Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lucyny Legut rosół po galicyjsku. Dla Igora. Wspomnienie

Gabriela Pewińska
Gabriela Pewińska
Lucyna Legut w sztuce „Wassa Żelaznowa” M. Gorki, Teatr Ziemi Pomorskiej, Toruń 1953 r. Zbiory prywatne.
Lucyna Legut w sztuce „Wassa Żelaznowa” M. Gorki, Teatr Ziemi Pomorskiej, Toruń 1953 r. Zbiory prywatne.
Popularną aktorkę Teatru Wybrzeże, malarkę, pisarkę wspomina Igor Michalski, dyrektor gdyńskiego Teatru Muzycznego, przyjaciel artystki. - Na wszystko mi pozwala, wiele wybaczała i rozpieszczała jak syna - mówi.

W swojej autobiografii wyznała, że poznała pana, gdy był pan „mniejszy od jej psa”. Z właściwym sobie poczuciem humoru pisała: „Pies już dawno odszedł w zaświaty, a Igor wciąż mnie jeszcze dręczy i mną poniewiera, zupełnie nie zważając na moje zasługi dla Trójmiasta”.

(śmiech) Bywałem w jej mieszkaniu na Czyżewskiego w Sopocie na początku lat 60. jako kilkulatek, z mamą, aktorką Sabiną Mielczarek... Ten pies wabił się Eter. Podobno - znam to tylko z opowiadań, byłem za mały, by pamiętać - za to wyprowadzanie psa Lucyna mi płaciła. A ja, perfidnie, przywiązywałem Etera do trzepaka i zajmowałem się swoimi sprawami... Po latach te moje wyczyny to był leitmotiv naszych spotkań.

Miała do pana słabość.

Na wszystko mi pozwala, wiele wybaczała i rozpieszczała jak syna. Ale też opowiadała o mnie niestworzone historie, na przykład to, że lubiłem spać na stole, co moja mama dementuje... Początki naszej, trwającej wiele lat przyjaźni to rok 1982, gdy z żoną (aktorką Dorotą Kolak - red.) sprowadziliśmy się z Kalisza do Gdańska. Jeszcze wtedy mówiłem do niej: Pani Lucyno... Ani się spostrzegłem, gdy przeszła ze mną „na ty”. Mieliśmy podobne, szalone charaktery, a ona lubiła szaleńców. Grałem w jej bajkach, woziłem ją na grzyby, namówiłem ją, co było nie lada wyczynem - by zmieniła maszynę do pisania na komputer...

Nie chciał jej słuchać. Przeklinała go niemiłosiernie...

Gdy coś w nim szwankowało, nie tylko wyzywała, ale, by zniknął jej z oczu - przykrywała go kocem. A ileż to razy chciała go wyrzucić przez okno! Ale, trzeba przyznać, w końcu nauczyła się komputer obsługiwać, pisała, skanowała zdjęcia, wysyłała do mnie e-maile. Mam ich mnóstwo, niestety żadnego nie mogę przytoczyć, bo są niecenzuralne. Jest w nich - w równym stopniu - miłość i nienawiść.

Miała temperament!

Ta nienawiść... Ona też była z miłości, z przyjaźni do mnie. Lubiliśmy spędzać ze sobą czas. Mówiła, że tylko dwie osoby jej nie drażnią. Kompozytor Teatru Wybrzeże Andrzej Głowiński i ja. Rozumieliśmy się bez słów. Kiedy wpadałem do niej, nie musiałem nic mówić, o nic pytać. Zawsze przygotowywała coś do jedzenia, a gotowała świetnie...

Do legendy przeszedł jej tort orzechowy...

Innym jej popisowym daniem był rosół po galicyjsku. Gdy wydała książkę kucharską, to przepis na tę zupę opatrzyła tytułem: „Rosół po galicyjsku, który uwielbia Igor”. Na samo wspomnienie ślinka cieknie... Dużo makaronu i fasola... Dostawałem miskę wielką jak dla psa, potrafiłem zjeść tego tyle, że długo nie mogłem ruszyć się z miejsca, po prostu - ogłuszony tym smakiem - zasypiałem, gdzie się dało, nawet na dywanie. Ja spałem, a ona sobie oglądała TVN 24. Była między nami bliskość jak w rodzinie. Zresztą, wraz z siostrą Ludmiłą gościły w naszym domu podczas świąt, choć Lucyna nie znosiła przyjęć, nie świętowała imienin, ani rocznic...

Gdy w Ratuszu Staromiejskim świętowano 50 - lecie jej pracy przyszły setki fanów, a ona podawała im do całowania ...sztuczną łapę. Tłumaczyła: „Nie cierpię tego rodzaju uroczystości. To szalenie sztuczne. Człowiek nie wie co mówić, gdy nam składają życzenia. A już „ciumkania” i to po trzy razy, nie znoszę, a muszę znosić. Dlatego kazałam, aby mi zrobiono sztuczną łapę i niechby kto chciał, całował w nią, ale nie mnie! Szkoda że ta łapa gdzieś przepadła. Nie dopilnowałam ani łapy, ani licznych prezentów, jako że z nadmiaru wrażeń tak się naładowałam procentami, że świat przestał dla mnie istnieć, schody także, bo u przyjaciółki spadłam z nich i złamałam sobie rękę w barku. Kilka osób również padło, nie łamiąc sobie niczego. Gdy Igor Michalski po mnie przyjechał i lekko się ocknęłam, spojrzawszy na leżące postacie powiedziałam: - Igor! Rany boskie! Więc była trzecia wojna światowa? Patrz, ile tu leży ciał!”.

(śmiech) Na tę świąteczną kolację w naszym domu nie chciała przybyć. Zmusiłem ją. Przyjechał też ojciec ze swoją żoną, mama z mężem, nasza córka, to były wielopokoleniowe rozmowy do późnej nocy. Gaduły, wspomnienia czasu ich szalonej młodości, anegdoty teatralne. Słuchaliśmy tego jak zaczarowani, śmiechom nie było końca. Tak jak Ludmiła uwielbiała przyjęcia, wszelkie spotkania, uroczystości, Lucyna wolała zaszyć się w swoich czterech kątach. A była tak serdeczna i gościnna, że ludzie lubili do niej wpadać. Przez jej sopockie mieszkanie przewaliło się mnóstwo znanych ludzi, Wojciech Has, Kalina Jędrusik, Stanisław Dygat, to też czas przyjaźni z moją mamą. Cała aktorska ferajna tamtego czasu to był „wesoły autobus”, który parkował w dawnym Domu Aktora.

Opowiadała, że większość spotkań i rozmów tam odbywała się na korytarzu, przy maszynce gazowej. Pewnego dnia jej przyjaciel, aktor Jerzy Ernz, w bardzo niekompletnym stroju, kłócił się, przy maszynce gazowej, z innym z kolegów, też w niekompletnym stroju. Poszło o to, kto najpierw ma prawo zająć maszynkę, jako że każdy spieszył się na próbę.

Najlepsze imprezy były w teatrze, w bufecie można było wtedy jeszcze palić papierosy.

Pana ojciec brylował nie gorzej niż Lucyna.

Mieli podobną energię. Kochali życie, zawód który wykonywali pomagał im cieszyć się podwójnie, bawić się do upadłego, wygłup i imprezy były na porządku dziennym...

Ponoć namawiał ją pan na spisanie przygód alkoholowych. Moja ulubiona to ta, jak to po jednym z bankietów poszła spać do wielkiej aktorki Wandy Stanisławskiej: „Rano budzę się i widzę, że Wandzia froteruje podłogę. Miała na sobie czarną halkę i kapelusz z szerokim rondem. Była szalenie schludna i lubiła porządek...”. Uważała, że kiedyś życie teatralne składało się wyłącznie z bankietów. Piło się tęgo, zagryzając kiszonym ogórkiem. Trzeźwieć chodziło się na molo...

Kiedyś wracaliśmy z jakiejś imprezki. Śnieg był ogromny, chyba końcówka stanu wojennego. Patrzymy - stoi duży milicyjny samochód. Lucyna chciała koniecznie się doń władować. Krzyczała, że jest obywatelką tego kraju, więc chce zostać aresztowana! Że jako płacąca podatki ma do tego pełne prawo! Panowie milicjanci łaskawie wpuścili nas do środka, chwilę pogadaliśmy, nagle jeden z nich spytał: - Znacie państwo (i tu padło nazwisko aktora, którego Lucyna nie znosiła). Jak je usłyszała, zerwała się i z pogardą rzekła: Igor! Wychodzimy! Tyle wyszło z aresztowania. O alkoholu długo by mówić... Namawiałem ja też do spisania jej historii miłosnych. Ale ona się tego wstydziła, głównie przed siostrą. Gdy opowiadała mi jakieś pikantne szczegóły, błagała, by nie powtarzać Ludmile! Uwielbiała mężczyzn. Kiedy się zakochała, oddawała im siebie w całości. Po rozstaniu z mężem, ten jeszcze wymusił, by kupiła mu w Peweksie sweter, który mu się bardzo podobał. Do końca, póki się nie wyprowadził, robiła mu kolację...

Jej wielką miłością był reżyser Wojciech Jerzy Has. Opowiadała mi kiedyś: „Gdy skończył kręcić „Pętlę” zapytał mnie, czy chciałabym mieć coś drogiego i był gotów kupić mi taką rzecz. Ale ja wiedziałam, że marzył o samochodzie. Wkrótce nowiusieńka warszawa stanęła pod naszym domem. I ta warszawa przyśpieszyła agonię naszej miłości, bo reżyser z samochodem to był obrazek, na widok którego dziewczyny mdlały ze szczęścia. W każdym razie mnie kupił wtedy glinianą rybkę, którą przypinałam do płaszcza. Rybce z czasem odpadł ogon, a potem cała się rozsypała”...

Czułość i wrażliwość chowała przed światem pod płaszczykiem autoironii, żarcików, jakiejś niebywałej nadenergii. A tak naprawdę to była dziewczynka, dziecko. Pozostała nim do końca.

Wzruszający był jej stosunek do matki.

Opiekowała się nią, gotowała jej. Przy okazji ratowała od śmierci głodowej siostrę. Ludmiła nie umiała gotować. To była dama. W domu mówiono o niej „Artystka”. Artystka nie paliła papierosów, nie piła alkoholu, nie stała przy garach, kiedy przywieziono jej ze wsi cztery kurze nóżki szczerze zadziwiona spytała Lucynę: To kura ma cztery nogi???

Zawsze mówię, że gotuję „na palec” - opowiadała mi kiedyś. - Co to znaczy „na palec”? Moja siostra zaraz by sobie ten palec obcięła i mierzyła tą miarą... A to chodzi o wyczucie.

Wszystko obracała w żart. Wygrażała mi: Zobaczysz, kiedyś dadzą mi Nobla i wtedy nie dostaniesz po mnie ani grosza...

Słynna była jej „firma portretowa”.

Kochała malować ! Uwieczniała wszystkich znajomych i rodzinę, rysowała karykatury polityków. Malowała też, na deskach do krojenia sprośne obrazki, ale i madonny. Słynny jest portret, który namalowała Kalinie Jędrusik.

Sportretowała i pana.

Żeby to raz... Smutnym momentem w dziejach naszej przyjaźni był czas, gdy zostałem dyrektorem teatru w Kaliszu i nie mogłem już wpadać na rosołek galicyjski tak często, jak to wcześniej bywało.

Aktorka, pisarka, malarka... Pod koniec życia mawiała, że teatr nie jest jej największą miłością, że powinna była tylko malować, choć pierwsze lata na Wybrzeżu to jej wspaniale role.

Choćby Marta w „Kto się boi Virginii Woolf” w 1965 roku. Potem patrzyło się na nią na scenie przez pryzmat jej poczucia humoru, dowcipów, niewinnych prowokacji. W „Niebezpiecznych związkach” obsadzono ją w roli zakonnicy, która na finał miała powiedzieć tylko jedno słowo: „Umarła”... Widownia na premierze - zamiast płakać - udusiła się ze śmiechu.

Trudno pominąć fakt, jak pięknie potrafiła przeklinać...

W jej ustach przekleństwo to była poezja! Uwielbiała Kazimierza Kutza, który był mistrzem w tej dziedzinie. W ustach obojga przekleństwo w ogóle nie było ordynarne! Oczywiście, przeklinała, gdy w pobliżu nie było Ludmiły. Ale charakter góralki z Suchej Beskidzkiej potrafiła pokazać! W furii pocięła nożem portret mężczyzny, który ją zostawił... Szukała miłości, ale do mężczyzn nie miała szczęścia. Tylko przyjaźnie jej się udały.

W 2003 roku Trójmiasto obiegła wieść, że Lucyna Legut wzięła ślub z Maciejem Nowakiem, ówczesnym dyrektorem Teatru Wybrzeże. Tak opowiedziała o tym po latach: „Nic wtedy śmiesznego się w teatrze nie działo, to postanowiłam coś z tym zrobić... Kiedyś jako aktorka tej sceny co rusz robiłam jakieś dowcipy... Maciej Nowak? Właściwie to nawet mogłabym z nim związać swoje życie, gdyby tak dużo nie jadł! Nie starczyłoby na niego mojej emerytury! Ale miewał bardzo szalone pomysły, a ja lubię ludzi z fantazją. Wzięłam z nim ślub, całkiem osobisty, który sama nam udzieliłam. Małżeństwo nie zostało skonsumowane, więc bez kłopotu udzieliłam nam rozwodu”.

Byłem zazdrosny o ten jej skok w bok... (śmiech). Brakuje mi jej.

Lucyna Legut w sztuce „Wassa Żelaznowa” M. Gorki, Teatr Ziemi Pomorskiej, Toruń 1953 r. Zbiory prywatne.

Lucyny Legut rosół po galicyjsku. Dla Igora. Wspomnienie

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki