Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Zbigniew Mikołejko: Żyjemy w starzejącym się świecie. Jesteśmy już sobą zmęczeni [WYWIAD]

Dorota Kowalska
Dorota Kowalska
02.07.2019 bydgoszcz profesor zbigniew mikolejko .fot: arkadiusz wojtasiewicz/polskapress
02.07.2019 bydgoszcz profesor zbigniew mikolejko .fot: arkadiusz wojtasiewicz/polskapress brak
Może dzisiaj jest właśnie kres czegoś, co nazywamy kulturą Zachodu i pojawi się nowa kultura? A może przyszłość należy do innego gatunku? Chciałbym, jeśli już, żeby należała do kotów, bo to są łebskie osobniki – ale wszystko zdaje się wskazywać, że będzie należała do karaluchów i kleszczy – mówi prof. Zbigniew Mikołejko, filozof i historyk religii, eseista, kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN.

Panie profesorze, nie ma pan wrażenia, że ludzkość zmierza w złym kierunku? Ku samozagładzie?
Mam wrażenie, że odkąd staliśmy się jako tako świadomi, w tych ostatnich kilku tysiącach latach naszego istnienia, wciąż mówimy sobie - w mitach albo w wizjach nauki - że zmierzamy w kierunku samozagłady. I co rusz, w różnych epokach, raz słabiej, raz mocniej, pojawia się to pytanie. Mamy je w tekstach chińskich, indyjskich, nordyckich, w tekstach z dawnego Bliskiego Wschodu. W różnych momentach nowszych czasów, na szeroko pojętym Zachodzie również się ono pojawia, pojawiają się głosiciele różnorakich apokalips. Oczywiście, to pytanie jest poniekąd naturalne, kiedy mamy świadomość, że wszystko przecież, co się rodzi, zginąć musi.

Prof. Stephen Hawking: „Chociaż prawdopodobieństwo katastrofy na Ziemi w danym roku może być dość niskie, z czasem stanie się coraz większe, a w ciągu następnych tysięcy lub dziesiątek tysięcy lat katastrofa będzie niemal pewna”. I wśród potencjalnych niebezpieczeństw wymienia między innymi wojnę nuklearną, globalne ocieplenie i genetycznie zmodyfikowane wirusy. Kiedy patrzymy na świat, na to, co się wokół nas dzieje, to niebezpieczeństwo wydaje się bardzo realne, nie uważa pan?
Jasne! Ale do tego trzeba jeszcze dodać coś takiego: przedtem ludzkość nie miała świadomości swego globalnego istnienia. Jeśli coś około roku tysięcznego stawało się w Chinach, Indiach czy Ameryce Południowej, nie docierało to do nas albo docierało słabo, po wielu często latach - jako cień albo echo jakiegoś zjawiska. A przecież nawiedzały nas najstraszniejsze zarazy, katastrofy rozmaite, chociażby „czarna śmierć” lat 1348-1349, która zabiła od 30 do 70 procent ludzi na różnych obszarach Zachodu, a także Azji i Afryki. I nie rodziło to światowej obawy, tylko mniej albo bardziej lokalne. Krótko mówiąc: dzisiaj świadomość możliwej katastrofy mamy powszechną, globalną. Oczywiście działają także te procesy, o których pani mówiła przed chwilą, to znaczy zniszczenie klimatu, groźba nuklearna, zmutowane wirusy. To wisi nad nami jak topór, dręczy naszą świadomość. Co więcej, jeśli dzisiaj zdarzy się gdzieś coś katastrofalnego, chociażby pożar lasów w Australii, to dowiadujemy się o tym w tej samej sekundzie, co Australijczycy. Takie doświadczenia w naszej świadomości mocno się nawarstwiają i zagęszczają - w sposób błyskawiczny, z powszechnością i siłą nieznaną wcześniej.

Rozmawiałam ostatnio z immunologami, ekspertami z dziedziny terapii zakażeń i oni mówią, że to ludzie rujnują ekosystem, ułatwiając przenoszenie się wirusów na człowieka. Nie szanujemy natury, bo gdybyśmy ją szanowali, nie wycinalibyśmy lasów, nie pozbawialibyśmy zwierząt ich naturalnego środowiska, wreszcie nie jedlibyśmy nietoperzy, bo przecież nie musimy ich jeść!
Nie musimy jeść nietoperzy, ale ludzie robią najróżniejsze rzeczy i trudno ich wyprowadzić z kolein, także kolein potencjalnej zagłady. Na naszej planecie żyją przy tym miliardy ludzi o niskiej bardzo świadomości. Świat się może technologicznie rozwinął, ale niekoniecznie mentalnie i moralnie. I nadal ulegamy starym, potwornym przesądom, starym, niszczącym tradycjom, które - paradoksalnie - dzięki technologii nabierają jakiejś koszmarnej mocy, przerażającej nas wszystkich. To jedno. A drugie to hipoteza czy teoria Ernsta Mayra. Mówi ona, że trwanie gatunku to mniej więcej sto tysięcy lat. Nasz gatunek trwa właśnie około stu tysięcy lat i pora, żeby zszedł już ze sceny. Trochę trzeba jednak tę tezę Mayra widzieć krytycznie, bo jednak dotychczasowe gatunki, które pojawiły się i zanikły, były gatunkami istniejącymi w przestrzeni naturalnej. Myśmy się natomiast zdenaturalizowali, „wyonaczyli”. Za sprawą owej denaturalizacji życie ludzkie stało się wprawdzie w skali globalnej dłuższe i zdrowsze, bardziej przyjazne - przy wszystkich nieszczęściach, które nas spotykają. Mężczyzna nie żyje dzisiaj w Polsce średnio 25 lat, jak było to jeszcze w końcu XIX wieku w Galicji, prawda?

Susza, globalne ocieplenie: stan alarmowy dla świata. Naukow...

Tak, tylko pewne rzeczy widać dzisiaj gołym okiem. Już nie musimy się zastanawiać, czy naukowcy nas okłamują czy nie. Klimat się ociepla: zim właściwie nie ma, panuje susza, lato w Polsce przypominają dzisiaj to w krajach śródziemnomorskich - i każdy z nas tego doświadcza.
Spadają na nas rozmaite nieszczęścia: szaleje koronawirus, w Kenii i Etiopii pojawia się zgroza szarańczy, z którą -wydawałoby się - dawno mamy już zakończone porachunki, choć kiedyś pustoszyła straszliwie nasze pola i sprowadzała głód. A teraz ta zgroza wraca, w nowych, jeszcze bardziej drastycznych formach - jakbyśmy przeciwko niej nie wierzgali Ale jest jeszcze coś istotnego, o czym trzeba koniecznie powiedzieć. Jasne, klimat się psuje za naszą sprawą, ale wielu ludzi z rozmaitych względów nie chce tego przyjąć do świadomości. Wielkie reżimy i wielkie korporacje gospodarcze mają to w nosie - w imię doraźnego zysku. Groza zbliżającej się ekologicznej apokalipsy wcale ich nie przeraża. Wystarczy posłuchać wielu ideologów, także ideologów Kościoła w Polsce, jak arcybiskup Jędraszewski, którzy twierdzą, że to wszystko to tylko wymysł i ideologia. A to nie jest wymysł i ideologia - fakty są brutalnie wymowne. Zbrojenia także trwają. A z drugiej strony doświadczamy czegoś, o czym najlepiej powiedzieć za Olgą Tokarczuk, przywołując jej powieść z 2009 roku „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Narratorka mówi tam zatem: „Dorastałam w pięknej epoce, która już, niestety, przeminęła. Była w niej wielka gotowość do zmian i umiejętność snucia rewolucyjnych wizji. Dziś już nikt nie ma odwagi wymyślić niczego nowego. Bez przerwy mówi się tylko, jak jest, i rozwija się stare pomysły. Rzeczywistość się zestarzała, stetryczała, bo przecież podlega ona zdecydowanie takim samym prawom jak każdy żywy organizm - starzeje się. Jej najdrobniejsze składniki - sensy, ulegają apoptozie jak komórki ciała. Apoptoza to śmierć naturalna, spowodowana zmęczeniem i wyczerpaniem materii. Po grecku to słowo znaczy «opadanie płatków». Światu opadły płatki”. To, o czym pisze Olga - że rzeczywistość się zestarzała, że jesteśmy zmęczeni sobą i tym długim trwaniem - jest dla wielu z nas, zwłaszcza na Zachodzie, doświadczeniem powszechnym i dojmującym, jakby nie do zniesienia. A do tego poczucia zmęczenia, poczucia, że żyjemy w starzejącym się świecie, dochodzą wielkie obiektywne procesy: zniszczenie klimatu i ekosfery, mutacje niebywałych wirusów, apokaliptyczne tsunami, powodzie i pożary, akty masowego terroru, wojny i rewolty. Jeśli ktoś tego nie widzi, jest ślepcem w domu wariatów. I przypomina jednego z tych potwornych, szalonych i cynicznych niziołków z filmu Wernera Herzoga „Nawet karły były kiedyś małe” (1970), które - w opętańczym buncie, przy spazmach histerycznego śmiechu - niszczą wszystko dokoła: ludzi, zwierzęta, rośliny, rzeczy.

Australia: Pożary buszu mogą trwać wiele miesięcy. Aktualna ...

Do starzejącej się rzeczywistości jeszcze wrócimy, ale myślę sobie o tym, co pan powiedział: o ludziach wielkich korporacji, decydentach tego świata - przecież ci ludzie też mają dzieci, wnuki. Nie rodzi się w ich głowach taka refleksja, że może trzeba pomyśleć trochę inaczej, że nie „tu i teraz”?
Chcielibyśmy, żeby nieszczęścia, które nas dotykają, dawały nam jakąś naukę - lecz wcale jej nie dają. I czasami tylko przez moment wydaje się, że czegoś się nauczyliśmy. Z nieszczęść straszliwych I wojny światowej nikt nie wyciągnął przecież wniosku, żeby nie wzniecać II wojny. Przeciwnie, wszystko parło ku temu. Mówi się nawet, że II wojna światowa była okrutniejszym rozwinięciem i zakończeniem tej pierwszej. Ciągle na jakiś wojnach i wojenkach giną miliony ludzi - nie tysiące, ale miliony! To trochę tak jak z katastrofą smoleńską w Polsce. Jak już kiedyś mówiłem, wyrwała ona na moment nasze elity władzy ze snu, że są wieczne i nienaruszalne. Okazało się, że nie. I na chwilę zapanowała zgroza. Po czym znowu elita władzy wróciła w stare łożyska.
Jeśli ktoś zarządza wielką korporacją i żyje w odizolowanym świecie, jak ci nasi politycy w swoim „namiocie” sejmowym, ma poczucie, że jest w swoistym kokonie. Że jego to nie dotyczy. A tak samo myślą przywódcy gigantycznych mocarstw, takich jak Chiny, Stany Zjednoczone czy Rosja… I mniejszych krajów zresztą także, takich jak Brazylia, która swoją postawą wobec niszczenia lasów deszczowych daje tego jaskrawy dowód. Te apokaliptyczne pożary w Australii, w których zginął miliard zwierząt, a ludzie doświadczyli wielkiego nieszczęścia - wzięły się też w wielkim stopniu z nieodpowiedzialności: elit władzy i gospodarki, ale i zwykłych ludzi.

Dobrze, profesorze, można zapomnieć o I wojnie światowej, o II wojnie światowej, o katastrofie smoleńskiej, tylko my dzisiaj mamy niemal codziennie dowody na to, w jakim kierunku zmierzamy: susze, powodzie, pożary lasów, epidemie….
Płonąca katedra Notre Dame, tonąca Wenecja, masowy turyzm i związana z nim dewastacja dóbr cywilizacji i natury...

Koronawirus zatacza coraz szersze kręgi. Sprawdź, dokąd już dotarł, co  o nim wiemy i jak możemy się przed nim ochronić. Gdzie jest koronawirus w Polsce?

Koronawirus z Chin. Co już wiemy o wirusie? Objawy, leczenie...

Właśnie, nieustannie odbieramy sygnały, że to droga donikąd.
Tak, ale w znacznym stopniu część z nas jest intelektualnie i moralnie immunizowana na różne nieszczęścia. Pamięta pani: płonęło getto w Warszawie, a obok kręciła się karuzela i ludzie na niej jeździli. To jest to właśnie! My cały czas siedzimy na takiej karuzeli, a tam gdzieś się coś okrutnego dzieje. Znowu muszę przywołać tę samą powieść Olgi Tokarczuk. Ona opowiada tam o rodzinie, która się nazywa - Studzienni. Studzienni przyjeżdżają na letnie weekendy do wioski, w której dzieje się powieść. O ile narratorka dla innych postaci wymyśla jakieś „ksywki”, to dla Studziennych nie musi wymyślać żadnych, bo oni żyją w studni: grillowanie, plastikowe gadżety, wyrywanie krzaków dzikiej róży i sadzenie „modnych” drzew przywiezionych z miasta, które tu nie przetrwają zimy. Żyją, niczym w studni, w zamkniętym kręgu- nie chcą doświadczać świata ani w jego urodzie, ani w jego dramatach, Nie chcą nic o nim wiedzieć. Przecież mamy do czynienia w Polsce z ludźmi, którzy mają skończone studia wyższe, a nie są w stanie wymienić krajów, z którymi sąsiadujemy. Krótko mówiąc: dramatem jest to, że ludzie „nie chcą chcieć”, jak się to mówi u Wyspiańskiego, nie chcą wiedzieć, nie chcą czuć - chcą żyć w swoich studziennych światach właśnie i to im wystarcza. Nic ich nie obchodzi. Przecież apokalipsa systemu demokratycznego i prawnego w Polsce, która się dokonuje - to spustoszenie, te rozmaite wybryki władzy, to jej kogucie panoszenie się - nie wywołuje masowej i zdecydowanej reakcji, zwłaszcza, co charakterystyczne, wśród młodych. Bo oni mają swoje, bardzo prywatne nisze. Wracam do tego, o czym mówiłem na początku - o tym, że mamy dziś świadomość globalną. Ale tej globalności naszej - paradoksalnie i jakby z nią sprzecznie (a może obronnie tylko?) - towarzyszy prywatyzacja naszych życiowych światów, niekiedy skrajna, drastyczna. I nader wielu buduje swoją małą niszę, małą przestrzeń, małą studnię, w której chce żyć, a reszta im umyka z pola widzenia. Chodzi także i o intelektualistów. Richard Rorty w książce „Filozofia i zwierciadło natury” mówi - w duchu i w kontekście postmodernizmu - że rozpadły się oto wielkie opowieści Zachodu, wielkie systemy filozoficzne. Że nie ma jednej powszechnej filozoficznej jaskini - każdy z myślicieli wydłubuje więc dla siebie swoją małą, osobną norkę i coś tam uprawia. Nie ma wspólnoty opowieści, nie ma wspólnego obrazu świata.

Tylko czy ci Studzienni nie dostrzegają, że wyschła im trawa w ogródku, zaczyna brakować wody w kranie, a w lecie jest 38 stopni Celsjusza?
Widzą, ale uważają, że to przejściowe nieszczęście i próbują sobie nim poradzić poprzez doraźne działania - z jednej strony, a z drugiej - narzekają na rzeczywistość, oskarżają władze o nieudolność, piszą coś w Internecie. I koniec.

Nie ma w nich refleksji?
Nie ma. Ja rozumiem psychologię tego mechanizmu - że jest on obronny. Trudno bowiem żyć w świecie, w którym wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że zmierzamy w stronę katastrofy. A do tego ci Studzienni często są wyposażeni w religijne czy quasi-religijne wyobrażenia życia wiecznego. Są też skoncentrowani bardzo mocno na swojej cielesności, na zamknięciu w pałubie ciała, i tego, co mu najbliższe. Mają też, zamiast wykształcenia, jego pozór. Nie ma przecież żadnego porównania między świadomością absolwenta gimnazjum sprzed wojny a świadomością absolwenta przeciętnej uczelni dzisiejszej, nie tylko w Polsce. Tamci mieli większe rozeznanie - tyle że była ich garstka, bo gimnazja były nieliczne. Dzisiaj to są miliony - tyle że nie chcą one wiedzieć zbyt wiele, nie chcą czytać i myśleć. Nie wszyscy oczywiście. Są przecież tacy, którzy alarmują, którzy głoszą prawdę. Słynna Greta chociażby, która mówi o ekologicznej katastrofie i nawołuje do otrzeźwienia. Jednak reakcja ludzi i reakcja reżimów na te alarmy bywa okrutna. I powtarza się los Kasandry. Czołowi politycy świata, łącznie z Trumpem, szydzą z Grety, a ów lekarz w Chinach, który jako pierwszy odkrył, że koronawirus pojawił się na bazarze w Wuhan, został zaraz wezwany przez policję i ostrzeżony, żeby nie straszył społeczeństwa. Po czym następnego dnia władze ogłosiły stan klęski. Nie ma w tym żadnej logiki, ale to coś wyjaśnia. Z jednej strony - boimy się, z drugiej - nie chcemy wiedzieć.

Olga Tokarczuk mówi, że zestarzała nam się rzeczywistość, że jesteśmy sami sobą zmęczeni. Ale do czego to prowadzi?
Możemy myśleć przez analogię, że to prowadzi do upadku pewnych form kultury czy cywilizacji. Można więc chyba powiedzieć, że mamy taką świadomość jak mieszkańcy chylącego się ku upadkowi imperium rzymskiego - rozbuchanego cywilizacyjnie, wyrafinowanego, przynajmniej, jeśli chodzi o życie elit, drastycznego, jeśli chodzi o życie nędzarzy i niewolników. Elity i klasa średnia uległy tam degeneracji, system się zaczął chwiać - imperium niby robiło postępy terytorialne, ale traciło siły moralne, intelektualne, materialne. I przyszli barbarzyńcy. Mocno rzymski świat zrujnowali, ale też na gruzach rozpoczęli nowe życie. Być może jesteśmy w takiej właśnie sytuacji, że przyjdą jacyś „barbarzyńcy”, zrujnują to, co żeśmy zbudowali, i ze szczątków zaczną tworzyć nową rzeczywistość - tak jak stało się we wczesnym średniowieczu, gdy z ułamków świata rzymskiego zaczął się rodzić w spazmach bólu, w niepokoju, gwałcie i mroku nowy świat. I wyłoniło się coś, co nazywamy kulturą Zachodu. Może dzisiaj jest właśnie jej kres i pojawi się nowa kultura? A może przyszłość należy do innego gatunku? Chciałbym, jeśli już, żeby należała do kotów, bo to są łebskie osobniki - ale wszystko zdaje się wskazywać, że będzie należała do karaluchów i kleszczy.

Może być, zimę mamy ciepłą, wiosną owadów będzie więcej niż zazwyczaj. Panie profesorze, ja jednak nie rozumiem, jak ludzie nie potrafią dostrzec sygnałów? One są przerażająco obecne w naszym codziennym życiu i wcale nie trzeba kończyć studiów wyższych, żeby je zauważyć.
Bo my - pani i ja - próbujemy podejść do tego racjonalnie. Patrzymy na sprawy w miarę trzeźwo, mamy jakieś rozeznanie w świecie. Ale miliony ludzie tego nie chcą. Po prostu - nie chcą. Chcą prześlizgnąć się przez życie, żyjąc w swych kokonach, w tych swoich studniach. I już! Obraz świata globalnego, taki lub inny, dobry lub zły, im przeszkadza. Budują swe małe losy i iluzję, że te ich losy są bezpieczne. To jest trochę dziecinna wiara. Przypomniałem sobie taki swój wiersz z tomu „Heilsberg, to miasto” (2018) - o dzieciństwie i pisanej mu sielankowej „wieczności”: Niebo jasno płonęło nad nami, / a my, zupełnie nadzy, / jak chłopcy z greckiego kamienia,/ kąpaliśmy się wśród krzyków w płytkiej rzeczułce -/bezcieleśni, skazani tego lata na wieczność /Następuje więc także infantylizacja świata, która się bierze stąd, że stał się on - mimo wszelkich nieszczęść - łaskawszy, przyjaźniejszy, że pojawiły się pewne normy, prawa i technologie, które nam ten świat obłaskawiają. Przynajmniej ten zamożniejszy, bo gdzieś w Afganistanie czy Demokratycznej Republice Konga wcale tak łaskawie nie bywa. Wręcz przeciwnie - jest strasznie i okrutnie, tylko nie chcemy tego wiedzieć. Jesteśmy też prowadzeni w stronę obrazów świata przez kulturę masową. Taki przykład: jeśli w Palestynie zginie dwóch Palestyńczyków albo izraelskich osadników, to bębnią o tym na pierwszych stronach gazety, mówi się o tym w telewizji. Ale jeśli w Afganistanie czy Iraku terroryści zabiją kilkaset osób w jednym zamachu, to pojawia się o tym wzmianka. Usuwa się to wydarzenie sprzed naszych oczu. Jesteśmy wodzeni, wręcz manipulowani - powiedzmy to sobie - przez zimne oko kamer, przez globalne media, które nie są niewinne: są w czyichś rękach, rękach wielkich korporacji i wielkich imperiów. I one kierują naszym spojrzeniem, podobnie jak wielkie Kościoły. Słyszymy w końcu z ust polskich hierarchów rzeczy, które zamulają, które są niezgodne z rzeczywistością, ale one działają na świadomość wielu tysięcy ludzi. To sprzyja ich zasklepieniu w sobie.

Te słowa księży i przekaz mediów kształtują światopogląd większości z nas, prawda? Pomagają czytać rzeczywistość.
Nosimy w sobie światoobrazy różne. One są może trochę wytarte, ale dopasowane do nas jak ubrania. Trochę się zrosły z naszą skórą, z naszym ciałem. Zrzucić z siebie to wszystko, odrzucić to coś, przez co byliśmy prowadzeni przez dziesiątki lat, wcale nie jest proste. Wiem po sobie - każdy z nas to wie - że mamy różne nawyki: moralne, obyczajowe, przesądy prywatne i zbiorowe, z którymi się niechętnie rozstajemy, z tymi światoobrazami, które w nas „wprasowały” szkoła, Kościół, państwo i dom. Jest jeszcze i kultura masowa, i Internet, jego pajęcza sieć. I okropne uwikłanie ludzi w rzeczywistość smartfonów. Niedawno jeszcze, jeżdżąc pociągami, widziałem, że w smartfonach tkwią małolaty. A teraz widzę dojrzałych ludzi. A co to jest smartfon? To rodzaj umysłowego kagańca. On, owszem, czasem może być oknem na świat, ale trzeba mieć wobec niego dystans. Jeśli nie ma się dystansu - a miliony ludzi go nie mają - zamyka się na rzeczywistość. Nie widzi się wtedy Australii, nie widzi się tych strasznych rzeczy, które dzieją się w Syrii czy Iraku. Gdzie to w ogóle jest?! Gdzie i po co żyją ci „dzicy”, „ciapaci” i „terroryści”?!

Myśli pan, że przyjdzie opamiętanie?
Wydawałoby się, że opamiętanie powinno przyjść po strasznych wojnach światowych. Ale przecież nie przyszło. Zaraz po wojnie światowej mieliśmy w Europie wojnę domową w Grecji, potem - jak mówi Slobodan Šnajder - „wojnę trzydziestoletnią” na Bałkanach, połączoną z uruchomieniem archaicznych rytuałów plemiennej przemocy, gwałtu, kastracji niemowląt, ludobójstwa. Podobnie było w Czeczenii. A teraz trwa ta gnijąca, podstępna wojna Rosji przeciw Ukrainie. Jakbyśmy znienacka wrócili w epokę sprzed kilkuset lat, jakby nas doświadczenie światowych wojen nie dotknęło. A w świecie? Przecież tam od dziesiątków lat trwa permanentna wojna, wzniecana to tu, to przez lokalne i globalne reżimy. Panuje przy tym wiara, że technologia to postęp. Owszem, ale ten postęp automatycznie mentalności nie zmienia. Żyjące w rodowo-plemiennych strukturach różne środowiska przemocy, środowiska terrorystyczne, doskonale posługują się nowoczesna bronią, nowoczesną informatyką, a mentalnie tkwią w jakimś późnym antyku czy wczesnym średniowieczu. No i trzeba powiedzieć o wojnie, która w istocie dokonuje się w ekosferze - w imię bezczelnych interesów i interesików.

Chce pan powiedzieć, że umrzemy spaleni przez słońce, wycieńczeni z pragnienia albo zdziesiątkowani przez zmutowane wirusy?
Myślę, że jeśli się nic nie zmieni, tak będzie. Młodzi, owszem, niby to wychodzą na ulice w proteście, ale często na zasadzie takiego trochę karnawału. Owszem, część z nich jest wyczulona na punkcie ekologii, ale dla wielu, przynajmniej w Polsce, to taka zabawa, jak dla nas kąpiel w tej rzeczułce z mojego wierszyka. I nie mają oni w istocie świadomości globalnego świata, są zamknięci w klatkach smartfonów jak w łupinkach orzechów.

NAJŚWIEŻSZE INFORMACJE O WIRUSIE Z WUHAN:

od 7 lat
Wideo

Jak wyprać kurtkę puchową?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Prof. Zbigniew Mikołejko: Żyjemy w starzejącym się świecie. Jesteśmy już sobą zmęczeni [WYWIAD] - Portal i.pl

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki