Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Skrzypek Adam Bałdych: Relaksuję się otoczony kompletną ciszą [ROZMOWA]

Dariusz Szreter
Adam Bałdych: Dla mnie to, jak wyglądam na scenie i w ogóle, zawsze miało wielkie znaczenie. Lubię eleganckie garnitury, marynarki, ale lubię też przełamywać ten styl, na przykład przez założenie trampków.Adam Bałdych  (ur. 1986 r. w Gorzowie Wielkopolskim) - skrzypek, kompozytor i aranżer. Zaliczany jest do grona najwybitniejszych jazzowych skrzypków świata. Artysta łamiący wszelkie kanony wiolinistyki, który na nowo   definiuje możliwości tego instrumentu i zaciera granice między jazzem a muzyką klasyczną. Częściej występuje za granicą niż w Polsce. W środę, 21 października, wystąpi w gdańskim klubie Stary Maneż, w ramach trasy promującej najnowszą płytę „Bridges”, nagraną z norweskim zespołem Helge Lien Trio. Od roku mieszka w Gdańsku.
Adam Bałdych: Dla mnie to, jak wyglądam na scenie i w ogóle, zawsze miało wielkie znaczenie. Lubię eleganckie garnitury, marynarki, ale lubię też przełamywać ten styl, na przykład przez założenie trampków.Adam Bałdych (ur. 1986 r. w Gorzowie Wielkopolskim) - skrzypek, kompozytor i aranżer. Zaliczany jest do grona najwybitniejszych jazzowych skrzypków świata. Artysta łamiący wszelkie kanony wiolinistyki, który na nowo definiuje możliwości tego instrumentu i zaciera granice między jazzem a muzyką klasyczną. Częściej występuje za granicą niż w Polsce. W środę, 21 października, wystąpi w gdańskim klubie Stary Maneż, w ramach trasy promującej najnowszą płytę „Bridges”, nagraną z norweskim zespołem Helge Lien Trio. Od roku mieszka w Gdańsku. ACT - Gregor Hohenberg
Niemiecki krytyk napisał, że Adam Bałdych to najbardziej rozwinięty technicznie skrzypek naszych czasów. Ale on twierdzi, że od techniki ważniejszy jest przekaz. Poza tym opowiada nam o tym, jak ważne są polskie korzenie jego muzyki, o tym, co rodzi się w absolutnej ciszy, jak inspirujący jest dla niego Gdańsk i że grania zawsze mu mało.

Podobno wyrzucono cię ze szkoły muzycznej za niepoprawne zachowanie i inklinacje jazzowe. Czyżby w Polsce nic się nie zmieniło od lat 50. ubiegłego stulecia, kiedy trzeba się było kryć z graniem jazzu?

Myślę, że to się zmienia, natomiast wciąż można trafić na nauczycieli, którzy jazzu do końca nie uznają i nawet jeśli nie są w stanie zabronić uczniowi, by go grał, to przynajmniej próbują naciskać, aby szedł „odpowiednią”, klasyczną drogą. A ja byłem wtedy młodym, zbuntowanym człowiekiem, który chciał grać jazz, bo były w nim ekspresja, brzmienie i ta prawda, która płynęła z improwizacji, jakiej mi brakowało w muzyce klasycznej. Toteż dużo bardziej poświęcałem się improwizacji i komponowaniu swojej własnej muzyki niż przygotowaniu kolejnego utworu Bacha czy Wieniawskiego. I przyszedł taki moment, kiedy szkoła postawiła mi jasno pytanie, czy idę „w lewo”, czy „w prawo”, bo już nie było możliwości połączenia tych dwóch rzeczy. A ponieważ mocno wierzyłem we własną muzykę, postanowiłem jej się oddać. Zresztą i tak udało mi się skończyć edukację w Akademii Muzycznej w Katowicach. Muzyka klasyczna jest dziś dla mnie wielką inspiracją, ale chyba potrzebowałem trochę „roztrzaskać” te skrzypce klasyczne o ścianę, zapomnieć o ich wizerunku, żeby wytworzyć dla siebie coś nowego.

A niepoprawne zachowanie? Chuliganiłeś?

Nie (śmiech). Chodziło o to, że uwielbiałem uciekać z zajęć, brać ze sobą kilku swoich kumpli, którzy też lubili grać jazz, i robić próby do późnych godzin, tworzyć i grać muzykę z pasją. Czyli podchodzić do niej tak, jak została do tego stworzona. Oczywiście nosiliśmy wtedy skórzane kurtki i słuchaliśmy muzyki rockowej. To była energia, która nas otaczała. Duch klasyczny to nie było wszystko. Potrzebowaliśmy znaleźć w graniu te elementy radości i ekspresji, które były obecne w innych gatunkach, a których brakowało w muzyce poważnej.

Natrafiłem na taki cytat z „Frankfurter Allgemeine Zeitung”: „Bez wątpienia Adam jest najbardziej rozwiniętym technicznie skrzypkiem żyjącym w naszych czasach. Możemy spodziewać się po nim wszystkiego”. To zabrzmiało trochę tak, jakby ktoś napisał, że Adam Bałdych jest Robertem Lewandowskim skrzypiec. Co powiesz na takie porównanie?

(śmiech) Muzyka i sport to są dwie bardzo różne dziedziny. W muzyce nie da się powiedzieć, kto jest najlepszy w czymkolwiek. Nie można strzelić największej liczby bramek. Muzyka ma tyle odcieni, można iść tyloma drogami. Tutaj czasem bycie konsekwentnym i spokojnym z perspektywy czasu może się okazać najbardziej właściwe. Technika to jest coś, co przez wiele lat pozwalało mi realizować swoje muzyczne pomysły i dać się zauważyć, bo jednak to jest coś, na co ludzie zwracają uwagę. Dla mnie jednak najważniejszy jest przekaz i to, żeby zgłębiać nowe możliwości brzmieniowe instrumentu. Skrzypce, które przecież nie są typowym instrumentem dla muzyki improwizowanej, mogą dziś funkcjonować w jazzie i to jest dla mnie największe wyzwanie. Dziś korzystam ze swojej techniki w ten sposób, żeby przełamać kolejne bariery. Grać mniej, ale dźwiękami, jakich jeszcze ludzie nie słyszeli w jazzie, to dla mnie ważniejsze niż grać dużo i gęsto, co zdarzało mi się robić przez wiele lat. Tak więc moja osobowość i sposób grania cały czas się zmieniają.


Przepis na sukces to podobno ileś tam procent wrodzonego talentu, ileś ciężkiej pracy plus szczypta szczęścia. Jak te proporcje wyglądają w twoim przypadku?

Myślę, że zdecydowanie trzeba mieć talent, żeby oddać się muzyce w stu procentach i móc przekazywać w niej prawdę o sobie.

Tego nie da się wyćwiczyć.

Absolutnie nie. Można wyćwiczyć bardzo dużo. Kiedy jednak myślę o muzykach, do których twórczości cały czas powracam, bo czuję, że jest inna, wyjątkowa, to przede wszystkim widzę, że stoi za tym wielki talent każdego z nich. Ale - patrząc ze swojej perspektywy - to za tym, co osiągnąłem, jest też bardzo dużo pracy. Od 13 roku życia, kiedy stwierdziłem, że muzyka będzie moim celem w życiu i postawiłem na jedną kartę, ćwiczyłem po wiele godzin. I tak jest nadal. Całe moje życie jest poświęcone muzyce i niejednokrotnie musiałem rezygnować na jej rzecz z wielu innych rzeczy. Tak więc praca jest niezwykle ważna. Ale też obserwacja dzisiejszego świata, bo świat się niezwykle zmienia i żeby się przebić ze swoją muzyką, trzeba znaleźć sposób, by do publiczności dotrzeć. Tym sposobem jest promocja swojej osoby, otwartość na robienie rzeczy niekonwencjonalnych, spotkania z rozmaitymi artystami. Trzeba mieć dużo odwagi, nie bać się wejść na scenę z ludźmi, którzy są często o wiele bardziej doświadczeni...

Pat Metheny mawia, że zawsze stara się być najsłabszym muzykiem w zespole. To znaczy - dobiera sobie takich partnerów, od których może się czegoś uczyć.

To jest właśnie to, o czym mówię: nie bać się grać z lepszymi! To jedyna droga, żeby się nauczyć czegoś nowego. Żeby permanentnie dawać się zaskakiwać i poprzez interakcję na scenie. Odnaleźć w sobie jakieś nowe pokłady muzyczne. Zawsze otaczałem się muzykami, którzy byli naprawdę wybitni, ponieważ w ich towarzystwie czułem, że się rozwijam i że oni sprawiają, iż moja muzyka jest wyjątkowa. Nie mógłbym tego zrobić samotnie. Cały czas eksperymentuję. Grając z ludźmi z różnych kultur, różnych części świata, poszerzam brzmienie swojej własnej muzyki. Czuję, że ich wpływ na moją twórczość nie wynika tylko z tego, że są wybitnymi artystami, ale także poprzez to, że reprezentując inne kultury zupełnie innym, świeżym spojrzeniem patrzą na moją muzykę. W tym, co gram, w bardzo mocny sposób staram się odnosić do polskiej tradycji, do tego, czym tu przesiąkałem, rozwijając się i dojrzewając. Chcę „odbić” to od ludzi, którzy patrzą na to w inny sposób i potraktują to jako nuty, które mogą dobarwić swoją osobowością i swoją kulturą. Przez to ta muzyka unosi się ponad to, co tutaj tworzymy, i staje się bardziej językiem międzynarodowym.

Chętnie mówisz o polskich korzeniach swojej muzyki.

Jako dwunastolatek grałem w zespole, który wykonywał polską muzykę ludową z różnych regionów. Wtedy to był dla mnie sposób, żeby grać coś nieklasycznego, spotkać się z fajnymi ludźmi. A przy okazji co tydzień grałem muzykę, która stanowi moją tradycję, poznawałem ją, jeździłem na festiwale, osłuchałem się na tyle z tą muzyką, że ona gdzieś bardzo głęboko we mnie została. Kiedy później improwizacja stała się dla mnie sposobem na odkrywanie siebie, jednocześnie odkrywałem tę tradycję na nowo, jako jej echo w swojej muzyce. Później, kiedy się znalazłem w Nowym Jorku i spotkałem ludzi z całego świata w jednym miejscu, zacząłem rozumieć, że jeśli chcę w tym wszystkim przetrwać, muszę być świadomy swojej własnej kultury. Nie mogę nikogo udawać, tylko muszę jak najbardziej reprezentować to, co stanowi o mojej tożsamości.

Swego czasu mawiano, że skrzypce to polska specjalizacja w jazzie: Michał Urbaniak, Zbigniew Seifert, Krzesimir Dębski, później jeszcze kilku młodszych muzyków. Jak widzisz siebie w tym smyczkowym ciągu?

Zawsze czułem, że ci skrzypkowie byli dla mnie ważni, oczywiście słuchałem ich nagrań. Chociaż z drugiej strony, starałem się słuchać przede wszystkim muzyków grających na innych instrumentach. Chyba dlatego że bardzo zależało mi na tym, żeby nie łapać elementów czyjegoś stylu, ale raczej wypracowywać coś własnego. Przenosić na grunt skrzypiec elementy techniki pianistycznej czy gitarowej. Natomiast są to muzycy, którzy są wybitni i o których się mówi w świecie. Mówi się o polskiej szkole skrzypiec jazzowych. Polska to, obok Francji, drugi kraj, gdzie skrzypce odegrały niesłychanie ważną dla światowego jazzu rolę. I oczywiście staram się kontynuować tę drogę, jako że elementy muzyki tych skrzypków we mnie drzemią, czuję je w sobie. Podążam ich ścieżką nie na zasadzie naśladownictwa, ale w tym sensie, że oni chcieli i potrafili zrobić coś nowego dla wiolinistyki jazzowej. I ja tę energię też staram się w sobie trzymać. Cieszę się, jeśli ludzie mnie porównują do Urbaniaka czy Seiferta. To wyraz uznania i nobilitacja. Dostaję też sygnały, że są młodzi skrzypkowie, którzy słuchają mojej muzyki, i te elementy też są dla nich ważne.

Urbaniak był jedynym skrzypkiem, jakiego do wspólnych nagrań zaprosił Miles Davis. Podobno dlatego - to wersja Urbaniaka - że Miles uznał, iż jest on jedynym skrzypkiem jazzowym, który gra „po męsku”. Na czym polega męska i niemęska gra na skrzypcach w jazzie?

Szczerze powiedziawszy, nie wiem, co Miles Davis mógł mieć na myśli (śmiech). Natomiast znając muzykę Urbaniaka, mogę przypuszczać, że chodziło o to, że on stroni od bardzo wylewnego, śpiewnego, rozwibrowanego brzmienia. To oszczędne, chłodne granie, mocno osadzone w nowoczesnej tradycji. I to było chyba to, czego wówczas Miles poszukiwał. Myślę, że męskie podejście do skrzypiec oznacza potraktowanie ich z pewną szorstkością. Flażolety, szumy - to nadaje skrzypcom zupełnie inne oblicze, mniej romantyczne, a bardziej współczesne.

W jakiej najdziwniejszej konfiguracji instrumentalnej zdarzyło ci się występować?

Podczas festiwalu Jak-Art w Indonezji miałem okazję występować z muzykami grającymi na gongach bonang. Ten występ zapamiętam na zawsze. Dawały one bardzo eteryczne brzmienie, ciche, spokojne, pełne rozwibrowania, „powietrza” i pamiętam, że to niezwykle mnie zainspirowało.

W wywiadach dużo mówisz o znaczeniu i wartości ciszy. To trochę paradoksalne u muzyka, czyli człowieka, który żyje napełnianiem świata dźwiękami?

Może dlatego że dzisiejszy świat jest tak pełen dźwięków, różnych brzmień, które nas otaczają, popycha mnie do tego, by w ciszy odnajdować coś, co jest dla mnie istotne. Ponieważ jednak tworzę muzykę, ta cisza staje się dla mnie kontekstem. Staram się zestawiać swoją muzykę z ciszą, patrzeć, w jaki sposób dźwięki oddziałują na mnie, na moją publiczność i na muzykę, kiedy poprzedzone są jakąś specyficzną ciszą, kiedy z ciszy się wywodzą i przechodzą w ciszę. Kiedy ta cisza staje się nierozerwalną częścią mojej muzyki. Uwielbiam podczas koncertów prowokować sytuacje, kiedy po bardzo intensywnej części muzycznej nagle wszystko schodzi do granicy dźwięku, kiedy nagle słychać wentylatory z drugiego pomieszczenia, oddechy ludzi. To jest ten stan, kiedy się wytwarza coś tak pięknego, i tak ważnego i niesamowitego, że ta cisza nabiera większego znaczenia niż pełen dźwięków chór.

A relaksujesz się w ciszy czy przy muzyce?

Słucham muzyki cały czas. Nie potrafię bez niej żyć. Ale naprawdę relaksuję się i potrafię się zregenerować i natchnąć, kiedy jestem otoczony kompletną cisza. Doświadczyłem czegoś takiego na Islandii. W pewnym momencie znalazłem się w takim miejscu, gdzie wiatr nagle zamarł, i poczułem, że nie dociera do mnie ani jeden dźwięk, nie ma wokół mnie ludzi, ptaków, niczego, co wydałoby nawet jeden, pojedynczy dźwięk. Ten stan był tak wyjątkowy, przeszywający, że w pierwszej chwili poczułem lęk. Ale kiedy się do tego przyzwyczaiłem, odnalazłem w tym wartość. To wyzwoliło we mnie zupełnie nowe dźwięki, które grały gdzieś głęboko. Ta cisza chyba jest mi niezwykle potrzebna.

Stereotypowy jazzman to osobnik kiepsko ostrzyżony, ubrany w byle co. Ty przywiązujesz dużą wagę i do stroju, i do fryzury. To kwestia osobowości czy element świadomej kreacji artystycznej?

Myślę, że ten stereotyp w dzisiejszych czasach generalnie się skończył. Muzyków, którzy nie dbają o wygląd, jest coraz mniej. Dla mnie to, jak wyglądam, na scenie i w ogóle, zawsze miało wielkie znaczenie. Scenę traktuję jako pewną świętość. Mnóstwo czasu poświęcam, żeby stworzyć na niej niezwykłą atmosferę i z namaszczeniem traktować wszystko to, co tam się dzieje. W takiej atmosferze potrafię oddać się muzyce w stu procentach i pokazać wszystko, co jest dla mnie najważniejsze. Każdy element wizerunkowy jest tego częścią. Lubię eleganckie garnitury, marynarki, ale lubię też przełamywać ten elegancki styl, na przykład przez założenie trampków. Muzyka jazzowa powinna być w pewnym stopniu brudna i dotykać prawdy o dzisiejszym świecie, a z drugiej strony - mieć w sobie element elegancji, ponieważ jest to sztuka, która poszukuje piękna. To poszukiwanie to dla mnie najważniejszy cel.

Od roku mieszkasz w Gdańsku. Czy planujesz, że będzie on dłuższym przystankiem na twojej drodze?

Myślę, że tak. Czuję się tutaj wyśmienicie. Moi rodzice tu studiowali i zawsze chciałem poznać to miejsce i dłużej w nim pozostać. To miasto jest dla mnie ważne i inspirujące. Doceniam też środowisko jazzowe z Gdańska. Jest tu mnóstwo zdolnych, otwartych ludzi o superenergii.

Niebawem twój koncert w Starym Maneżu, ale czy może się również zdarzyć tak, że w jakimś jazzowym klubie natrafimy na ciebie przypadkiem jammującego z innymi muzykami?

Może, bo bywam i na Lawendowej, i w Bruderszafcie. Staram się chodzić po różnych miejscach, w których się grywa, i jak tylko mam czas, to wpadam tam i jammuję z ludźmi. Teraz akurat mam dużo pracy, bo piszę muzykę na orkiestrę smyczkową na zamówienie Baltic Neopolis ze Szczecina. Ale po godzinach spędzonych na pisaniu lubię się od tego oderwać, idąc na spotkanie z ludźmi i grając. Zawsze mi tego mało.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki