Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sopot: 50 lat klubu Non Stop, 90. urodziny Franciszka Walickiego

Marcin Mindykowski
Franciszek Walicki odebrał m.in. statuetkę Fenomen - nową nagrodę przyznaną przez Fundację Sopockie Korzenie
Franciszek Walicki odebrał m.in. statuetkę Fenomen - nową nagrodę przyznaną przez Fundację Sopockie Korzenie Karolina Misztal
Z okazji zbliżających się 90. urodzin miłośnicy big beatu wyprawili Franciszkowi Walickiemu prawdziwą fetę. Ojciec polskiego rock'n'rolla został obsypany deszczem nagród. Okazją do spotkania była 50. rocznica powstania sopockiego Non Stopu - miejsca, które w latach 60. pełniło rolę letniego centrum życia rozrywkowego.

90-letni ojciec polskiego big beatu uhonorowany

Franciszek Walicki był niekwestionowaną siłą sprawczą rockowego impulsu, który na przełomie lat 50. i 60. poszedł z Trójmiasta w Polskę. Walicki, wówczas dziennikarz "Głosu Wybrzeża", postanowił nie tylko opisywać, ale i kreować muzyczne trendy. Wkrótce powołał do życia pierwsze polskie zespoły rock'n'rollowe - Rhythm and Blues, a potem Czerwono- i Niebiesko-Czarnych, w których pełnił funkcję kierownika muzycznego i organizacyjnego (dziś powiedzielibyśmy: menedżera). W kolejnych latach opiekował się m.in. Czesławem Niemenem, SBB i Breakoutem.

Sopot: Festyn z okazji 50. rocznicy powstania klubu Non Stop

Walicki potrafił umiejętnie obłaskawić niechętnych nowej muzyce decydentów od kultury, choćby wymyślając synonim "zakazanego", zachodniego słowa "rock'n'roll" - "big beat", który szybko zaczął funkcjonować w spolszczonej wersji, jako "muzyka mocnego uderzenia". Ojciec polskiego rocka nie tylko trzymał rękę na pulsie zachodnich trendów, ale też zachęcał muzyków do własnych poszukiwań i tworzenia w rodzimym języku. Sam ich w tym zresztą wspierał - pod pseudonimem Jacek Grań pisał teksty utworów, które wyśpiewali m.in. Czesław Niemen, Ada Rusowicz i Czerwone Gitary.

I właśnie jednym z nich, "Powiedzcie jej" (do którego Walicki napisał nie tylko tekst, ale też melodię), w wykonaniu Wojciecha Kordy i Polan, rozpoczęła się niedzielna feta na cześć jubilata. Bohater wieczoru pojawił się na scenie, by z pobłażliwym, ojcowskim uśmiechem palcem wyznaczać swoim dawnym wychowankom rytm.

Potem rozpoczął się niekończący się deszcz nagród - zarówno tych oficjalnych, jak i prywatnych - za zasługi dla rozwoju polskiej muzyki. Walicki otrzymał m.in. przyznaną po raz pierwszy statuetkę Fenomen - nagrodę dla zasłużonych dla polskiego rocka, laury od prezydenta Sopotu i marszałka województwa pomorskiego, a także wyróżnienia ZAiKS-u i Polskich Nagrań (najstarszej polskiej firmy fonograficznej). Jeden z biznesmenów podarował zaś Walickiemu stary obraz... przedstawiający bitwę pod Wiedniem z 1683 roku! Argumentował, że gdyby nie zwycięstwo Jana III Sobieskiego nad Turkami i zahamowanie ekspansji Imperium Osmańskiego, polski big beat mógłby się nigdy nie narodzić...

Franciszek Walicki ma swoją aleję w Sopocie

Pierwsza polska supergrupa

Urodzinowa feta była jednak tylko zwieńczeniem pełnego atrakcji dnia przygotowanego przez Fundację Sopockie Korzenie. Od godz. 14 na placu parkingowym przy ul. Drzymały (gdzie w latach 1963-67 znajdowała się siedziba Non Stopu), trwał rodzinny festyn, na którym można było nabyć m.in. winylowe płyty, publikacje o polskim big beacie i inne pamiątki.

Kulminacją obchodów okazał się koncert reaktywowanych Polan - grupy, która funkcjonowała w latach 1965-68, a w 1967 roku była gospodarzem Non Stopu. Polanie uchodzili za pierwszą polską supergrupę - zespół został bowiem skompletowany z byłych muzyków dwóch topowych formacji tamtych lat, Czerwono- i Niebiesko-Czarnych: gitarzystów Wiesława i Zbigniewa Bernolaków, saksofonisty Włodzimierza Wandera, perkusisty Andrzeja Nebeskiego i wokalisty Piotra Puławskiego. Grupa wyróżniała się świetnym opanowaniem swoich instrumentów, a nagrany przez nią (niestety, tylko jeden) longplay nawet po latach dobrze się broni. Jego pierwszą stronę wypełniły polskie, autorskie utwory grupy, drugą - porywająco zagrane zachodnie standardy. Już sam ten fakt świadczył o wyjątkowości Polan, bo choć władza tolerowała wówczas wykonywanie anglojęzycznych utworów na koncertach, na ich rejestrowanie wciąż reagowała alergicznie.

- Graliśmy rhythm'n'bluesa, którym zarazili nas Animalsi - wspomina Andrzej Nebeski. Rzeczywiście: wpływy twórczości jednego z najważniejszych zespołów brytyjskiego rocka lat 60. (z którym Polanie zagrali zresztą wspólną trasę) były oczywiste, co podkreślał żarliwy głos śpiewającego "pod Burdona" Piotra Puławskiego.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Niestety, tego ostatniego - choć podczas niedawnych reaktywacji Polan (2009) i Czerwono-Czarnych (2010) udowodnił, że wciąż jest w formie - tym razem zabrakło na scenie. Część słuchaczy reagowała na to skandowanym co jakiś czas okrzykiem "Gdzie jest Piotrek?!". Baczny obserwator mógł jednak tego dnia dostrzec Puławskiego - tyle że wśród.... publiczności.

Na scenie zastąpił go zaś śpiewający gitarzysta Adam Zimny. W pierwszej części koncertu grupa przypomniała swoje autorskie utwory (m.in. "A ty pocałujesz mnie", "Ciebie wybrałem", "Dlaczego mnie tak traktujesz"). Potem za mikrofonem - trochę na zasadzie rock'n'rollowej sztafety pokoleń - stanęli goście specjalni, który pozwolili wznieść się koncertowi na wyższy poziom artystyczny. W żarliwych interpretacjach standardów świetnie sprawdzili się laureat "Idola" Krzysztof "Zalef" Zalewski ("Don't Let Me Be Misunderstood", "Summer in the City") i lider gdańskiego Lipali Tomasz "Lipa" Lipnicki ("House of the Rising Sun", "Unchain My Heart"). Równie ekspresyjnie wypadł wokalista TSA Marek Piekarczyk, który wziął na warsztat utwór Polan "Nie zawrócę" i balladowe "Całe niebo w ogniu" Michaja Burano. - Jednego lata przyjechałem do Non Stopu z Bochni, autostopem. Podrzucili mnie hippisi. Nie miałem na bilet, więc przeskoczyłem przez siatkę - wspominał ze śmiechem swoje kontakty z legendarnym sopockim klubem.

Utworami Niebiesko-Czarnych i coverami koncert zamknął Wojciech Korda. Na koniec w wykonaniu wszystkich zabrzmiał hymn rock'n'rolla - "Round around the Clock" Billa Haleya.

Zabawa Non Stop pod brezentowym dachem

Nie można jednak zapominać o bezpośrednim powodzie niedzielnego święta - 50-leciu Non Stopu. Jego powołanie było oczywiście pomysłem Franciszka Walickiego. Non Stop zadebiutował w lipcu 1961 roku i od razu chwycił - do przykrytego brezentowym dachem parkietu do tańca, w którym na żywo przygrywały zespoły z czołówki polskiego big beatu (co rok rotacyjnie zmieniał się gospodarz imprezy) latem biły tłumy młodzieży. Grano tam muzykę nieobecną w radiu czy na festiwalach, gdzie wciąż królowała estradowa estetyka. Wstęp na jeden wieczorek taneczny (który trwał najczęściej od godz. 18 do 21) kosztował 15 lub 20 zł. Rekord frekwencji padł, kiedy na jednym z nich pojawiło się 1100 osób!

- To był mądry pomysł pana Walickiego na to, żeby dać młodzieży miejsce, gdzie będzie mogła się wybawić, wyżyć, wytańczyć, ale kulturalnie, bez środków wyskokowych. A nad morzem były do tego idealne warunki - tłumaczy po latach fenomen Non Stopu Zbigniew Bernolak. - Przez te trzy godziny panowała wspaniała atmosfera zabawy. Jeśli ktoś przychodził "na bani", nie znalazł tu towarzystwa. Nie było też wyraźnego podziału na wykonawców i publiczność, bawiliśmy się wspólnie. I choć nieraz było to uciążliwe, kiedy ktoś po koncercie przychodził i klepał mnie po ramieniu, mówiąc: "No co tam, Zbyszek?", miało to swój urok.

- Organizowaliśmy też konkursy dla młodych talentów. Tu spotykali się jazzmani i rockowcy, wszystko działo się spontanicznie, na szybko - dopowiada jego brat, Wiesław Bernolak.

Często podkreślano też, że Non Stop pełnił rolę nie tylko rozrywkową, ale i wychowawczą - w klubie organizowano spotkania z ludźmi kultury, pogadanki oświatowe, konkursy wiedzy o społeczeństwie. Dziś muzycy przyznają jednak, że był to pewien wybieg mający ugłaskać ówczesnych decydentów, a naprawdę chodziło przede wszystkim o możliwość grania rock'n'rolla.

Mimo to prasa nie ustawała w ciągłych atakach na Non Stop, wytykając uczestnikom ekscesy chuligańskie (choć raczej przodowali w nich ci, którzy do klubu wejść nie mogli) czy dociekając, skąd młodzież ma środki na bilety. Często sugerowano też, że mieszkańcy ciężko znoszą sąsiedztwo klubu i skarżą się na uczestników zabawy. To dlatego klub dwukrotnie przenoszono - najpierw z okolic sopockiego mola na ul. Drzymały, a w końcu na ul. Polną, w pobliże przystanku SKM Sopot Wyścigi. - Starszych ta muzyka kłuła w oczy - przyznaje Andrzej Nebeski. - Było tu jednak tyle młodzieży, że nie dało się już tego zatrzymać.

Najowocniejszym okresem dla Non Stopu były lata 60. W kolejnej dekadzie klub ustąpił jednak popularnością coraz modniejszym dyskotekom. W 1981 roku na dobre zniknął zaś z sopockiej mapy. - Non Stop trafił w ducha czasu - mówi Zbigniew Bernolak. - Potem weszła elektronika, która choć ułatwiała muzykom pracę, zatraciła walor grania na żywo.

Najważniejsze, że opady - przed laty największe utrapienie gości Non Stopu - tym razem nie zepsuły zabawy. Całą niedzielę pogoda dopisywała.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki