Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Problemy z realizacją kaszubskiej sagi "Kamerdyner". Filip Bajon: Szukamy pieniędzy

Ryszarda Wojciechowska
Ustalane są nowe rankingi, nowe hierarchie wartości, próbuje się tworzyć nowe elity. O dobrej zmianie w kulturze i problemach z finansowaniem „Kamerdynera” - mówi reżyser Filip Bajon.

Co słychać na planie „Kamerdynera” - pierwszej wielkiej sagi kaszubskiej? Nie tylko Kaszubi czekają na ten film.
Nadal trwa poszukiwanie pieniędzy. Kolejne zdjęcia miały się rozpocząć w połowie sierpnia. Ale musieliśmy je przesunąć na listopad.

Dlaczego tak trudno znaleźć pieniądze na taką epopeję historyczną?
To pytanie do producenta. Ja wiem tylko tyle, że po ubiegłorocznej zmianie politycznej ze wsparcia finansowego „Kamerdynera” wycofały się państwowe firmy, z którymi były już podpisane wstępne umowy. I trzeba wszystko zaczynać od nowa.

Nie należy doszukiwać się w tym jakiegoś podtekstu politycznego? Bo Kaszubi, bo Prusacy, bo może nie takie kino historyczne?
Nie. Chodzi tylko o pieniądze. Polski Instytut Sztuki Filmowej przyznał nam dotację w wysokości 3 milionów złotych. To niemało. Ale nie wystarczy na zrealizowanie całości zdjęć. Kino jest biznesem, opartym na pieniądzach, a nie na idei. To jest decydujące jednak kryterium. Kinematografie, które się szybko przestawiły i zaczęły robić tanie filmy, jak na przykład rumuńska, wychodzą na swoje. Przecież to są piekielnie tanie filmy, a do tego jakie dobre.

Czytaj więcej na temat filmu Kamerdyner i zobacz więcej ZDJĘĆ

Ale Pan dał się uwieść „Kamerdynerowi”, mimo że to drogi film.
Bo ja się dałem uwieść tematowi. Jestem wynajętym reżyserem i mam nadzieję, że uda się to nakręcić.

Pan nie obawia się dobrej zmiany w kulturze?

Dobra zmiana w kulturze jest przede wszystkim zmianą w myśleniu historycznym. I będę się jej obawiał wtedy, kiedy zacznie się odkładać na dziełach filmowych. Kiedy w kinie będzie się prezentować historię nie tak, jak ona przebiegała. Uznam to wówczas za wielkie nadużycie. Bo faktów nie można zmieniać. Niedawno pokazywałem w Poznaniu swój film sprzed lat „Poznań 56”. Wtedy na ulicach Poznania walczono o godność robotników, o lepsze życie. O to, żeby słowo robotnik brzmiało dumnie. Ale to nie była walka z sowieckim najeźdźcą. Na pewno nie wprost. I o tym trzeba pamiętać. Na razie nie ma jeszcze filmów, które pokazywałyby politykę historyczną po nowemu. Są tylko różne wypowiedzi publicystyczne.

Ta dobra zmiana to jednak mieszanie się polityki w kulturę. Takie déjá vu.
Ja już to przerabiałem w PRL. Ale jeszcze niedawno myślałem, że mamy to za sobą. Okazuje się jednak, że trzeba ciągle powtarzać, że nie ma czegoś takiego jak obowiązująca polityka historyczna. Tak jak nie ma jedynie słusznej i obowiązującej psychologii. Chociaż w PRL taka była.

Pan dobrze się czuje w tej dobrej zmianie?
A jak pani myśli? To nie jest moja bajka. Ja nie rozumiem tej ideologii, tego języka, ciągu kłamstw.

Jako filmowiec i intelektualista, w czym widzi Pan zagrożenie?
Jako intelektualista, który może pisać książki, dobrej zmiany się nie boję się. A jako filmowiec - powtarzam - chcę najpierw zobaczyć rezultat tej nowej polityki historycznej na ekranie. Jeszcze taki film nie powstał. I nie wiem, czy powstanie, bo na to trzeba ogromnych pieniędzy.

A „Smoleńsk”?
Nie widziałem, więc trudno powiedzieć. Ale to nie był film drogi. I też pisano o trudnościach finansowych przy jego realizacji.

W PRL kino wymykało się jednak tym jedynie słusznym faktom historycznym i konstruktywnej krytyce. Mieliśmy kino z drugim dnem.

Ponieważ nie można było o wszystkim mówić wprost, wytworzył się bardzo ciekawy język metafor. I ten język metafor świetnie funkcjonował w kinie. Dzięki temu zrobiło się ono bardziej refleksyjne, a mniej wprost publicystyczne. I generalnie wszyscy na tym skorzystaliśmy.

Wielu filmowym „półkownikom” leżenie na półkach nie zaszkodziło. Wręcz przeciwnie - uwolnione, niektóre zyskały status filmów niemal kultowych.
Wielu reżyserów tłumaczyło politykom, że w ich interesie jest mieć filmy na półkach. Bo jak będzie zmiana warty, to te filmy można z półek zdjąć. To trochę tak jak w tym skeczu Salonu Niezależnych, że zmiana polegała na tym, że dwa i dwa to nie sześć, tylko pięć, a władca trzymał wszystkich w szachu, grożąc - czy chcecie, żeby znowu dwa i dwa to było sześć?

Jak Pan ocenia teraz polskie kino?
Nie najgorzej, ale ja skupiam się głównie na tym, żeby promować debiuty młodych ludzi. Bo to debiuty są ostatnio niezwykle ciekawe. Chociaż widziałem świetny film mistrza. Wręcz wybitny. To „Kosmos” Andrzeja Żuławskiego.

Żuławski ucieszyłby się z tej pochwały. Bo on był ciągle niedopieszczony.
To film okrutny, bezwzględny, ale mądry i pięknie wyreżyserowany. Cieszę się, że powstał. Żuławski i Gombrowicz to mocna, chociaż elitarna mieszanka.

A czym żyje filmowe młode pokolenie?
Psychologią.

Tylko tym, co im w duszy gra?
Interesują ich relacje międzyludzkie, szukanie - jak to mówią Anglicy - identity. Określenie się wobec drugiego człowieka. Młode pokolenie nie zajmuje się wielkimi tematami politycznymi czy społecznymi. Nie znajdzie się tam filmów na miarę „Ja, Daniel Blake” Kena Loacha. Kino młodych pochyla się raczej nad fenomenem artysty, nad jego osobnością i jego widzeniem świata.

To pokolenie skupione na sobie?
Tak, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Inaczej, niż my przed laty. Moje pokolenie było mocno skoncentrowane na życiu społecznym. Konteksty polityczne były dla nas niezwykle istotne.

Dlaczego?
Bo tamten świat miał dla nas twarz wieczną. Przecież nikt przed 1989 rokiem nie zakładał, że to wszystko tak szybko padnie. My więc staraliśmy się ten świat opisać. I dobre opisy z tamtego czasu są cały czas aktualne. Tylko opisy doraźne szybko wietrzeją. I po latach stają się śmieszne.

Skoro dla młodych tak ważna jest psychologia, to po co nam jeszcze historia w kinie?
Historia jest absolutnie konieczna. Tylko że w ostatnim czasie nie powstało wiele filmów historycznych. Widz przestał je więc umieć odbierać. Kino historyczne wymaga pewnego namysłu, refleksji i cierpliwości. Ja nie wierzę w to, co się nieustannie powtarza, że teraz widz musi mieć szybką, krótką odpowiedź i podpowiedź - jak rozumieć historię.

W dodatku ustaloną jeszcze w Ministerstwie Kultury.
Myślę, że to nawet nie minister kultury, tylko publicyści zajmują się teraz interpretacją historii. Ustalane są nowe rankingi, nowe hierarchie wartości. Próbuje się też tworzyć nowe elity, co nie może się udać. Bo elit się nie tworzy. One same powstają. Taka elita jest jak sekwoja w parku narodowym w San Francisco. Potrzebuje lat.

Będą reżyserzy, którzy pójdą tą nową, słuszną linią?
Nie wiem, kiedyś byli. Bo myśleli, że to potrwa wiecznie. Teraz nikt nie wie, jak długo będzie trwać dobra zmiana. Są też demokratyczne wybory, które wszystko weryfikują. Więc mamy nie tylko dobrą zmianę, ale też dobrą nadzieję.

Pan jest jednak człowiekiem, który lubi historię w kinie - żeby wspomnieć tylko „Magnata”, „Wizję lokalną 1901” czy „Limuzynę Daimler-Benz”. Co chciałby Pan jeszcze nakręcić, poza „Kamerdynerem”?
Mam gotowy scenariusz o Filippo Brunelleschim, wielkim architekcie z Florencji. I bardzo chciałbym zrobić taki film.

Ale to temat interesujący polskiego widza?
Europejskiego widza. Mam też scenariusz filmu o Bronisławie Piłsudskim, bracie Józefa Piłsudskiego. To najciekawszy życiorys, jaki znam.

Rozumiem, że to temat nośny, bo o braciach dużo się ostatnio mówi. Bracia Kurscy, bracia Glińscy...
Ten scenariusz napisałem już 20 lat temu. Życiorys Bronisława jest gotową opowieścią na film. Filmowo niezwykle atrakcyjny. Bo to japoński bohater, który był w grupie przygotowującej zamach na cara, następnie skazany za to na karę śmierci razem z bratem Lenina, został ostatecznie ułaskawiony i zesłany na Sachalin. Tam, jako więzień sachaliński, zajął się plemieniem Ajnów. Zapisał ich język. I w ten sposób uratował język plemienia, którego dziś już nie ma. To wielka metafora świata. Opowieść o człowieku, który sam nie miał własnego kraju, ale uratował język nieznanego plemienia, które nie przetrwało.

Słabością polskiego kina są nadal scenariusze? Taka panuje opinia.
Uważam, że słabością polskiego kina jest raczej brak artystycznej odwagi przy inscenizacji filmu, a nie scenariusz. Ale czy mam rację? Nie wiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki