Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trójmiasto: O dwóch takich, co się nie dali życiu

Irena Łaszyn
Mirosława i Wiesław oraz labradorka Daisy
Mirosława i Wiesław oraz labradorka Daisy Fot. Grzegorz Mehring
Zarażają entuzjazmem, choć jeden nie widzi, a drugi nie ma nóg. Niekiedy się licytują, który ma lepiej. Zgodnie przyznają, że energię daje im praca i rodzina. W dodatku mieli farta, bo trafiły im się najlepsze żony pod słońcem. Przyjaźnią się od lat i razem rozganiają chmury. O Wiesławie Odrobinie z Sopotu i Jerzym Paneczce z Gdyni - pisze Irena Łaszyn

Czasem podróżują w duecie. Pan Jurek podjeżdża samochodem, pan Wiesław siada obok, jadą z Sopotu do Gdańska, przed Urzędem Wojewódzkim stają, pan Wiesiek wyciąga wózek, pomaga się koledze przesiąść.
- Nikt tak nie wyciągnie i nie włoży wózka jak on - podkreśla pan Jurek. - W ogóle nie boję się z nim jechać.
- Ani ja z nim - zapewnia pan Wiesiek.
- A który prowadzi?
- Wiesiek prowadzi, ja tylko kieruję autem - twierdzi pan Jurek. - Uzupełniamy się wzajemnie, bo on wie lepiej, kiedy skręcić, gdzie się zatrzymać, choć nie widzi już od 25 lat. Przedtem Wiesiek miał oczy, a ja miałem nogi. Teraz on ma psa przewodnika, a ja ten pojazd z oprzyrządowaniem.

Kiedyś wracali z urzędu, zatrzymała ich drogówka. Policjant zarządził: Dokumenty i do samochodu! Odszedł, zanim pan Jurek zdołał cokolwiek wytłumaczyć. Po chwili, zdenerwowany, wrócił. - Przecież mówiłem: Do samochodu! Pan Jurek: - Nie mogę, bo nie mam nóg. Nie uwierzył, zapuścił żurawia do środka. I przekonał się, że kierowca mówi prawdę. No to pyta: A kolega to nie mógł przyjść? Pan Wiesiek: Nie, bo ja jestem ślepy, sam nie trafię. Policjant zdębiał. Spojrzał na jednego i na drugiego, zrezygnowany machnął ręką i rzekł: A jedźcie w cholerę!
Pan Wiesiek mówi, że te ich wspólne wyprawy ciągle budzą sensację. Niektórzy załamują ręce i kwitują: Wiódł ślepy kulawego…
- A nam ta współpraca świetnie wychodzi - uważa pan Jurek.

Poznali się w SPON, czyli Stowarzyszeniu Pomocy Osób Niepełnosprawnych w Sopocie. Obaj tam prezesowali. Jeden sześć lat i drugi - sześć. Potem oddali władzę kobiecie, oni zostali wice. Na brak roboty nie narzekają, bo stowarzyszenie ma tysiąc członków i mnóstwo spraw do załatwienia.
- Oni zarażają entuzjazmem pół Sopotu - przyznają koleżanki z pracy.

Czasem licytują się, który ma lepiej.
- Ja przy Wieśku to jestem osobą w pełni sprawną - uważa pan Jurek. - Jeżdżę na wózku, żona mnie pcha, a ja sobie patrzę na dziewczynki.
- Ale ja, gdy idę w tany, to mogę te dziewczynki przytulać, a ty nie - przekomarza się pan Wiesław.
Pan Wiesiek często tańczy. Nie tylko w karnawale. On to po prostu lubi.

A drogę z siedziby SPON do domu zna jak własną kieszeń. To bardziej on prowadzi Daisy niż Daisy jego. Daisy to pies przewodnik, labradorka. Młoda i rozbrykana, nie tak uważna jak Maks, który mu służył 13 lat.
- Ale Daisy wie, jak iść do domu?
- A pani wiedziała? Wziąłem panią pod mankiet i trafiliśmy, choć nie podałem adresu.
- Mówił pan: Za chwilę skręcimy w lewo, do skrzyżowania z ulicą Sikorskiego, gdy odezwie się sygnał, bo Sopot jest obuczkowany, przekroczymy ulicę, miniemy latarnię, potem prosto, w stronę Armii Krajowej, na rogu jest budynek, niech pani spojrzy na tabliczkę, to siedziba sopockiego koła Polskiego Związku Niewidomych…
- No, właśnie. Robiła pani za Daisy. A właściwie za Maksia, bo on by też wiedział, że weszliśmy na ścieżkę rowerową. Mądry był. Mówiłem: Idziemy do SPON i on prowadził, mówiłem: idziemy do zegarmistrza i on szedł, choć od ostatniej wizyty minęły dwa lata. Ogon między nogi, uszy opuszczone, koncentrował się, wiedział, że jest w pracy.

Niestety, Maksa już nie ma. Szczęście wielkie, że jest Daisy. Pan Wiesiek tłumaczy: Kiedyś na psa przewodnika było dofinansowanie, teraz nie ma. To wielki problem, bo wyszkolenie psa kosztuje 15 tysięcy zł. Niewidomych na taki luksus nie stać. Utknęli w domach, czekając na zmianę przepisów.
To jaskra. Nie pomogły operacje i wyjazdy do wybitnych specjalistów. Wzrok tracił stopniowo, coraz bardziej zawężało się pole widzenia, a 25 lat temu w ogóle przestał widzieć. Czasem go bolało. Bardzo się z tym męczył. W zeszłym roku miał wypadek. Zadzwonił telefon, rozpędził się w stronę aparatu i uderzył lewym okiem w figurkę Matki Boskiej na ścianie. Zalał się krwią.

- Wypłynęło mi ciałko rzęskowe - opowiada. - Wyjęli mi to oko, zacerowali, wstawili protezę. Gdy wszystko się zagoiło, ból nękający mnie od tylu lat ustał.
Teraz Matka Boska wisi niżej, na sznurku, ale być tu musi, bo to ona w rezultacie pomogła.

Dom ma piękny, po remoncie, doglądał tej przebudowy osobiście, mimo problemów z oczami. Początkowo pomagali koledzy, potem wszystko uzgadniał z majstrem, a krzywo położony kafelek wykrywał szybciej niż ktoś widzący.
- Ja wiele rzeczy potrafię - mówi. - Nawet gotuję, obieram ziemniaki, kiszę żur. Żona twierdzi, że mój bigos jest lepszy niż ten, który ona przyrządza. Nigdy nic nie przypalę, nie rozgotuję kapusty. Przyprawy? Sypię sobie na rękę, wiem, ile dodać. Poza tym smak i węch mam dobry.

Raz tylko dał plamę. Przecedził ten zakiszony żur do garnka, który wcześniej wstawił do zlewu. No i zapomniał, że on tam stoi, odkręcił wodę. Musiał to potem wylać i gotować inną zupę.
Od żony zależy, jak człowiek się w tym domowym układzie porusza. Jego niewidomy kolega głównie siedział w fotelu, bał się ruszyć. Bo gdy wszedł do kuchni, to ciągle coś potłukł. Pan Wiesław się nie boi. Może dlatego nic nie tłucze?

Czasem tylko założy coś nie do pary. Kiedyś wyszedł na spacer w jednym jasnym i jednym ciemnym bucie.
- Czego najbardziej brakuje?
- Kolorów. Wiosna przyjdzie, przyroda się zmienia, a ja tego nie widzę. Ale żona mówi, że to moje niewidzenie ma dobre strony, bo nie zdaję sobie sprawy, jak zmieniła się przez te ćwierć wieku. To kokieteria z jej strony. Przecież wiem, że nadal jest szczupła i piękna.

Poznali się, gdy on już pracował w stoczni, a ona jeszcze była w podstawówce. Pamięta, że było Boże Ciało, on miał na sobie czarny garnitur, a ona białą sukienkę. Wtedy do głowy mu nie przyszło, że ta smarkata to jego przyszła żona. A tu, proszę - czterdzieści lat są razem. Oboje dostosowali się do sytuacji.

- Gdy mąż przestał widzieć, dzieci były małe, ja musiałam pracować, a on zajął się domem - opowiada pani Mirka. - Ale zawsze miał też inne zainteresowania. Działał w Polskim Związku Niewidomych, a potem także w SPON, myślał o rodzinie, ale i o innych ludziach. Nadal różnym osobom pomaga, choć jest niepełnosprawny.

Próbuje też oswoić różne nowinki. Na przykład komórka, dzięki oprzyrządowaniu, przy obsłudze nie wymaga oczu. Wystarczą sprawne palce. Ona do niego gada: Kto dzwoni, jaki numer, co ma wcisnąć. O, teraz jest to pan Jurek.
Pan Jurek to były wojskowy, pływał na okrętach, a od 17 lat jeździ na wózku. W 1994 roku stracił obie nogi.
- Już jako młody chłopak słyszałem, że skończę na wózku - opowiada. - To miażdżyca tętnic. Lekarze, mimo kilku operacji, nie zdołali mi pomóc. Gdy się ocknąłem z narkozy, pomyślałem: Po pierwsze, nie mogę być ciężarem dla rodziny. Po drugie, muszę znaleźć pracę. Bo ja zawsze byłem pracoholikiem i nie umiałem bez zajęcia żyć. Nie chodziło o pieniądze, ale o bycie w ruchu. Przecież my w SPON początkowo pracowaliśmy bez wynagrodzenia.

Lubi tę pracę, chętnie jeździ do SPON.
- Tam każdy robi to, co może w danej chwili - tłumaczy. - Wiesiek załatwia sprawy przez telefon, ja głównie podpowiadam, co można, a czego nie.
- Niektórzy mówią, że pan tam odżył.
- Można powiedzieć: Stanąłem na nogi.

Ma specjalnie przystosowany samochód i podnośnik na klatce schodowej. Przypadek sprawił, że piętro wyżej mieszka kobieta z tą samą przypadłością, podnośnik służy więc im obojgu.
- Czasami zastanawiamy się, kto kogo zaraził - żartuje pan Jurek.
Twierdzi, że 70 proc. sukcesu - to żona. Bez niej by zginął. Gdy wraca z Sopotu do Gdyni, pani Halina już czeka na parkingu. Nie ma takich słów, żeby jej podziękować.
- Najlepsza żona pod słońcem! - zapewnia.
- Pan Wiesiek też tak mówi o swojej.
- Niech mówi. Ale ta jest moja!

Czy długo są małżeństwem?
- Kruszwica przy nas to młode miasto - znowu żartuje. - A poważnie: 43 lata.
Marzenia? Mam. Głównie nierealne. Chciałbym pojechać do Indii, do Chin. Ale jak się tam dostanę na tym wózku?
Po chwili reflektuje się: - Świat nawet z wysokości wózka jest piękny! Trzeba tylko to dostrzec. Tak jak Wiesiek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki