To wydarzenie nie utrwaliło się w pamięci okolicznych mieszkańców. Nic dziwnego - kto mógł wtedy przypuszczać, że uczestniczy w nim przyszły Papież. Dopiero trzy lata temu przebywający w Pelplinie kardynał Stanisław Dziwisz wspomniał o tym w rozmowie z ks. infułatem Stanisławem Gruntem z miejscowej Kurii Diecezjalnej. Informacja ta bardzo zaciekawiła infułata. Doszedł do wniosku, że warto zgłębić ten temat.
- O tym wszystkim postanowiłem opowiedzieć Józefowi Ziółkowskiemu z Tczewa - mówi ks. Stanisław Grunt. - Wiedziałem, że interesuje się dziejami naszego regionu, a w dodatku napisał książkę o Kociewiu i taka sprawa może go zaciekawić.
Tak też się stało. Ziółkowskiemu udało się dotrzeć zarówno do kilku świadków zdarzenia, jak i ówczesnego kierowcy kardynała Wojtyły. Na podstawie tych rozmów udało się zrekonstruować przebieg wydarzenia.
10 maja 1972 roku w Pelplinie odbywał się pogrzeb biskupa Kazimierza Józefa Kowalskiego. Zjechali na niego dostojnicy kościelni z całej Polski, z prymasem Stefanem Wyszyńskim. Pogrzeb odbył się w godzinach przedpołudniowych, a tuż po nim uczestnicy rozjechali się każdy w swoją stronę. Delegacja krakowska podróżowała trzema samochodami marki Ford, które kardynał Karol Wojtyła otrzymał w prezencie od Polonii Amerykańskiej. Podobno przyszły Papież był nieco zażenowany rzucającym się w oczy "bogactwem" swojego pojazdu.
- Nie czuł się w nim dobrze. Jego kierowca powiedział mi, że dla Wojtyły był to za ekskluzywny samochód - wspomina 76-letni Józef Mazurek z Pelplina, wieloletni kierowca biskupów, który z racji swojego zawodu miał niejedną okazję porozmawiać z szoferem Karola Wojtyły. - Zwłaszcza że inni kardynałowie jeździli wtedy warszawami lub wołgami.
Duchowni z Krakowa podróżowali krajową "jedynką" w kierunku Łodzi. Wtedy droga była zdecydowanie węższa niż obecnie. Do wypadku doszło po przejechaniu zaledwie kilkudziesięciu kilometrów, między Nicponią a Piasecznem, tuż koło Gniewa. Z przeciwnej strony jechał ciągnik z przyczepą, za nim niepełno- sprawny na specjalnie napędzanym motorkiem wózku, a całkiem na końcu - wojskowy gazik.
Zapewne zniecierpliwiony powolną jazdą ciągnika inwalida w pewnym momencie zaczął go wyprzedzać. Kiedy był już w trakcie tego manewru, zza zakrętu wyłoniły mu się trzy wspomniane fordy. Chcąc uniknąć czołowego zderzenia, zaczął hamować. Na nic się jednak to zdało. Jego pojazd wpadł w poślizg, a kierowca stracił nad nim panowanie. W efekcie ściągnęło go do lewej krawędzi drogi i pierwszy samochód, w którym jechał Karol Wojtyła, zahaczył o wózek swą prawą stroną.
Świadkiem wypadku był Henryk Holweg, dziś 80-letni mieszkaniec Gniewa. To on jechał gazikiem za niepełno- sprawnym kierowcą.
- Kiedy doszło do zderzenia, wszyscy natychmiast się zatrzymali - opowiada. - Ludzie zaczęli sprawdzać, czy ktoś nie został ranny. Na szczęście nikomu nic się nie stało, chociaż wypadek wyglądał bardzo groźnie. Wózek niepełnosprawnego, wypadając z drogi, przewrócił się na bok. Ford z kolei miał zgnieciony zderzak. - Postanowiłem więc pomóc obu kierowcom - wspomina Holweg. - Najpierw zahaczyłem na linkę i wyciągnąłem na drogę pojazd inwalidy. Przy fordzie odgiąłem za to zderzak, bo haczył o koło i samochód nie mógł przez to dalej jechać.
- Wtedy wyszedł do mnie Wojtyła, uścisnął mi dłoń i podziękował za pomoc. Szczerze mówiąc, nie skojarzyłem od razu, że to kardynał. Dopiero kiedy zwrócił się do jednej z towarzyszących mu osób zdaniem: "Księże biskupie, bardzo proszę dopilnować, aby niepełnosprawny nie został ukarany przez milicję", zorientowałem się, o co chodzi.
Wojtyła poprosił o pomoc biskupa, bo sam musiał pojechać dalej. Powiedział wtedy, że się bardzo spieszy i przesiadł się do drugiego samochodu. Mimo to zatrzymał się jeszcze gdzieś po drodze i dzwonił, by upewnić się, czy wszystko zostało załatwione po jego myśli.
Owym "biskupem", którego poprosił o pomoc, był ks. Franciszek Walenciak, proboszcz z katedry wawelskiej. Ks. Walenciak wraz z kierowcą oraz drugim uczestnikiem wypadku - niepełnosprawnym - pojechali na posterunek milicji w Gniewie, by wyjaśnić sprawę. Tam sporządzono notatkę, a kierowców zwolniono.
Józef Mucha, kierowca Karola Wojtyły, choć dziś ma już 86 lat, to pamięta to zdarzenie. Jeździł z nim przez 16 lat do czasu, kiedy ten został Papieżem, ale wypadek mieli tylko raz, właśnie wtedy w Piasecznie. Mucha napisał nawet książkę pt. "Pół miliona kilometrów z kardynałem Wojtyłą".
Józef Ziółkowski odwiedził go w Wierzchławicach koło Tarnowa.
- Pojechałem do niego wspólnie z Damianem Dunajem, moim kolegą z pracy - wyjaśnia Józef Ziółkowski. - Nagraliśmy film, w którym wspomina wypadek, swoją pracę z kardynałem, a także późniejsze kontakty, kiedy Wojtyła urzędował już w Watykanie. Mówił mi, że kardynał, gdy tylko zauważył jakikolwiek wypadek, zawsze kazał zatrzymać się kierowcy. Nigdy bowiem nie wiadomo było, czy poszkodowany nie potrzebuje duchowej pomocy księdza.
Ksiądz infułat Stanisław Grunt o tym, że właśnie w Piasecznie wydarzył się taki wypadek z udziałem Karola Wojtyły, opowiedział już burmistrzowi gminy Gniew Bogdanowi Badziongowi. Chce, aby gmina rozważyła, w jaki sposób upamiętnić to wydarzenie dla przyszłych pokoleń.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?