Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Urszula Radwańska: Własny biznes zastępuje mi adrenalinę, którą znam z tenisowych kortów [rozmowa]

Rafał Rusiecki
Fot. Karolina Zajączkowska/materiały prasowe
Urszula Radwańska opowiada o byciu ambasadorką, powrocie po chorobie i nowej pasji ze świata mody.

Czy są jakieś państwa na świecie, których pani w trakcie sportowej kariery nie odwiedziła?

Nie byłam nigdy w Ameryce Południowej! Były tam oczywiście jakieś turnieje WTA, ale tak się złożyło, że nigdy tam nie byłam. Tam są zawsze nawierzchnie ziemne, a ja za takimi nie przepadam. Poza tym bardzo się boję pająków i mam takie wizje, że jeśli polecę do Brazylii, to tarantule są tam wszędzie, w każdym pokoju. Mam taką schizę. A poza Ameryką Południową, to faktycznie byłam praktycznie już wszędzie. W Europie na pewno w każdym kraju. Jest tego dużo.

Pytam, bo dla mnie pierwsze skojarzenie z profesjonalnym tenisem to podróżowanie oraz duże pieniądze do podjęcia z kortu. Czy to rzeczywiście ludzi najbardziej pociąga w tej dyscyplinie?

Nie, myślę, że w ogóle tutaj nie chodzi o pieniądze. Żeby w tenisie zarabiać duże pieniądze, to trzeba być wysoko, w czołówce rankingu. Zarabia pierwsza 50. Bardzo ciężko się do niej dostać. Trzeba mnóstwo pieniędzy zainwestować, żeby w juniorskim wieku jeździć na turnieje. Wtedy dużo się podróżuje, a nie zarabia. Do 18. roku życia tak naprawdę nie ma zarobku z tenisa. Chyba, że ktoś w wieku 16 lat gra na turniejach WTA. Myślę, że to nie jest więc główna motywacja w tym sporcie. Sam tenis jest tak fajny, nie tylko na poziomie zawodowym, ale i amatorskim. W tenisa można grać w każdym wieku. To sport, który jednoczy, bo cała rodzina może być na korcie. Na mecz tenisowy można zabrać dziecko i z tyłu głowy nie ma się tego, jak to bywa w piłce nożnej, że jest chuligaństwo, bijatyki itp. To sport szlachetny, który przyciąga swoją klasą.

Przyjechała pani na chwilę do Sopotu, aby wziąć udział w akcji „Dzieciaki do rakiet”. Czy zauważa pani, że coraz trudniej jest odciągnąć dzieciaki od świata wirtualnego?

Tak, oczywiście. Kiedy sama zaczynałam grać w tenisa, to nie było smartphone’ów, czy ipad’ów. Teraz, kiedy patrzę na małe dziecko, to już jest z ipad’em. To trochę przykre, że świat idzie w tym kierunku, że wszystko zaczyna być wirtualne. Każde dziecko ma internet, smartphone’a, a przez to nie bawi się już tak z rówieśnikami, nie wychodzi z domu. To uwidacznia się także w badaniach, które wskazują, że więcej dzieci jest otyłych, bo po prostu mniej się ruszają. To przykre. Ale między innymi dlatego jest akcja „Dzieciaki do rakiet”. Jestem ambasadorką tej akcji, z czego bardzo się cieszę. Mogę pokazać, że tenis jest wspaniałym sportem. Widziałam tutaj taką tabliczkę z napisem „Wolę rakietę od smartphone’a” i ja się mogę pod tym podpisać. Cieszy mnie też, że tenis będzie częściej w szkołach, na lekcjach wychowania fizycznego. Coraz więcej szkół to prowadza. Myślę, że to też zachęci dużo młodych ludzi i pokaże im, że tenis jest fajnym sportem.

A z perspektywy kortów też zauważa pani, że u młodego pokolenia jest problem z aktywnością?

Na pewno widać, że dzieci są mało chętne do aktywności fizycznej. Wolą mieć w ręku tablet, a te starsze siedzieć na snapchacie lub instragramie. Wolą robić zdjęcia. Niestety, idzie to w tym kierunku, że media społecznościowe mocno pochłaniają te dzieci. Częściej piszą do siebie, niż spotykają się, żeby po prostu porozmawiać. Tym bardziej nie trzeba mnie było namawiać do uczestnictwa w takiej akcji tenisowej. Zostałam jej ambasadorką i sama jestem przykładem, że od małego gram w tenisa, stawiam na sport i ruch. Oczywiście, później to była ciężka praca, ale na początku najważniejsza była zabawa.

To jak to wyglądało u pani?

Tata na samym początku nie zmuszał mnie i siostry do tenisa. Nie kazał nam iść na kort, tylko nas umiejętnie zachęcał, że my same tego chciałyśmy. Na początku, kiedy byłyśmy małe, ważna też była duża grupa dzieci. Same dziecko na korcie szybko się nudzi. Dobrze, więc kiedy są rówieśnicy, zabawa i mała rywalizacja. Dobrze jest pokazać, że fajnie wziąć rakietę do ręki i się poruszać.

Jesteśmy w Sopocie, mieście kojarzonym m.in. z tenisem, a tymczasem ze względu na walkę miasta z Sopockim Klubem Tenisowym o korty turniej w randze challengera rozgrywany jest w Gdyni na kortach Arki. To raczej nie służy promocji tej dyscypliny, prawda?

Przykro jest to słyszeć. Nie chciałabym się wypowiadać w tej sprawie, bo nie znam szczegółów. Wiem, że jest walka o korty i że turniej jest w Gdyni, a nie w Sopocie. To smutne. Nie wszyscy ułatwiają pewne sprawy. Widzę jednak też, że powstają nowe kluby, szczególnie w Warszawie. To idzie w dobrym kierunku, ale dalej brakuje mi w Polsce jednego obiektu, gdzie mogliby trenować zawodowcy. Kluby są skierowane na komercję. Wychodzą naprzeciw amatorom, bo wiadomo, że z nich jest najwięcej pieniędzy. Szkoda, że nie myślą o reprezentantach i obiekcie, w którym mogliby w każdej chwili trenować, rozgrywać sparingi. W innych krajach to funkcjonuje. To są miejsca, gdzie jest sztab szkoleniowy, odpowiednie zaplecze z odnową biologiczną. Tego nam brakuje. Teraz każdy zawodnik musi sobie radzić na własną rękę, bukować korty, załatwiać sobie trenera.

Sopotowi brakuje też właśnie turnieju, jakim był Orange Prokom Open. Jak wspomina pani tamte czasy?

Wtedy byłyśmy z Agnieszką jeszcze za młode, aby tutaj grać. Przyjeżdżałyśmy więc, aby oglądać mecze. Miałyśmy jakieś 13-14 lat. Pamiętam, że biegałam wtedy za Tommym Robredo, aby dostać jego autograf (śmiech). Grałyśmy za to w warszawskim J&S Cup. To był fajny turniej, w randze WTA Tour. W sumie, Agnieszki kariera się od tego zaczęła. Dostała wtedy (w 2006 roku – przyp.)„dziką kartę” i wygrała z Anastazją Myskiną, która była w pierwszej dziesiątce. To była dla nas trampolina, która nam pomogła. Na pewno teraz brakuje takich turniejów w Polsce. Mariusz Fyrstenberg zrobił turniej Sopot Open. Może muszę z nim usiąść i porozmawiać, żeby zrobił kobiecy (śmiech). Fajnie by było, gdyby w jednym czasie był kobiecy i męski. To by przyciągnęło dużą publiczność. Brakuje sponsorów, ludzi, którzy wyłożą pieniądze na taki turniej. A wiadomo, że wyłożyć trzeba dużo. Może w przyszłości się uda.

Czy tenis nadal daje pani taką frajdę, jak na przykład sześć lat temu?

Tak, gdyby mi to nie sprawiało frajdy, to nie grałabym w tenisa. To na pewno. Ciężko odnieść sukces w czymś, czego się nie lubi. Mimo tego, że miałam kontuzję, że miałam wirusa mononukleozy i spadłam w rankingu dosyć mocno, to wracam i znów gram turnieje. Chcę wrócić do rankingowej 30., gdzie byłam parę lat temu.

Co to za infekcja?

To wirus, którego często łapią sportowcy. Związane jest to z obniżeniem odporności, spowodowanej z kolei przez ciągłe podróżowanie, zmianę flory bakteryjnej w różnych zakątkach świata. Ja w ubiegłym roku załapałam tego wirusa mononukleozy. Nie ma na niego lekarstwa i trzeba to przeleżeć. Nie ma też konkretnego czasu, w jakim organizm sobie z nim poradzi. Niektórzy zdrowieją po miesiącu, a inni po pół roku.

A w pani przypadku jak to wygląda?

Mi to zajęło ponad rok. To długo i z tego względu był to dla mnie ciężki okres. Nie mogłam zupełnie nic robić, nawet wyjść pobiegać. Musiałam odpoczywać cały czas i nie mogłam się forsować. Z tego względu wpadłam na pomysł, żeby stworzyć swoje torebki. Musiałam znaleźć coś, czym się mogłam zająć. Stworzyłam więc własną markę. Siedzenie w domu nie jest dla mnie, bo można oszaleć. Nie włączałam nawet tenisa w telewizji, bo ciężko mi było oglądać aktywne zawodniczki, kiedy ja sama nie mogłam trenować.

I co z tymi torebkami?

Własny biznes zastępuje mi trochę adrenalinę na korcie. Wiadomo, że to się też wiąże z pracą, wkładem pieniędzy. To zawsze nie wiadomo, czy interes wypali. Jest więc ryzyko.

Odnalazła się pani w świecie mody?

Tak. Pracowałam nad tym rok, czyli tyle, ile byłam wyłączona z gry. Torby zaprojektowałam. Nie jestem jednak w tej branży, więc wielu rzeczy nie znałam. Pomogła mi w tym pewna pani, która jest w tym biznesie od lat. Wiedziała więc, skąd zamawiać komponenty, z kim się kontaktować. Jedna osoba to za mało przy takim projekcie, więc musiało nad tym pracować parę osób. Premiera kolekcji była w marcu, a ja wcześniej wróciłam do tenisa. Jedno drugiego nie wyklucza. Mogę pewne rzeczy nadzorować zdalnie. Odbieram e-maile, telefony. Jestem decyzyjna, bo w końcu jestem szefową tej marki. To dla mnie ciekawy, inny bodziec.

Widzę właśnie iskierki w oczach, kiedy pani o tym opowiada. Czy to będzie też pomysł na siebie po zakończeniu kariery sportowej?

Nie mówię nie. Nie miałam pojęcia, jak to zostanie odebrane. Czasem krzywo się patrzy na sportowca, który nagle idzie w modę. Zaskoczyły mnie jednak pozytywne komentarze. Media też się tym zainteresowały. Spływało dużo gratulacji, że podjęłam decyzję, aby stworzyć coś swojego. Jednak dużo ludzi się boi. Wolą gdzieś tam się podczepić, niż coś swojego zrobić. W marcu zaczynałam tylko ze sprzedażą internetową, a teraz mam już cztery punkty, gdzie można te torebki kupić. Jeden jest w Warszawie, dwa w Krakowie i jeden w Zakopanem. Ten biznes się rozrasta. I tak, jestem z tego zadowolona. Niektórzy mówią, że ceny są wysokie, ale ja chciałam postawić na jakość. Chciałam, żeby to była marka premium. Nie chodziło mi o masówkę. To coś dla ludzi, którzy cenią wygodę, jakość i indywidualność. Wydaje mi się, że udało się to osiągnąć, bo mam fajny odzew. Już teraz myślę o następnej kolekcji. Nie ukrywam, że po karierze będę to kontynuować. Na razie chciałabym jeszcze trochę pograć. Jeśli oczywiście zdrowie na to pozwoli. Tenis cały czas jest na pierwszym miejscu. Ja mam ambicję, aby wrócić do tej pierwszej 30. rankingu WTA. To mój cel, a dalej w przyszłość nie wybiegam.

Kortów pani nie porzuca, zapowiada walkę o powrót do czołówki. Jaki scenariusz się rysuje przed panią?

W tym roku skupiam się na mniejszych turniejach ITF, żeby ten ranking odbudować. Po ponad rocznej przerwie ciężko jest wrócić na najwyższy poziom. Potrzebuję czasu, żeby się ograć, żeby wystąpić w wielu turniejach. A jak podniosę ranking i będę się łapała do turniejów WTA, to będę wtedy w nie celowała. Chcę wrócić na największe turnieje i rywalizować z najlepszymi. Nie stawiam sobie konkretnych celów, jeśli chodzi o ranking. Wierzę, że jak będę zdrowa, to ten ranking odbuduję.

A dzieciom przy okazji takich akcji promocyjnych opowiada pani także o wyrzeczeniach?

Myślę, że każdy zdaje sobie sprawę z tego, że to nie jest łatwa droga. Widać, jak mało zawodników się wybija. Jest mnóstwo zawodników w Polsce, a nielicznym udaje się przebić do pierwszej 100. rankingu WTA czy ATP. To trudna droga, ale na pewno warto. Kiedy chce się być w topie, to wyrzeczeń jest sporo. To jednak później sprawia radość. Wygrane mecze na największych kortach, na wielkich szlemach, czy jak grałam z z zawodniczkami z czołówki, chociażby siostrami Williams, po pewnym czasie sprawiają wielką frajdę. Kiedy jest się młodym zawodnikiem, to dużą rolę odgrywa rodzic i trener, którzy naprowadzają na właściwą drogę. W wieku 17-18 lat sporo zawodników się wykrusza, bo imprezy, bo zupełnie inne priorytety. Wtedy ważne jest, aby taki zawodnik miał wsparcie w rodzicach i trenerach. Z tenisa musi być fun i to w każdym trzeba zaszczepić.

Zobacz zjawiskowe polskie lekkoatletki!
Agencja TVN

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki