Podkreślają, że nie znali się na motocyklach, hiszpańskim władali słabo i pojęcia nie mieli, na co się porywają. A jednak pokonali na tych swoich maszynach 20 tysięcy kilometrów i kilka stref klimatycznych, dotarli w najdziksze zakątki.
- Brak świadomości - kwituje ten sukces Wiesława Rudź. - Gdybym wiedziała, co mnie czeka, pewnie bym się na tę wyprawę nie zdecydowała.
- Nieprawda! - protestuje Krzysztof. - Żona zawsze była dzielna. Poradziła więc sobie także na górskich serpentynach, nad skrajem przepaści.
Zgodnie twierdzą, że… motor krzepi. A wspólnie przejechane kilometry cementują związek. Nawet gdy jest to jazda w rzęsistym deszczu albo w silnym patagońskim wietrze, który wygina drzewa i łamie charaktery.
Ona - rocznik 1972, on - 1969. Mieli około czterdziestki, gdy wymyślili tę motocyklową wyprawę. Zrobili prawo jazdy, kupili wysłużone BMW F 650, trochę je podrasowali, trochę potrenowali na kaszubskich drogach i w grudniu 2013 roku popędzili na nich w nieznane.
Wszystko się zaczęło dwa lata wcześniej, od romantycznego spaceru. Szli sobie brzegiem morza, a potem ulicą Polską w Gdyni, zobaczyli budynek Dworca Morskiego z 1933 roku. Pomyśleli o osobach, które wyruszały stąd za ocean w poszukiwaniu lepszego życia i zapewne już do Polski nie wróciły. I o tym, że warto byłoby prześledzić ich losy...
Szczególnie zaintrygował nas MS Chrobry, który w lipcu 1939 roku wypłynął w swój pierwszy i ostatni rejs pasażerski do Buenos Aires - wspomina Krzysztof Rudź. - To na jego pokładzie podróżował do Argentyny Witold Gombrowicz.
Pisarz był na statku honorowym gościem, kajutę dzielił z Czesławem Straszewiczem. W "Transatlantyku", który po latach napisał, czytamy, że obaj zostali zaproszeni "jako literatki żal się Boże mało co opierzone na tę pierwszą nowego okrętu podróż". Byli tam jeszcze senator Rembieliński, minister Mazurkiewicz i parę innych znamienitych osób. Plus panienki "ładne, zgrabne i pochopne", z którymi pisarz w wolnych chwilach baraszkował…
- Nazwiska innych pasażerów odnaleźliśmy w Archiwum Państwowym w Gdańsku - wspomina Wiesława Rudź. - Lista nie była kompletna. Zaczęliśmy jednak przekopywać internet, wysyłać e-maile do osób o tych samych lub podobnie brzmiących nazwiskach z drugiej strony oceanu. Tylko nieliczni odpowiedzieli.
Jedną z takich osób była Graciela Antonowicz.
- Mój dziadek Stefan przypłynął do Argentyny na statku Chrobry - poinformowała po hiszpańsku. - On już nie żyje. Dlaczego o to wszystko pytacie?
Dziadek Gracieli
Styczeń 2014 roku był upalny. Gdy Wiesława i Krzysztof dotarli z Montevideo do Buenos Aires, tchu nie mogli złapać. Temperatura sięgała 45 st. C! I właśnie w taki gorący styczniowy dzień spotkali się z Gracielą, wnuczką Stefana.
- Graciela umówiła się z nami w dzielnicy Puerto Madero, która powstała dokładnie w miejscu dawnego portu pasażerskiego - opowiada Krzysztof. - Stojące tam ceglane budynki to zmodernizowane pozostałości dawnych spichlerzy.
Zaczęli rozmawiać i - trochę się zdziwili. Nie wzięli bowiem pod uwagę, że ci, których szukają, wcale nie muszą być Polakami.
- Stefan Antonowicz mieszkał na Wołyniu, był Ukraińcem - relacjonuje Wiesława. - Graciela też w głębi duszy czuje się Ukrainką, choć mówi po hiszpańsku, ma męża Egipcjanina i podkreśla, że w Argentynie wszyscy są Argentyńczykami.
Dziadek Gracieli przypłynął do Buenos Aires z żoną Marią i trójką dzieci. A potem pojechał z rodziną do Paragwaju, do miejscowości Fram. Tam kupili ziemię i zaczęli gospodarzyć. Gdy Maria zmarła, Stefan ożenił się powtórnie, też z Marią. Z tego drugiego związku urodzili się Bazyli i Miguel, ojciec Gracieli. Gdy dorósł, przeprowadził się do Buenos Aires i ożenił się z Nadią, o ukraińskich korzeniach. Graciela przyszła na świat w roku 1970.
- Poznaliśmy Miguela - mówi Wiesława. - Nawet zagrał nam na harmonii.
Grób Stefana Antonowicza jest w Paragwaju, w miejscowości Fram. Tam też mieszka Bazyli z rodziną. Odwiedzili go podczas dalszej podróży. Ucieszył się, podobnie jak Miguel. Rozmawiali mieszanką hiszpańsko-rosyjsko-ukraińsko-polską.
Stefan to po hiszpańsku Esteban. Tak jest napisane na nagrobku.
Na koniec świata
Argentyna to duży kraj, dziewięć razy większy od Polski. Z jednej strony, na północy - klimat tropikalny, z drugiej, na Ziemi Ognistej - subpolarny.
- Przemierzyliśmy wszystkie strefy klimatyczne - relacjonują. - Najpierw bowiem jechaliśmy drogą numer 3, w kierunku Ushuaia, najdalej na południe położonego miasta na świecie, potem znowu kierowaliśmy się na północ, malowniczą drogą numer 40. Krążyliśmy wśród jezior i gór pogranicza chilijsko-argentyńskiego, przekraczaliśmy granicę z Chile i znów wracaliśmy do Argentyny, byliśmy w Paragwaju i argentyńskiej prowincji Misiones, niegdyś zamieszkałej przez Indian Guarani, gdzie jest największe skupisko Polaków.
Widzieli miejsca niezwykłe. Ziemię Ognistą i miasto Ushuaia, położone u stóp ośnieżonych gór. Olbrzymie wodospady Iguazu, w których przegląda się tęcza. Skamieniały las w prowincji Santa Cruz. Salinas Grandes, czyli wielkie solnisko, na którym można się pobawić perspektywą podczas robienia zdjęć. Górskie drogi skąpane w chmurach. I ten magiczny punkt, gdzieś w pobliżu Paso Jama, gdy ich GPS wskazywał wysokość 4790 m n.p.m.
Bywało pięknie i bywało groźnie. Zdarzało się, że umęczeni drogą, leniuchowali gdzieś na brzegu oceanu. "Życie ma sens" - zachwycała się wówczas Wiesława i tę odkrywczą myśl zapisywała na blogu ludziepodrozuja.pl. Zdarzało się też, że pędzili bez ustanku, po kilkaset kilometrów dziennie, byle zdążyć przed zimą, deszczem czy trzęsieniem ziemi.
To było w San Pedro de Atacama, gdzie trafili przypadkiem, po kolejnej zmianie planów. Zamiast jechać wzdłuż chilijskiego wybrzeża - przez Iquiqe - do Peru, skręcili w stronę argentyńskiej granicy. Krzysztof był chory, zepsuł się regulator napięcia w motorze, topniały pieniądze, a Gala i Ryszard, których poznali na początku podróży, zaprosili ich… na wielkanocne śniadanie. Zawrócili więc, wylądowali w hotelu, położyli się do łóżka. I nagle to łóżko zaczęło się trząść.
- Właściwie to nie łóżko się trzęsło, ale ziemia - precyzuje Wiesława. - W całym mieście zgasło światło, wybiegliśmy na zewnątrz. Potem się okazało, że to tylko wstrząsy wtórne, epicentrum jest w Iquiqe, a wzdłuż całego wybrzeża ogłoszono alert tsunami. Właśnie tam, gdzie mieliśmy jechać.
W Villa Gessel, u polskich przyjaciół, którzy witają gości w czapeczkach z napisem Polska, spędzili święta.
Polacy na drodze
Gala i Ryszard nie są potomkami pasażerów ze statku Chrobry. To nowa emigracja. Tych, których szukali, nie znaleźli nawet w miejscach, nad którymi powiewała biało-czerwona flaga. Nie było ich w Claromeco nad Oceanem Atlantyckim, gdzie niejaki Alejandro Trymuchowicz otworzył cukiernię Los Polakos. Nie było w San Vicente w Misiones, gdzie ojcowie redemptoryści zbudowali kościół na wzór tego, który stoi w Gdyni przy ul. Portowej. Nie było w Apostoles, Obera i Posadas.
- W Posadas spotkaliśmy jednak, po mszy w miejscowym kościele, panią, której babka była Polką - opowiada Wiesława. - Zapytaliśmy, czy zna jakieś słowa z języka przodków. "Aaa, kotki dwa…" - odpowiedziała.
W czerwcu dotarli do miasteczka Wanda, gdzie drewniany kościół nazywa się Częstochowa i gdzie mieszka wiele osób o polskich korzeniach. Ale nawet tam śladów MS Chrobry nie odszukali. - Byli natomiast potomkowie pasażerów statku Kościuszko, którzy najpierw dopłynęli do Buenos Aires, a potem rzeką Paraną przypłynęli w okolice dzisiejszej Wandy, nazwanej tak na cześć córki marszałka Piłsudskiego - dodaje Wiesława.
W Wandzie jest polska szkoła, w której dzieci tańczą krakowiaka. Jest nauczycielka z Polski. Ale młode pokolenie nie rozmawia po polsku. Nie kultywuje polskich tradycji.
- Tutaj, podobnie jak w całym Misiones, w polsko-argentyńskich rodzinach pija się mate, jada ser z memrillą i zażywa sjesty - opowiada Wiesława.
Ale spotkali też osoby, które nadal czują się Polakami. W mieszkaniu Anny i Władysława Firków jest godło orła białego na ścianie. A w butelce - ziemia z Wołynia.
Firkowie, tak jak inni mieszkańcy prowincji Misiones, nie znają nazwisk z listy. Pasażerowie statku Chrobry po prostu nigdy tu nie dotarli. Wiesława przypuszcza, że gdy wybuchła wojna, rozproszyli się po całym kraju. A może pojechali do Paragwaju, tam, gdzie dziadek Gracieli Antonowicz?
Motory jak ludzie
Planowali czteromiesięczne wakacje, a do Polski wrócili dopiero po 250 dniach. Nie licząc podróży statkiem i koniecznych przestojów, wyszło im, że pięć miesięcy spędzili na motorach. Nic dziwnego, że na licznikach mieli 20 tysięcy kilometrów.
Motocykle, rocznik 1998 i 1994, jak na swój wiek spisywały się nienagannie. Owszem, czasami tańczyły na wietrze, czasami pokładały się ze zmęczenia, czasem odmawiały współpracy. Ale wystarczyło coś wymienić, coś dokręcić, coś naprawić, a zrywały się do drogi z dawną energią. Zupełnie jak ludzie.
Przywieźli je do Polski, choć w Argentynie zamierzali sprzedać. Teraz trafiły w dobre ręce, do podróżników, którzy też zwiedzają świat.
O pieniądzach nie będziemy rozmawiać, bo to delikatna materia. Osiem miesięcy w podróży, nawet gdy się śpi pod namiotem i smaży placki na turystycznej kuchence, wymaga poświęceń. A oni niekiedy pomieszkiwali w hostelach, niekiedy jadali steki albo inne specjały. W każdym razie Wiesława i Krzysztof, z pomocą cioci Wandy, zdobyli pieniądze na bilety powrotne, wrócili do swojej Rumi. I próbują się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Ponieważ dawni pracodawcy na nich nie czekali, szukają nowych. Przybył im kolejny atut: znają się na motocyklach i władają hiszpańskim.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?