byłam w siódmym miesiącu ciąży. Czułam się jak bezdomna Matka Boska. Wsiadłam do pociągu i przyjechałam do Gdańska. Do akademika, w którym mieszkał mój przyszły mąż, a wtedy chłopak, wdrapywałam się przez okno. Z tym brzuchem!

- Ile miałaś lat?
- Dwadzieścia. Studiowałam. Owszem, mama próbowała mnie zatrzymać, ale mnie się nie da zatrzymać. Ja wiedziałam, że MUSZĘ wyjść, iść w swoją stronę, a mama to kiedyś zrozumie. I, rzeczywiście, ona to zrozumiała, ale trochę później. Teraz jesteśmy w dobrej komitywie. Podobnie jak z ojcem, który nadal przebywa za granicą.
Z tego akademika szybko się wynieśli. Mieszkali w Brzeźnie, w garażu, gdzie biegały pająki jak pięści. Kubryńska potem napisze o swojej arachnofobii: "Co by było, gdybym odrodziła się w kolejnym wcieleniu jako taki właśnie pająk z Brzeźna? Jakże trudne byłoby osiągnięcie celu w życiu! A w tej sytuacji przychodzi mi do głowy tylko jeden: moja egzystencja polegałaby na bezustannym i jednocześnie beznadziejnym kombinowaniu, jakby tu siebie zatłuc kapciem".

Między knajpą a kościołem

Tylko raz świat stanął na głowie. To było wtedy, gdy zachorowała na zapalenie opon mózgowych i trafiła na oddział neurologii. Tak jak Agnieszka Susenbach, bohaterka książki "Last Minute", którą wkrótce potem napisała. Ona też nie umiała osaczyć jeżowca, który zalągł się w jej głowie i zrywał świadomość. Ale dała radę. Lekarze dali.
- Gdy mnie z tego szpitala wypisali, natychmiast zabrałam mężowi kluczyki od samochodu i siadłam za kierownicę. Chciałam poczuć, że żyję. To ja odwiozłam go do domu. Bo ja się nad sobą nie rozczulam. Ja jestem Rocky! Taki Stalone w spódniczce mini, któremu nikt i nic nie podskoczy.
Po tym szpitalu postanowiła przemeblować swoje życie. W pierwszej kolejności - porzucić pracę, która dawała pieniądze, ale nie była pisaniem.

- Miałam firmę reklamową - wspomina. - To nie był mój świat. A jeden facet to nawet mnie oszukał. Zlecił mi dużą pracę, ja ją wykonałam, a on mi nie zapłacił. Na początku byłam strasznie załamana, myślałam, że to koniec, ale odbiłam się. Mój ojciec powiedział, że zło, podobnie jak dobro, wraca i kiedyś spotka tego gościa coś równie paskudnego, a ja nawet się o tym nie dowiem. Ale ja mu wcale tego nie życzę. Bo on pewnie nie pisze takiego fajnego bloga jak ja, Najlepszego Bloga na Świecie. I pewnie nie napisał powieści. I nie wie, że jak pisarz dorwie się do klawiatury, to tak go niesie, że aż iskry lecą.

Może nawet nie wie, że istnieje "Sąd Ostateczny", który może zdeterminować czyjeś życie.
- Ciągle ten obraz kontempluję. Także teraz, idąc na spotkanie z tobą do knajpy, najpierw zaszłam do kościoła. Może dlatego, że w torbie ciążyły pamiętniki, które chciałaś zobaczyć. Myślałam o tej nocy, gdy wyszłam z domu, by wsiąść do pociągu do Gdańska.

Celuje palcem w brulion. Taki zapis: "Gdy otwieram ten swój stuknięty pamiętnik czy coś w tym rodzaju, to jakoś jest mi lepiej w najcięższych chwilach. Dlatego tak często tu zaglądam i dlatego tyle tu kartek. Zaraz policzę: 125!".

Nie doceniła siebie. Kartek już nie zliczy, może zważyć. Razem - jakieś 15 kilo 30 deko. Plus kilobajty w cyberprzestrzeni. Plus jaja.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki