Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gimnazjum. Patologia czy wyrównanie szans?

Dorota Abramowicz
Tomasz Sakiewicz: Na kilka tysięcy polityków obozu władzy zawsze znajdzie się ktoś, kto powie coś głupiego
Tomasz Sakiewicz: Na kilka tysięcy polityków obozu władzy zawsze znajdzie się ktoś, kto powie coś głupiego Archiwum
Politycy najwyraźniej uwierzyli w utrwalone przez lata przekonania, że gimnazja są wylęgarnią patologii i przemocy. Tymczasem prawda o tych szkołach jest dużo bardziej złożona, a i pokolenie dzisiejszych 13-latków różni się od tego sprzed dekady

W sieci pojawiły się już pierwsze memy, komentujące projekt likwidacji gimnazjów. A na nich Janusz Korwin-Mikke, sprzeciwiający się decyzji, która doprowadzi do „likwidacji elektoratu”. Towarzyszą im dowcipy o dramacie rapera Popka z Gangu Albanii, który po ogłoszeniu reformy oświatowej w jednej chwili stracił całą publiczność. Bo według stereotypowej opinii „gimbusy” to nie tylko młodzież między 13 a 16 rokiem życia, ale także stan umysłu. Niedojrzałego, zbuntowanego, ślepo podążającego za wyrazistymi autorytetami i chwilową modą. W domyśle - agresywnego i nieprzewidywalnego.

- Nie lubię określeń „gimbus” i „gimbaza”, które stygmatyzują młodych ludzi - mówi dr Marcin Szulc z Zakładu Psychologii Osobowości i Psychologii Sądowej Uniwersytetu Gdańskiego. - Aż 80 proc. polskich uczniów w tym wieku dobrze sobie radzi. I to mimo trudów czasu dojrzewania, gdy pobudzenie dominuje nad hamowaniem zachowań. Dorośli nie wiedzą też, że wskutek procesu decentralizacji młody człowiek rozważa równocześnie kilka rozwiązań tego samego problemu. A to normalny proces dorastania.

Króliki doświadczalne

W 1999 roku, gdy rząd Jerzego Buzka, wprowadzał reformę oświatową, Anna z Gdańska (rocznik 1986) kończyła szóstą klasę szkoły podstawowej. W marcu minister edukacji narodowej Mirosław Handke (AWS) wysłał do tysięcy rodziców w Polsce list informujący, że ich dziecko od września pójdzie do dobrej, mądrej, przyjaznej dzieciom i ich opiekunom szkoły na miarę XXI wieku. Ówczesny wiceminister, Wojciech Książek, wspomina tamten okres jako czas ciężkiej pracy i entuzjazmu. - Za główny cel postawiliśmy sobie 9-letnie kształcenie szerokoprofilowe, zwiększenie liczby osób ze średnim i wyższym wykształceniem, szukaliśmy sposobu na koszmarne bezrobocie absolwentów - mówi dzisiejszy szef Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ Solidarność w Gdańsku.

- Traktowano nas trochę jak króliki doświadczalne - wspomina Anna. - Bali się o nas rodzice i nauczyciele. Jeszcze w szkole podstawowej matki i ojcowie uczniów z naszej klasy zmówili się, byśmy w komplecie przenieśli się do tej samej klasy gimnazjalnej. Trafiliśmy do gimnazjum mieszczącego się w jednym budynku z liceum ogólnokształcącym.

Dopiero po latach ich wychowawczyni przyznała, że broniła się przed przejęciem klasy gimnazjalnej. Nauczyciele uważali, że trzyletni kontakt z uczniami to za mało. Obawiano się też, że będą zaczepiani przez starszych uczniów. Pilnowano ich na każdym kroku, z napięciem oczekując na konflikty. Konfliktów nie było.

Reforma miała rozbudzić ambicje edukacyjne młodych ludzi, zwłaszcza z małych miast i wsi. Zakładano, że po dziesięciu latach istnienia gimnazjów, większość absolwentów wybierze szkoły maturalne, zamiast zawodówek. Plan ten zrealizowano już w 2002 r., gdy gimnazja opuszczał pierwszy rocznik „królików doświadczalnych”. Okazało się, że do liceów i techników poszło ponad 70 proc. uczniów, a do zasadniczych szkół zawodowych - tylko 16 procent. Młodzież z rocznika 1986 częściej też, niż starsi koledzy, decydowała się na podjęcie studiów wyższych.

- Z mojej klasy prawie wszyscy wybrali szkoły średnie z maturą - wspomina Anna. - Dziś, kiedy spotykamy się z dawną wychowawczynią, słyszymy, że to od nas zaczęła się jej pasja uczenia gimnazjalistów.

Małpi rozum

Profesor Edmund Wittbrodt, który rok po wprowadzeniu gimnazjów zastąpił na stanowisku ministra Mirosława Handke wspomina, że założenia reformy zakładały duże wsparcie pedagogiczne i psychologiczne dla nauczycieli klas gimnazjalnych. Pomocą dla wychowawców nastolatków mieli służyć specjalni doradcy. - Niestety, kolejny rząd SLD zrezygnował z tego pomysłu - mówi prof. Wittbrodt. - Skutki były widoczne.

Ewelina z Nowej Rudy (rocznik 1986) pamięta okres gimnazjalny jako czas rozprężenia. Wielu chłopców z jej klasy poczuło, że są dorośli. Przy czym dorosłość traktowali jako prawo do robienia głupich lub okrutnych rzeczy. Krótko mówiąc - dostawali małpiego rozumu.

- Najgorzej było na lekcji religii - opowiada Ewelina. - Pewnego dnia przez okno wyleciała ławka. Katecheta stał się obiektem prześladowań. Przecinano opony w jego samochodzie, ktoś napisał „Rydwan szatana” na aucie. Przechodzących korytarzem nauczycieli ścigały przezwiska. Zdarzało się, że koledzy pluli do pozostawionego nieopatrznie przez nauczycielkę kubka z kawą.

Julian z Gdyni (rocznik 1992) jako 15-latek ryzykował życiem. - Piliśmy tanie wino za szkołą, tuż przy torach Szybkiej Kolei Miejskiej - mówi z lekkim skrępowaniem. - Przyjechał patrol policji, a my, pijani, uciekaliśmy tuż przed nadjeżdżającymi pociągami. Cud, że nikt nie zginął.

Wiosną 2006 roku w ramach ogólnopolskiego programu społecznego „Szkoła bez przemocy” CBOS przeprowadziło badania nad szkolną agresją. Wynikało z nich, że dzieci są najbezpieczniejsze w szkole podstawowej. Parasol ochronny znikał z chwilą przekroczenia progów gimnazjum. Aż 26 proc. ankietowanych nauczycieli twierdziło, że gimnazjaliści są wobec nich aroganccy, 55 proc. zauważało „chamskie zachowanie” wobec rówieśników, a ponad 38 proc. mówiło wręcz o gnębieniu uczniów. I aż 37 proc. nastolatków nic nigdy nie mówiło rodzicom o problemach w szkole.

Pół roku po publikacji badań doszło do tragedii. Śmiercią samobójczą zginęła uczennica gdańskiego gimnazjum, 14-letnia Ania, którą kilku chłopców miało molestować i nagrywać to telefonem komórkowym. Artykuł w „Dzienniku Bałtyckim” o dramacie dziewczynki wywołał reakcje polityków, w tym ministra edukacji Romana Giertycha, który ogłosił program „Zero tolerancji”. Kolejne gazety zaczęły opisywać przypadki gimnazjalnej przemocy. Połączenie słów „agresja” i „gimnazjum” stało się bardzo modne.

Siła stereotypów

Psycholog, dr Marcin Szulc został zaproszony na spotkanie z uczniami jednego z trójmiejskich gimnazjów. Przed wejściem do klasy podszedł do niego nastolatek. - Wiem, co pan o nas myśli - zagaił.

- A co myślę? - zapytał psycholog.

- No, że wszyscy tu jesteśmy debilami...

Doktora Szulca denerwuje stereotypowe myślenie o „głupich” gimnazjalistach. - Podczas dorastania zapał i entuzjazm dominują nad doświadczeniem i racjonalnym myśleniem - mówi. - Zapominamy jednak, że to my, dorośli, odpowiadamy za młodych ludzi. W tak zwanych kulturach kolektywistycznych, kładących szczególny nacisk na identyfikację z grupą społeczną, na przykład w Japonii czy Brazylii, przeważnie nie ma problemów z dorastającą młodzieżą. Tam jednostka dąży do harmonijnego funkcjonowania w społeczeństwie. W Polsce, podobnie jak w USA i krajach zachodniej Europy, dominuje kultura indywidualistyczna, nastawiona na sukces i preferująca system kar i nagród. Za wszelką cenę wychowujemy młodych egoistów, dążących do kariery. Przy czym w tym wychowaniu jest dużo fasadowości i obłudy. Nie powinniśmy się więc dziwić, że młody człowiek rozlicza dorosłych z fałszu wciskającego się między deklaracje a prawdziwe życie.

Stereotypy dominują także w postrzeganiu gimnazjów jako wylęgarni agresji. W ubiegłym roku Instytut Badań Edukacyjnych przeprowadził najbardziej obszerne, jak do tej pory, badania na temat szkolnej przemocy. Okazało się, że to między czwartą a szóstą klasą szkoły podstawowej dzieci najczęściej padają ofiarą agresji. O wiele bezpieczniej jest w gimnazjach, a najbardziej komfortowo - w szkołach średnich.

- Powtarzając slogany o strasznych gimnazjach, nie zauważyliśmy, że w ostatnich kilkunastu latach doszło do ogromnych zmian kulturowych wśród młodych ludzi - twierdzi dr Szulc. - Dzisiejszy 13-latek to już zupełnie inne pokolenie niż jego rówieśnik z lat 2001-2006. Politycy popełniają podstawowy błąd, uruchamiając lawinę zmian. Rewolucja w systemie oświatowym, oparta na nieprawdziwych argumentach, branych między innymi z tytułów w tabloidach, przyniesie więcej szkody niż pożytku. Szkody dla młodzieży.

Bez wstydu

Od ponad dekady na studia trafiają ludzie z gimnazjalnym etapem w życiorysie. Co drugi absolwent gimnazjum próbuje, po maturze, zdobyć wyższe wykształcenie. - Ich poziom nie jest najgorszy - mówi prof. Edmund Wittbrodt. - W przypadku studiów technicznych sytuacja poprawiła się, zwłaszcza po wprowadzeniu obowiązkowej matematyki na maturze. Nie mamy się czego wstydzić.

Wojciech Książek: W ciągu tych 17 lat wprowadzone zmiany, a to nie tylko gimnazja, spełniły swoje zadania, uniknęliśmy buntu młodych bezrobotnych, przygotowaliśmy ich do znalezienia się na europejskim rynku pracy i życia. Dlatego dziś zalecałbym spokój, by co kadencja nie odbijać się od ściany do ściany, ale mądrze poprawiać. Szkoła jest strukturą tak zwanego długiego trwania. Nie dzieje się dzisiaj w polskiej edukacji nic na tyle złego, aby dokonywać radykalnych zmian.

Jakub ze Słupska (rocznik 1998): - Gimnazjum to był dobry czas. Bez patologii, z przyjaźniami i niezłymi nauczycielami, którzy przygotowali bazę pod liceum. Czy więc może mi pani powiedzieć, dlaczego nikt nas nie pyta, czy warto niszczyć te szkoły?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki