18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Śniadanie na kliszy. Z cyklu "Sztuka jedzenia"

Gabriela Pewińska
Scenka rodzajowa przy stole
Scenka rodzajowa przy stole fot. ze zbiorów Władysława Żuchowskiego
W cyklu Sztuka Jedzenia z Władysławem Żuchowskim, właścicielem gdańskiej Galerii & Muzeum Fotografii Cyklop - rozmawia Gabriela Pewińska.

Publikujemy tylko 5 proc. treści. Resztę, 95 proc. przeczytasz po zalogowaniu się.

Na stole siedzi, w eleganckiej sukni, drobna kobieta bez rąk. W stopach dzierży nóż i widelec. Coś kroi. Ale co? Przyglądam się, jednak dostrzec nie mogę. Pan może?
Za pomocą szkła powiększającego dojrzałem jabłko na talerzu pani Anny!

Kim była Ann E. Leak?
Urodziła się w Georgii w 1842 roku. Fotografia została zrobiona 34 lata później, mówi o tym napis na odwrocie zdjęcia, przez nią stopami nakreślony. Te swoje "umiejętności" potrafiła wykorzystać, podróżując z cyrkami po świecie. Była jak...

Kobieta z brodą?
Albo człowiek słoń. Postaci typowe dla środowisk ludycznych XIX wieku. Ann E. Leak rzeczywiście umiała stopami wyczyniać rzeczy niesamowite. Szydełkowała, wyszywała...

Nawet symbole masońskie, na serwetkach. Ponoć... Ale w internecie mnóstwo jej zdjęć właśnie przy, a raczej... na stole. Pokazywanie Ann podczas obiadu było wówczas wyjątkowo atrakcyjne.
Na tych aranżowanych z niesłychaną precyzją zdjęciach zarabiała niezłe pieniądze. Ciekawe, to moje zdjęcie sygnowane jest: "Gdańsk", co może sugerować, że albo była tu na gościnnych występach, albo może zdjęcia, których była bohaterką, robiły i u nas furorę.

Fotografia jedzącej stopami kobiety dziś nie jest niczym zaskakującym. Ale wtedy?
W ogóle akt jedzenia w fotografii nie był wówczas aż tak powszechny. Chyba że sięgniemy po fotografie późniejsze, te z czasów I wojny światowej na przykład. Jedna z nich przedstawia scenkę rodzajową przy stole. Zgromadzona podczas posiłku rodzina nie została jednak zaskoczona wizytą fotografa, choć wydają się być przed obiektywem bardzo naturalni. Fotograf musiał być wcześniej zamówiony, musiał ustawić sprzęt. Dopiero rozwój fotografii spowodował, że można było sfotografować wszystko i w każdej chwili. Choć zdarzały się i fotografie, jak ta wykonana około roku 1900 w sopockiej cukierni. Całe to towarzystwo, łącznie z psem, który ma tak błogą minę, jakby też uczestniczył w spożywaniu ciastek...

A nawet kawy...
O piwie pilsner nie wspominając, tak więc jakby całe to towarzystwo zostało przyłapane na gorącym uczynku. Co, zważywszy na technikę fotografowania, raczej nie mogło być możliwe. Trzeba było na chwilę wstrzymać akcję. Widać tu nawet siłę uderzenia błysku magnezji. Niesamowite oświetlenie. Identyczne przygotowywałem kiedyś do jednego z filmów. Ci ludzie w cukierni musieli być do tego ujęcia przygotowani, choć jedna z pań ma nieciekawą minę, ale może dlatego, że ciastko jej nie smakowało.

A może też jedzenie było wówczas w fotografii tematem mało eleganckim?
Przypomniał mi się słynny film z Johnnym Deppem o Kubie Rozpruwaczu. Ten fragment z gałązkami winorośli, które znajdowano przy prostytutkach przez Kubę potraktowanych okrutnie. Owa gałązka była znakiem, że musiał te kobiety zabijać człowiek bardzo bogaty, inaczej nie stać by go było na takie marnotrawstwo winogron. Jedzenie, a zwłaszcza dobre jedzenie było czymś wyrafinowanym, było luksusem. Wystarczy spojrzeć na fotografię biesiady korpusu oficerskiego w Dworze Artusa 7 kwietnia 1906 roku. Myślę, że zanim to zdjęcie zostało zrobione, stoły - tu już prawie puste - uginały się od jedzenia. Mam zresztą w swoich zbiorach zaproszenia na bale gdańskie z lat 70. XIX wieku. Kiedy tak sobie je przeglądam, to myślę, że uczty, których dziś jesteśmy świadkami, nie dorastały tamtym do pięt. I nie jest to kwestia jedynie spektakularnego menu, raczej estetyki stołu, kultury bycia - widać, że wszystko to było zrobione na wysokim poziomie, z klasą, jakiej dziś się już nie spotyka. To nie były bale, jakie znamy nawet z najbardziej okazałych sal naszych czasów, z Grand Hotelu na przykład.

W latach 90., ale i później, wystawiał Pan w sopockim Grand Hotelu własne uczty.
Były to wyrafinowane spotkania przywołujące początki XX w., tak jedzeniem, muzyką, jak i strojem, po prostu atmosferą. Towarzystwo, zróżnicowane wiekowo, od smyków po sędziwe damy pamiętające przedwojenne bale! Oczywiście wszyscy w strojach z epoki: piórach, krynolinach, cylindrach, frakach... Nawet niektóre trunki miały po kilkadziesiąt lat! Korki od szampana wystrzeliły na wielkim tarasie historycznego apartamentu 226. Na stole dania wszelakie, także te znane z filmu o Bondzie...

Bond coś jadał? Myślałam, że żywił się głównie martini.
Czasem skubnął kawioru z bieługi. Na finał podaliśmy cygara! Ostatnia taka uczta odbyła się w Grand Hotelu w ostatnim dniu jego dawnego istnienia - 30 października 2005 roku. Następnego dnia obudził mnie dźwięk młotów pneumatycznych, zdzierających ze ścian tego wyśmienitego hotelu jego historię.

Patrzę na zdjęcie z jubileuszu gdańskiego regimentu nr 128 w Dworze Artusa i przypomina mi się opis jadłospisu dorocznej uczty królewskiej bractwa kurkowego św. Erazma w 1794 roku, 60 osobom podano: "60 pieczonych kurczaków, 120 pstrągów, szparagi, ocet, i masło, dwie pieczenie wołowe, cytryny, jabłka, sałata, 60 podpłomyków, chleb francuski i zwykły, 60 porcji tortu migdałowego, 12 butelek wina reńskiego, 20 czerwonego, półtora beczki bawarskiego piwa, fajki i tytoń...". Ci mężczyźni przy stołach... Wyglądają niemal identycznie.
Te epolety...

Te wąsy!
O imprezie, w której uczestniczą, powiedzielibyśmy "integracyjna". Tamta przed laty nie była tak prymitywnie nazwana. Kiedyś miałem przyjemność oglądać dawne kasyno oficerskie huzarów śmierci we Wrzeszczu. Udało mi się nawet wejść do wysoko usytuowanych pomieszczeń, które niegdyś były używane przez obsługę przygotowującą bale. Mieściły się dokładnie nad salą królewską. Poprzez kasetony można było znakomicie obserwować, co się dzieje na dole. Stałem tam, a u moich stóp rozgrywał się jakiś spektakl teatralny. Poczułem się jakbym był kimś z obsługi przed stu laty. Mógłbym wtedy popatrzeć, jak cesarz ucztuje z gośćmi, mógłbym prawie zaglądać im do talerza.

Zdjęcia stołów, biesiad, a nawet zwykłego obiadu z dawnych lat mają nastrój nieporównywalny z nastrojem na zdjęciach współczesnych.
Nazwałbym go wigilijnym. Wspólne spożywanie posiłku wiązało się nie tylko z zaspokajaniem głodu, ale z czymś więcej. Z duchowością. Ucztowanie, którego dziś jesteśmy świadkami, a nawet, niestety, uczestnikami, związane jest z kolei ze skrótem czasu, nasz czas został skrócony do pstryknięcia palcami.

Wcześniej wydawał się nie mieć końca...
Kiedyś ludzie przy stole mieli sobie więcej do powiedzenia. Dziś Facebook i inne diabelskie wynalazki odebrały nam świeżość komunikowania się. A ta przecież jest niezbędna, choćby po to, by podtrzymać poziom, by nadać rangę, klasę. To trochę jest tak jak pisze Kapuściński w swojej książce "Podróże z Herodotem". Kiedyś ludzie musieli pamiętać, nie mogli sięgać bez przerwy do informacji ani ich nagrywać. Dziś nasza pamięć jest bardziej odbiorcza. Coraz mniej pamiętamy, przez to i nasza wyobraźnia jest ograniczona, skojarzenia słabsze. Chyba cofamy się w rozwoju - choć chipy w komputerach są coraz mniejsze.

Coraz mniej odczuwamy. Nie umiemy też jeść. Oglądałam ostatnio zdjęcia przy stole biesiadnym z lat 50. Nie ma na nich kawioru ani szampana, jedynie kubki i butelki po oranżadzie, ale nastrój jest filmowy. Dziś trudno odnaleźć takie światło.
Czy te dzisiejsze fotografie to są jeszcze w ogóle fotografie? Dla mnie to jedynie tysiące pikseli. Poza tym dziś to nie jest fotografowanie, tylko pstrykanie. Uprawia się je w każdej sekundzie życia tej planety. A spójrzmy na to zdjęcie z Dworu Artusa, przecież tych facetów nie można było bez przerwy prosić, by oni do zdjęcia wznosili toast albo kończyli zabawę z kaczką na talerzu, by przerywali obiad i patrzyli w obiektyw. Fotograf musiał zrobić to raz, tak, by się udało. Ale wtedy fotograf wiedział, co robi.

Zresztą zdjęcie wykonano już przy skończonej uczcie.
To jest związane z pewnym rodzajem intymności w czasie jedzenia. Fotografowanie jedzących było w jakimś sensie podobne - mam na myśli naruszenie sacrum - do fotografii pośmiertnej, oczywiście w naszym, współczesnym rozumieniu.

Istniało wtedy coś tak odrębnego w fotografii jak uwiecznianie li tylko jedzenia?
To była rzadkość. Czasem, gdy elementy stołu były wyjątkowo atrakcyjne. Powstawały fotograficzne martwe natury, podobne do tych w malarstwie. Zresztą ówczesne techniki takiego malarskiego fotografowania wykorzystuje się chętnie i dziś. Niektórzy fotograficy, można by rzec, uprawiają bardzo martwą naturę. Jak choćby Joel Peter Witkin, uwieczniając nieboszczyków i kościotrupy.

Na szczęście ze sztuką jedzenia, na razie, nie ma to nic wspólnego.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki