MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Potrzebna pomoc dla Adriana. Jego mama nie traci nadziei, że jej synek kiedyś się przebudzi

Jolanta Gromadzka-Anzelewicz
Przemek Zieliński
Po tragicznym wypadku czteroletni chłopczyk z Tczewa wciąż jest w śpiączce. Do jego rehabilitacji potrzebne są drogie zastrzyki, na które nie stać rodziny.

Osiedle nazywa się Bajkowe. W jednym z bloków przy ul. Andersena mieszka Aniela ze swoim małym synkiem. Adrianek wygląda jak śpiący królewicz. Na tym bajka się kończy, a zaczyna dramat młodej kobiety, która z ogromną determinacją walczy o zdrowie swego synka.

Do Tczewa zabierają mnie pracownicy Pomorskiego Hospicjum dla Dzieci - pielęgniarka Kasia Kałduńska i Monika Bojarczuk - której głównym zadaniem jest poszukiwanie sponsorów, gotowych wesprzeć hospicjum finansowo. Po drodze opowiadają o swoim podopiecznym.

Na skutek tragicznego wypadku Adrianek ma uszkodzony mózg. Oddycha przez rurkę tracheostomijną, karmiony jest przez sondę założoną do żołądka. Nie przełyka, trzeba więc za pomocą specjalnego ssaka odsysać z jego dróg oddechowych wydzielinę.

Kasia odwiedza chłopca minimum dwa razy w tygodniu. Sprawdza, czy jest zdrowy. Bada go, osłuchuje, mierzy ciśnienie i temperaturę. Sprawdza saturację (czyli utlenowanie krwi) oraz akcję serca. Pomaga mamie w czynnościach pielęgnacyjnych przy dziecku. Regularnie odwiedza Adriana rehabilitant.

- Z tym jest największy kłopot - Adrian ma tak napięte mięśnie kończyn dolnych, że o żadnych ćwiczeniach nie ma mowy - tłumaczy pielęgniarka. - Rozluźnić można je tylko za pomocą zastrzyków z toksyny botulinowej. Problem w tym, że ich seria na jedną kurację kosztuje 1800 zł. A trzeba ją powtarzać co trzy miesiące. Mamy Adriana na taki wydatek nie stać.

Wyłowiono go z wody

Dzień, w którym Adrian przyszedł na świat, Aniela zalicza do najszczęśliwszych w życiu. Chłopczyk urodził się zdrowy, a potem chował się znakomicie. Był pogodny i bardzo uczuciowy. Mamy nie odstępował na krok. 24 kwietnia 2014 roku (miał wówczas 2 i pół roku) jak zwykle bawił się w piaskownicy obok domu swoich dziadków przy ul. Traugutta. Opiekowała się nim babcia. Nagle chłopcu zachciało się pić, więc babcia weszła do domu, by przynieść mu herbatkę. Gdy po chwili wróciła, Adriana nie było. Obok miejsca, gdzie mieszkali, przepływa Milen, czyli kanał Młyński. To bardzo płytka rzeczka.

- Spojrzałam w wodę, ciarki mnie przeszły, ale natychmiast tę myśl odrzuciłam - relacjonuje Aniela. To niemożliwe, Adrian nigdy sam nie ruszał się z miejsca. - Podejrzewałam raczej, że kto mi dziecko zabrał, zadzwoniłam więc na policję. Zdrętwiałam, gdy zobaczyłam radiowóz i usłyszałam sygnał karetki pogotowia. Nie rozumiałam, co mówił do mnie policjant:

- Pani dziecko wyłowiono z wody, przebywało w niej dość długo...

Śmigłowiec sanitarny zabrał nieprzytomnego chłopca do szpitala na Polankach. - Nie zdawałam sobie sprawy, że wskutek niedotlenienia może dojść to takiego urazu mózgu - tłumaczy Aniela. - Myślałam, że może Adrian przez kilka dni nie będzie biegał, a potem wszystko wróci do normy.

Przeraziła się dopiero, gdy weszła na OIOM i zobaczyła synka pod respiratorem. Całego opuchniętego, z zimnymi, zsiniałymi rączkami. Nie mogła tam przy nim zostać, kazano jej wrócić do domu.

Na Polankach Adrian przebywał dwa miesiące, przez cały czas na OIOM-ie. Aniela mogła siedzieć przy nim przez trzy godziny dziennie.

Stan chłopca praktycznie się nie zmieniał. Tyle że sam oddychał, więc można było odłączyć go od respiratora. Czasami słyszała, jak rodzice innych chorych dzieci powtarzali między sobą - cofnie się do noworodka i tak już zostanie, albo - będzie jak warzywo. Lekarze nie mówili, co dalej będzie z Adrianem. Radzili, by szukać dla niego miejsca w ośrodku rehabilitacyjnym. Siostra Anieli znalazła warszawską Klinikę Budzik.

Klinika Budzik
Adrian trafił tam prosto z Polanek - akurat w klinice było wolne miejsce. Spędził tam razem z mamą dziewięć miesięcy. Na początek ustalono im grafik codziennej rehabilitacji.

Na Polankach Aniela nauczyła się, jak ma synka odsysać, w klinice Budzik musiała już robić przy nim wszystko. Pielęgniarki nauczyły ją, jak utrzymywać w czystości rurkę tracheostomijną, pega (czyli sondę założoną do żołądka), jak podawać przez niego lekarstwa, karmić synka i kąpać. Bała się tego okropnie, pomagała tylko świadomość, że nie jest sama. Takich dzieci jak Adrian było w Klinice Budzik piętnaścioro, w wieku od 2 do 18 lat. A ich rodzice w takiej samej sytuacji jak ona. Bardzo się nawzajem wspierali.

- To oni dali mi siłę i nauczyli odwagi - mówi Aniela. - Z początku byłam przerażona, w Klinice Budzik przekonali mnie, że jednak dam sobie radę. Była tam świadkiem przebudzenia jednego z pacjentów. Gdy przyjmowano go do kliniki, patrzył w jeden punkt. Potem zaczął wodzić oczami, kiwać głową - „tak” i „nie”, siadać, potem samodzielnie jeść. Po czterech miesiącach biegał po Budziku. To nie żaden cud - zastrzega Aniela.

Nad każdym dzieckiem ciężko pracuje cały zespół - rehabilitanci, psycholodzy, logopeda itd. Najważniejszy jest jednak rodzic, który non stop jest przy dziecku i stymuluje jego mózg do pracy. Na ile jest on uszkodzony, tego tak naprawdę nikt nie wie.

Aniela spotkała w klinice dwie dziewczynki z uszkodzeniami mózgu w tej samej okolicy. Jedna z nich chodzi, mówi i funkcjonuje normalnie, druga w ogóle nie wybudziła się ze śpiączki.

Adriana w klinice nie udało się wybudzić. Chłopczyk stanowczo odmawiał uczestnictwa w zajęciach. Gdy przychodzili do niego rehabilitanci zamykał oczy, gdy zaglądała nauczycielka, udawał, że śpi. Teoretycznie mogli tam przebywać 12 miesięcy. Po dziewięciu Kasia uznała jednak, że dalszy pobyt w niej nie ma sensu.

Wrócili do domu

W międzyczasie zmarła mama Anieli - całą winę za tragedię wnuka wzięła psychicznie na siebie. Wrócili do Tczewa.

Od lekarzy Aniela dowiedziała się, że aby się zregenerować, mózg potrzebuje czasu. Nie stawia więc Adrianowi zbyt dużych wymagań. Od dwóch miesięcy dostrzega jednak pozytywną zmianę w jego zachowaniu. Synek wyraźnie reaguje na jej głos, uśmiecha się, gdy przekracza próg jego pokoju.

Poprawę stanu dziecka dostrzega również dr Paweł Netter, lekarz hospicjum, który go prowadzi. Jego mały pacjent jest teraz bardziej aktywny i kontaktowy. Bezwzględnie też wymaga intensywnej rehabilitacji.

- Adrian cierpi z powodu przykurczy i spastyczności, czyli wzmożonego napięcia mięśni kończyn dolnych - wyjaśnia dr Netter. - Leki, które na to dostaje, mimo maksymalnych dawek, już nie działają. Pomóc mu może tylko ostrzykiwanie mięśni toksyną botulinową. Na jeden taki zabieg potrzebne są trzy ampułki. Jedna kosztuje 600 zł. Kurację trzeba powtarzać co trzy, cztery miesiące. NFZ refunduje toksynę botulinową tylko w mózgowym porażeniu dziecięcym. Lek dla Adriana jego mama musiałaby kupić sama. A na to jej nie stać. Oboje z synkiem utrzymują się z zasiłku pielęgnacyjnego na Adriana (1200 zł), zasiłku rehabilitacyjnego (153 zł) oraz alimentów w wysokości 500 zł.

Napisz do autora: [email protected]

Osoby, które chciałyby pomóc Adriankowi i jego mamie, prosimy o wpłaty na konto Pomorskiego Hospicjum dla Dzieci na nr 61 1050 1764 1000 0090 6025 9513 z dopiskiem: „Dla Adriana”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki