Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ja Mozarta wcale nie kastruję

Redakcja
Waldemar Malicki: Wyczuwam, na jak wiele niuansów mogę sobie pozwolić z publicznością, dla której akurat gram
Waldemar Malicki: Wyczuwam, na jak wiele niuansów mogę sobie pozwolić z publicznością, dla której akurat gram Bartek Kosiński
O inteligentnej rozrywce, edukacji mimochodem i o tym, co mu się podoba w muzyce disco polo, rozmawia z Waldemarem Malickim Marcin Mindykowski

Wychował się Pan w Lublinie, ale studia muzyczne ukończył Pan w gdańskiej Akademii Muzycznej. Dlaczego akurat Gdańsk? Do Warszawy było przecież bliżej.

W szkole muzycznej najważniejsza jest relacja mistrz - uczeń. Ja akurat wiedziałem, do jakiego profesora chcę iść - do Jerzego Sulikowskiego, który był w Gdańsku.

Pasja muzyczna pomagała też Panu w nauce języków? Włada Pan aż siedmioma.

Tak, ale oczywiście w różnym stopniu. Mówi się, że muzyka jest językiem międzynarodowym, który pokonuje bariery niezrozumienia. Ale w moim wypadku to się nie sprawdza, bo mój koncert, zwłaszcza w obecnym kształcie, wymaga dużej ilości elementu literackiego, czyli słów.

Skąd pomysł na to, żeby sprowadzić muzykę klasyczną z piedestału?

Myślę, że wynika to z moich cech charakterologicznych. Już 25 lat temu miałem skłonności do grania w ten sposób, tyle że czasy były wtedy nieco inne i nie było na to zbytu. Dziś ludzie chcą z jednej strony rozrywki, która nie jest idiotyczna i nie obraża ich inteligencji, a z drugiej strony - jest na tyle zabawna i lekkostrawna, że sprawia im przyjemność.

Początek Pańskiej intensywnej działalności telewizyjnej to rok 2005 i program "Co tu jest grane?", który realizował Pan wspólnie z reżyserem Jackiem Kęcikiem i który dał życie Filharmonii Dowcipu. Jak doszło do Waszej współpracy?

To było jakieś pięć lat temu. Poznaliśmy się dzięki Wadimowi Brodskiemu [słynnemu rosyjskiemu skrzypkowi - przyp. red.], który zaprosił Jacka na mój koncert. Być może gdyby tego nie zrobił, poznalibyśmy się za późno, a tak spotkaliśmy się w ostatnim momencie, żeby zacząć razem pracować. Naszą ambicją jest trafiać do ludzi, i to jak najszerzej, także do tych prostszych. Mówiąc szczerze, jest to myśl dość trudna do zrealizowania, bo do ludzi masowo najłatwiej trafić w taki sposób, że się ten przekaz uprości - czyli jakimś banałem albo chamskim produktem. A my chcemy, żeby ten produkt pozostał jednak szlachetny. O to wciąż walczymy - ja sam albo wspólnie z całą Filharmonią Dowcipu.

Ale do zupełnie nieobytego z muzyką słuchacza Pan nie trafi. Musi Pan zakładać jednak jakąś elementarną wiedzę muzyczną, bo Pańskie programy aż skrzą się od dźwiękowych aluzji.

Nie docenia mnie pan. Jestem fachowcem w tej dziedzinie i doskonale wiem, z jaką publicznością mam do czynienia. Jeżeli jest to publiczność na wysmakowanym, małym koncercie, to wiem, że mogę sobie pozwolić na nieco większe niuanse. Jeżeli jest to zaś publiczność - co ciekawe - zagraniczna, mogę sobie pozwolić na jeszcze większe niuanse, bo ludzie z zagranicy są ogólnie lepiej wykształceni muzycznie. A kiedy jest to czterotysięczna publiczność na otwartym koncercie, to odpowiednio… Może nie upraszczam, ale używam innych metod. Profesjonalista powinien potrafić przekazać myśl w taki sposób, w jaki warunki na to pozwalają.
I nigdy nie było tak, że gra Pan, żongluje gatunkami i konwencjami, a po drugiej stronie jest ściana, mur niezrozumienia?

Tak się nie zdarzyło. Chociaż mogę sobie wyobrazić takich słuchaczy - np. uczniów liceum muzycznego, którzy pasjonują się hip-hopem albo grunge'em. Myślę jednak, że też dałbym sobie radę. Po prostu zastosowałbym inne metody. Do każdego człowieka można jakoś trafić: zaapelować do jego poczucia humoru, potrzeby wzruszenia, potrzeby podziwu, potrzeby zaskoczenia. Jest wiele sposobów na kontaktowanie się z odbiorcą.

Gra Pan na całym świecie: w krajach niemieckojęzycznych, we Włoszech, w Stanach, w Japonii… Jak na tym tle wypadają Polacy? Jesteśmy muzykalnym narodem?

Po pierwsze, w każdym narodzie są różni ludzie. Mogą być zupełnie prostaccy Meksykanie, a niezwykle inteligentni Polacy. Ogólnie Polacy są bardzo bystrzy i inteligentni. Moim zdaniem na tym tle wypadają lepiej niż np. Włosi albo Niemcy, którzy mają inny typ myślenia. Ale nie chciałbym tutaj powiedzieć, że na moich zagranicznych koncertach jakoś strasznie walczę, bo we Włoszech mam na przykład doskonałe recenzje. Tyle że na Włochów działam gdzieś tak dopiero od piątej minuty. Najpierw muszą się zorientować, o co mi chodzi. Polacy zaś doskonale to już wiedzą i bardzo dobrze reagują. Tylko że w polskim szkolnictwie i systemie edukacji nie ma nacisku na wiedzę muzyczną, więc nie mogę używać pewnych niuansów, które stosuję np. przy publiczności niemieckiej.

Czy jedną z myśli przyświecających Pańskim programom jest chęć edukacji i przekonywania słuchaczy do muzyki klasycznej?

To jest, że tak powiem, czysty "mimochód". Wcale nie zamierzam nikogo do niczego przekonywać, natomiast bardzo chciałbym się z ludźmi po prostu bawić. Wydaje mi się, że to jest sytuacja podobna do tej w XVIII wieku, kiedy kompozytorzy mieli kontakt ze słuchaczem i po prostu wspólnie tworzyli muzykę. Musi być przecież kompozy-tor, wykonawca i odbiorca. Potem to się załamało, a dzisiaj, moim zdaniem, jest absolutnie tak samo w muzyce rozrywkowej. Na przykład kiedy publiczność rockowa przychodzi na koncert rockowy, to przecież nie trzeba tej publiczności niczego popularyzować, bo ona doskonale rozumie, o co chodzi. I ja zakładam, że nie trzeba niczego popularyzować, tylko tworzyć taki rodzaj rozrywki (zupełnie świadomie użyłem tego słowa), żeby dało się ją zrozumieć bez popularyzowania. Od popularyzacji są inni ludzie, ja się do tego absolutnie nie nadaję. Choć rzeczywiście zauważyłem taki niezamierzony efekt - ludzie się ośmielają. Spotkałem nawet osoby, które mówiły, że po moich programach telewizyjnych zapisały się do szkoły muzycznej. I ją skończyły!
Pytam o to, bo kiedyś powiedział Pan o sobie, że jest Pan "antypedagogiem"…

Tak, ale proszę sobie wyobrazić, że jestem laureatem nagrody Komisji Edukacji Narodowej czy ministra edukacji! Ale nigdy nikogo nie uczyłem, nigdy nie pracowałem jako pedagog w wyższej szkole muzycznej. Owszem, prowadziłem kursy mistrzowskie, które są jednak dość krótkie. Taki kurs trwa maksymalnie tydzień i wtedy mogę się jakoś sprężyć. Ale potem i tak stwierdziłem, że jest to dla mnie coś tak wyjątkowo nieprzyjemnego, że nie chcę tego więcej robić. Nie nadaję się do uczenia, a już w żadnym wypadku nie mógłbym uczyć kogoś dłużej niż tydzień - bo wtedy trzeba wziąć za niego odpowiedzialność. Jeżeli już prowadziłem takie zajęcia, to po prostu starałem się inspirować ludzi lub tak "po lekarsku" rozwiązywać ich problemy, ich choroby pianistyczne.

Dosyć szybko wziął Pan w swoich programach na warsztat muzykę rozrywkową. Co dla klasycznego pianisty jest w niej pociągającego?

Muzyka rozrywkowa, jak wiemy, ma mnóstwo obliczy, mnóstwo gatunków: od bardzo patetycznego lub nieraz prostackiego popu, przez prymitywny, ale jednak autentyczny i szczery rock, po disco polo, które jest muzyką wyjątkowo prymitywną i nic w niej nie ma. Disco polo to skrajne prostactwo…

Ale Filharmonia Dowcipu ma też w swoim repertuarze przeróbki utworów discopolowych.

Tak, podoba mi się takie użycie disco polo, kiedy jest ono zestawione z muzyką bardziej zaawansowaną intelektualnie. To strasznie śmieszna rzecz i wtedy ten efekt jest bardzo silny. Jakkolwiek muszę oddać disco polo jedną cechę, która jest świetna - mianowicie przy tej muzyce doskonale się tańczy. Niektóre, może dwa lub trzy utwory discopolowe mają też dość celne melodie i można by je nawet wykorzystać gdzie indziej. Ale to tyle - reszta to straszny chłam. Zastosowałbym nawet taką nomenklaturę, terminologię: istnieje muzyka - w jej skład wchodzą wszystkie znane gatunki: od Mozarta po ciężki rock. I są też wyroby w dźwięku - to jest właśnie disco polo.

Jak Pańscy koledzy po fachu patrzą na to wyprowadzanie muzyki klasycznej z filharmonii na festiwale i sceny kabaretowe? Pada słowo "chałtura"?

Nigdy czegoś takiego nie usłyszałem - choć kto wie, może ktoś tak mówi. Pianistów jest całe mnóstwo, ale bardzo niewielu z nich dochodzi do sukcesu. Poziom pianistyki światowej jest niesłychanie wysoki - żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba poświęcić temu całe życie, absolutnie wszystko. Jestem więc w stanie wyobrazić sobie taką konstrukcję psychiczną: pianiści, którzy ciężko ćwiczą, myślą może, że oni poświęcają tyle pracy i nie mają sukcesu, a tu taki Malicki ma sukces. I to wcale nie z tej pracy, tylko z takiego niezwykłego pomysłu, że sam z siebie trochę żartuje. To może ich denerwować. Ale to są słabi pianiści. Natomiast od tych dobrych, wybitnych muzyków słyszę mnóstwo komplementów. Oni dostrzegają, że mój stosunek do muzyki klasycznej, jej przeszłości, historii, nie polega na tym, że ogołacam ją z jakichś ważnych cech, tylko z niej żartuję. Inaczej mówiąc: nie kastruję jej z żadnej duchowości, tylko wyciągam z niej różne śmieszne rzeczy.
Kiedyś krytykował Pan Beethovena za to, że nadał muzyce klasycznej "kurs powagi". Myśli Pan, że muzyka poważna przez lata traciła przez to odbiorców, zniechęcała ich do siebie?

Nie była to może wina jednego człowieka - po prostu takie były czasy. Przed rewolucją francuską wielkiej muzyki słuchali ludzie uprzywilejowani, z tytułami książęcymi - czyli tacy, którzy mieli po prostu czym zapłacić za zabawę muzyką. Pospólstwo słuchało zaś w tym czasie jakiegoś banału. Natomiast po rewolucji francuskiej rozpoczął się wielki proces demokratyzacji. Nagle można było kupować bilety na koncerty i publiczność zaczęła wyrażać, co jej się podoba. Ludzie zaczęli żądać coraz prostszej rozrywki. Myślę więc, że fakt, iż rozrywka, którą serwują nam obecnie i media, i niektórzy wykonawcy, jest banalna, to także efekt tego, że świat się zdemokratyzował.

Waldemar Malicki

Jest absolwentem gdańskiej Akademii Muzycznej. Koncertował z prawie wszystkimi polskimi orkiestrami filharmonicznymi, a także z najwybitniejszymi polskimi śpiewakami i skrzypkami. Z żoną Tamarą Granat założył unikatowy duet Duo Granat, specjalizujący się w muzyce fortepianowej na cztery ręce.

Utworzył również kwintet wykonujący tanga argentyńskie Astora Piazzolli, którym poświęcił widowisko telewizyjne "El Tango". Ma na koncie ponad 30 płyt i trzy Fryderyki. Był prezesem założycielem Towarzystwa im. Ignacego Paderewskiego. Od 2000 roku jest dyrektorem artystycznym Festiwalu Wirtuozerii i Żartu Muzycznego w Nowym Sączu.

W masowej świadomości zaistniał dzięki humorystycznym występom popularyzującym muzykę klasyczną, przede wszystkim w programie "Co tu jest grane?", w reżyserii Jacka Kęcika, nadawanym od 2005 roku na antenie TVP1. Po zakończeniu emisji programu rozpoczął występy z muzykami tworzącymi Filharmonię Dowcipu pod batutą Bernarda Chmielarza.
10 maja wystąpi w Filharmonii Bałtyckiej z programem "Niestety, Malicki i dwie kobiety".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki