Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marc Bolan: Trzydziestki nie dożyję. Sylwetka muzyka i wywiad z Paulem Fentonem [WIDEO]

Marcin Mindykowski
30 września Marc Bolan skończyłby 65 lat. Ale choć ojciec glam rocka nie żyje już od 35 lat, jego muzyka wciąż magnetyzuje słuchaczy. Przypominamy sylwetkę lidera T.Rex i publikujemy wywiad z przyjacielem Bolana, perkusistą Paulem Fentonem - liderem dzisiejszego wcielenia T.Rex.

W jego biografii jest wszystko to, co powinien zawierać życiorys rockowego straceńca. Używki. Buńczuczna pewność siebie. Chęć wywrócenia muzyki rockowej do góry nogami. I ten chyba najważniejszy element - przedwczesna, tragiczna śmierć.

Mark Feld - bo tak się naprawdę nazywał - przyszedł na świat 30 września 1947 roku w Londynie. Jego matka prowadziła stragan warzywno-owocowy, a ojciec - pół-Polak, pół- Rosjanin żydowskiego pochodzenia - był kierowcą ciężarówki.

Od najmłodszych lat Marc interesował się sztuką - w szkole najbardziej lubił historię i plastykę. Zaczytywał się w poezji Byrona, Thomasa i Rimbauda. Muzyką zajął się stosunkowo późno. Początkowo jego fascynacje krążyły głównie wokół filozofii i mody. Był posiadaczem imponującej kolekcji 40 garniturów, na które wydawał wszystkie zarobione pieniądze i które zmieniał kilka razy dziennie.

Po przeprowadzce do nowej miejscowości porzucił szkołę, w której źle się czuł, i postanowił poświęcić się muzyce. Odtąd zaczął się przedstawiać jako Marc Bolan. Jego pseudonim sceniczny miał być zbitką pierwszej i ostatniej sylaby imienia i nazwiska Boba Dylana, jednego z największych idoli młodego Marca.

W 1966 roku zadzwonił do wziętego londyńskiego producenta i zaproponował mu swoje nagrania. Rozmowę zaczął od słów: "Jestem wokalistą i zamierzam być największą gwiazdą rocka, więc potrzebuję dobrego menedżera, który załatwi mi wszystkie umowy".

Publikujemy tylko 5 proc. treści. Resztę, 95 proc., przeczytasz po zalogowaniu się.

Ale droga na szczyt nie była usłana różami. Założona przez niego grupa Tyrannosaurus Rex (nazwę Marc zaczerpnął od największego z dinozaurów, którego szczątki odnaleziono wówczas na pustyni Gobi) początkowo cieszyła się popularnością tylko w podziemnych kręgach. Zespół - z powodów raczej oszczędnościowych niż artystycznych - występował jako osobliwy duet lidera (gitarzysty i wokalisty) i jego kolegi, grającego na afrykańskich i chińskich instrumentach perkusyjnych. Do tego podkładu Bolan wyśpiewywał mistyczne teksty, osadzone w realiach Tolkienowskiego świata i inspirowane antyczną mitologią.

Bolan szybko dostrzegł też, jak wielkie znaczenie ma to, w jaki sposób ubrany wychodzi na scenę. Preferował kolorowe, ekspresyjne, zdobione złoceniami stroje - nierzadko kobiece. Nie stronił też od makijażu. Powtarzał jednak, że ubiera się w damskie fatałaszki głównie dlatego, że w sklepach nie ma srebrnych strojów dla mężczyzn. Mimo tych zapewnień wokół osoby Bolana od początku narastała biseksualna sława, potęgowana dodatkowo jego androgeniczną urodą. Sława, która samemu zainteresowanemu zresztą wcale nie przeszkadzała.
Wielka popularność spadła na Bolana nagle i niespodziewanie, choć wiązało się to bezpośrednio ze zmianą składu T.Rex (tak brzmiał skrócony wariant nazwy) z akustycznego na elektryczny. Czerpiąca z hippisowskiego rocka, żywa muzyka nie pozostawiła nastolatków obojętnymi. Takie piosenki jak "Jeepster", "Hot Love", "Get It On" czy hymnowe "Children of the Revolution" nie opuszczały pierwszych miejsc list przebojów. Wysoki, wibrujący głos Bolana, wyśpiewującego tym razem już dużo prostsze i pełne seksualno-motoryzacyjnych podtekstów wynurzenia, wprawiał fanki w stan koncertowej euforii. O atmosferze panującej na występach grupy, często przeradzających się w zamieszki, nie pisało się inaczej jak o "T.Rextasy".

T.Rex został okrzyknięty pionierem nowego gatunku - glam rocka. Zadecydować miał o tym przypadek: czekając na swój występ w brytyjskim programie "Top of the Pops", Bolan z nudów wymalował sobie twarz brokatem i zapomniał go zmyć przed wejściem na scenę. Od tej pory "skrzący się", błyszczący wizerunek stał się przepustką do rockowej ekstraligi.

Publiczność nie do końca zaakceptowała jednak fakt, że ich idol w kolejnych latach wciąż się rozwijał i poszukiwał, wzbogacając swoją muzykę o soul i elektronikę. Dlatego po 1973 roku T.Rex odnotował zniżkę popularności. A wiadomo, że najboleśniej spada się z wysoka. To wtedy w życiu Bolana pierwsze skrzypce zaczęły odgrywać alkohol i kokaina. Muzyk roztył się i przestał magnetyzować tłumy. Mimo to wciąż cieszył się szacunkiem muzycznej branży. Co ciekawe, chętnie nawiązali do niego negujący całą rockową przeszłość punkowcy, a wcześniej zafascynowany Bolanem David Bowie poświęcił mu piosenkę "Lady Stardust".

Po rozstaniu z żoną June, Marc związał się ze swoją czarnoskórą chórzystką, Glorią Jones, która w 1975 roku urodziła mu syna, Rolana. Pewnie także z tego powodu Bolan w ostatnich latach życia zdołał się pozbierać. Planował powrót na szczyt.

Nie zdążył. 16 września 1977 roku zginął w wypadku samochodowym. Prowadziła Gloria, bo on - przeświadczony o motoryzacyjnym niebezpieczeństwie - nigdy nie zrobił prawa jazdy.

Dokładnie miesiąc przed jego śmiercią zmarł Elvis Presley. Bolan skomentował to wtedy w ten sposób: "Dobrze, że nie przyszło mi umierać w tym samym czasie, co jemu. Gdyby tak się zdarzyło, nikt nie zauważyłby mojego odejścia".

Sądząc po pielgrzymkach fanów, jakie do dzisiaj udają się pod feralne drzewo, o które roztrzaskał się ojciec glam rocka, tym razem był to wyjątkowy przejaw skromności gwiazdora.

Paul Fenton: Wszyscy oni odchodzą tak szybko

Z przyjacielem Marca Bolana, liderem dzisiejszego wcielenia T.Rex, perkusistą Paulem Fentonem rozmawia Marcin Mindykowski

W jakich okolicznościach poznałeś Marca Bolana?
Zostałem przedstawiony Marcowi przez producenta jego nagrań - Tony'ego Viscontiego. Pod koniec lata 1973 roku Marc potrzebował nowego perkusisty. Poproszono mnie więc, żebym zagrał w studiu jako muzyk sesyjny. I jeszcze w tym samym tygodniu zarejestrowaliśmy album "Zinc Alloy and the Hidden Riders of Tomorrow".

Był dla ciebie raczej partnerem scenicznym czy przyjacielem?
Zdecydowanie przyjacielem. Poznaliśmy się z Marciem bardzo dobrze, zostałem zaproszony do jego domu. Szybko okazało się, że Marc słuchał wcześniej muzyki, którą grałem, i był nią zafascynowany. Później przez długi czas mieszkałem w jego domu. Spędzałem wtedy prywatnie bardzo dużo czasu z nim i Glorią [Jones, chórzystką i partnerką Bolana - przyp. red.].

Jak go zapamiętałeś?
Był bardzo charyzmatyczną osobą. Świetnie komunikował się z prasą - dziś powiedzielibyśmy, że był medialny... Miał androgeniczny charakter: w jego zachowaniu można było dopatrzyć się zarówno męskich, jak i kobiecych cech. To on rozpoczął przecież modę na przebieranie, malowanie się na scenie, używanie brokatu - cały ten ruch glam rocka. Ale jako przyjaciel, w codziennych ludzkich relacjach, zachowywał się inaczej, nosił mniej ekstrawaganckie ubrania. Był bardzo miłym i uprzejmym facetem - po prostu dobrym człowiekiem. W kontaktach z prasą trochę się kreował, jak aktor. To wszystko było nieco na wyrost.

Glam rock często sprowadzony jest właśnie do tej zewnętrznej otoczki - kolorowych strojów. A jak zdefiniowałbyś go muzycznie?
Glam rock pojawił się na początku lat 70., po dominującej w latach 60. muzyce hippisowskiej, całym tym nurcie flower power. Oczywiście wywodził się z niego, ale był jednak inny - właśnie, powiedziałbym, "skrzący". Muzyka, którą można określić mianem glam rocka, była monolityczna, potężna. Zwłaszcza od czasu, gdy Tyrannosaurus Rex stał się zespołem elektrycznym.

Ale ewoluowała od duetu akustycznej gitary i egzotycznych instrumentów perkusyjnych...
Tak. Myślę, że Marc na początku był bardzo zafascynowany folkiem. Pierwsze koncerty grali na siedząco, na satynowych dywanach, palili kadzidła. Wszystko to było bardzo ciche i proste - przypominało bardziej śpiewanie poezji niż granie mocnego rocka, jakim ruch glam stał się później.

Marc w swoich tekstach stworzył własny, lepszy świat, w którym rządziły miłość, przyjaźń i młodzieńcze, idealistyczne marzenia. To był jego sposób na ucieczkę od rzeczywistości?
Myślę, że tak. Ale oprócz tego czytał też bardzo dużo klasycznej poezji. Jako nastolatek napisał nawet własny tomik wierszy pt. "Warlock of Love". Te wiersze były takim przetłumaczeniem poezji Byrona i innych znanych angielskich poetów, w których zaczytywał się Marc, na jego własny język. Ale bądźmy szczerzy: te niedopowiedzenia, półsłówka w tekstach mogły być też inspirowane narkotykami i alkoholem. Nie wiem, jakie narkotyki brał Marc, ale pewnie stymulowały one jego wyobraźnię, otwierały mu umysł. Muzyka rockowa dostarcza wielu takich przykładów. Weźmy choćby taki utwór jak "Lucy in the Sky with Diamonds" Beatlesów, w którym wielu doszukuje się aluzji do kwasu, czyli LSD.
Marc pochodził raczej z ubogiej rodziny. Miało to wpływ na jego późniejszą karierę?
Na pewno. Nie przykładał się może bardzo do nauki, ale miał niewiarygodną wyobraźnię. Jako młody chłopak pracował na targu w Covent Garden - dzielnicy Londynu, która jest miejscem spotkań artystów. I już kiedy miał 12 lat, wiedział, że będzie gwiazdą. Był całkowicie zdeterminowany do tego, żeby wejść na szczyt. Ale przeczuwał także, że umrze przed trzydziestką. I to jest udokumentowane - wystarczy sięgnąć do wywiadów, w których mówił, że na pewno nie osiągnie wieku 30 lat. I faktycznie: zmarł, kiedy miał 29.

W pierwszej połowie lat 70., kiedy T.Rex zaczął odnosić swoje największe sukcesy, fenomen zespołu często porównywano do popularności Beatlesów.
Sprzedaż płyt Marca osiągała wtedy nieprawdopodobne, ogromne nakłady, zwłaszcza na początku lat 70. T.Rex sprzedawał wtedy więcej singli i nagrań niż jakikolwiek inny zespół w Europie. To był nieprawdopodobny biznes. Jedynym, czego nie udało mu się osiągnąć, był sukces w Ameryce. Marc pojechał co prawda do Stanów, ale myślę, że publiczność amerykańska nie była wtedy jeszcze na niego gotowa. Dopiero po jego śmierci wszystkie płyty osiągnęły platynowe nakłady.

Marc Bolan bez wątpienia jest jedną z najważniejszych postaci rockowego świata. Ale jak daleko mógłby jeszcze zajść, gdyby nie zmarł tak wcześnie?
Tak dzieje się zawsze ze wszystkimi największymi gwiazdami. Tak było z Jimim Hendriksem, Janis Joplin... Wszyscy odchodzą tak szybko, bo biorą narkotyki, kokainę - i to jest początek końca. Najwięksi muzycy, którzy przeżyli lata 70., doskonale wiedzą, jak to jest, kiedy jesteś milionerem, jesteś młody i możesz mieć wszystko, czego zapragniesz. Nikt nie powiedziałby wtedy Marcowi: "Nie pij brandy i nie bierz kokainy w tym samym czasie, bo może ci to zaszkodzić". Zresztą on i tak by tego nie posłuchał. Ale pod koniec swojego życia, w 1976, 1977 roku, przestał brać. Na nowo przemyślał swoją sytuację, zaczął oczyszczać swoje życie. Zrozumiał, że narkotyki w niczym mu już nie pomagają. Chciał jeszcze raz wrócić do formuły małego zespołu. Niestety, niedługo potem zginął w wypadku. Nigdy nie zagrał swojej ostatniej trasy.

Jakie były okoliczności wypadku samochodowego, w którym zginął 16 września 1977 roku?
Wracali z Glorią nad ranem do domu z imprezy w Morton's Club przy Berkeley Square. Jechali mini Glorii, bo nie było z nimi osobistego kierowcy Marca, Alphiego O'Leary'ego, który zawsze woził ich Rollce-Royce'em. Raczej nie byli pijani, choć Gloria pewnie trochę wtedy wypiła… Trudno mi jednak wyrokować, bo angielskie prawo dotyczące jazdy po alkoholu było wtedy inne niż dzisiaj. W każdym razie jechali małym samochodem, droga była bardzo wąska. I nagle koło o coś zahaczyło, auto skręciło w lewo i wylądowało na drzewie. Marc zginął na miejscu.

20 lat po śmierci Marca, w 1997 roku, T.Rex powrócił na scenę. Czyja to była decyzja?
Mickeya Finna - perkusjonisty, który grał z Marciem w najlepszym okresie T.Rex. Spotkaliśmy się na obchodach 20-lecia śmierci Marca we trójkę: Mickey, Jack Green [gitarzysta T.Rex w latach 1973-74 - przyp. red.] i ja. Zasugerowano nam, żeby wskrzesić zespół. Czekaliśmy przecież 20 lat na to, by znów zagrać te utwory.

Dwukrotnie wystąpiliście na Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty jako T.Rex - Hołd dla Marca i Mickey'ego. Jak zespół nazywa się dziś?
Występujemy pod szyldem T.Rex - Muzyka Marca i Mickey'ego [który zmarł w 2003 roku - przyp. red.]. Czcimy po prostu muzykę, którą oni tworzyli. Ale "hołd" brzmi trochę tak, jakbyśmy byli tribute-bandem, który tylko odtwarza utwory swoich idoli. A my nim nie jesteśmy, przede wszystkim z powodu mojego bezpośredniego kontaktu z Marciem Bolanem.

Nie uciekniecie jednak od zarzutów, że "bez Marca to już nie T.Rex".
Nie ma to dla nas znaczenia, bo wcale nie rościmy sobie do tego prawa. Ale jesteśmy spadkobiercami dorobku Marca i nazwy T.Rex. Mamy prawo śpiewać te piosenki. Nie chcemy zresztą robić nic więcej. Poza tym zawsze mamy fantastyczne przyjęcie. Wszyscy, którzy mówią, że bez Marca to już nie T.Rex, nigdy nie byli na naszym koncercie. Powinni przyjść na nasz występ i zobaczyć, ile przyjemności czerpie z tego publiczność. I dopiero potem to komentować.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki