Kapitał intelektualny jest trudny do precyzyjnego zdefiniowania. Z jego pomiarem jest jeszcze gorzej. Z intelektu rodzi się wiedza, pomysły, idee itd. Jest niematerialny, a na dodatek ma jeszcze jedną paskudną cechę - zazwyczaj trudno jednoznacznie określić jego właściciela. A jeśli nawet potrafimy to zrobić, powstaje kwestia ochrony jego własności.
Za kradzieże/przywłaszczanie zasobów materialnych grożą dotkliwe konsekwencje prawne. Ich sprawcy są nie tylko ścigani i karani przez aparat sprawiedliwości, ale także piętnuje ich społeczeństwo. Z zasobami niematerialnymi rzecz ma się odmiennie. Prokuratury i sądy bywają często bezradne, bo zapisy prawa i jego praktyka nie nadążają za życiem. A i spontaniczna dezaprobata społeczna jest tu mniejsza, bo "przedmiotu kradzieży nie widać".
Ileż to indywidualnych karier zbudowano na kradzieży pomysłów, przywłaszczaniu praw do wynalazków itp. W szerszej perspektywie znamy przecież drogę na światowe szczyty gospodarki japońskiej, czy teraz - chińskiej. Brak poszanowania prawa cudzej własności intelektualnej leżał u podstaw ich spektakularnych awansów. Poszkodowani właściciele wynalazków, patentów, licencji zżymali się, ale na tym koniec. Japonia i Chiny potrafiły z tego procederu zrobić użytek. Stopniowo dodawały do przywłaszczonego kapitału swój własny. W indywidualnych przypadkach pewnie czasem zdarza się podobnie, ale chyba częściej rzeczy mają się odmiennie.
Coraz częściej osoba kradnie cudzą własność intelektualną nie po to, by związany z nią kapitał pomnożyć. Chodzi raczej o związane z intelektem symbole - m.in. tytuły zawodowe i stopnie naukowe. Dziesięciorga imion baron (von und zu) Guttenberg, przedstawiciel szlacheckiego rodu o wielowiekowej tradycji, mąż potomkini kanclerza Bismarcka, "pożyczył" sobie troszkę cudzego intelektu w "swej" pracy doktorskiej. Pies z kulawą nogą by tego nie wykrył, gdyby nie internet. Tłumaczył się jak nasi studenci: że nie miał czasu, notatki mu się poprzewracały na biurku i myślał, że to on wymyślił, a nie kto inny. Odebrano mu doktorat, a polityczny skandal z tym związany dopiero się rozwija. Ale nawet w tak praworządnym kraju jak Niemcy wcale nierzadkie są głosy, że w gruncie rzeczy nic wielkiego się nie stało. Zerżnął, bo zerżnął z cudzych publikacji, ale przecież nie wszystko. Coś dodał od siebie, więc dlaczego zaraz pozbawiać go stanowiska ministra. Gdyby baron podprowadził w hipermarkecie kilo szynki, żądanie wywalenia go na pysk byłoby zapewne powszechne. A tak poważnie - po co mu był potrzebny doktorat? Ma forsę, piękną żonę. Aha, potrzebował jeszcze stempelka "dr" jako symbolu nosiciela kapitału intelektualnego.
Całkiem często spotykam się ze strony studentów z żądaniem ścisłego określenia limitu dopuszczalnych zapożyczeń (czyli kradzieży) w pracach dyplomowych: czy 10% może być? a dlaczego nie 20%? Odpowiedź, że uczciwości nie mierzy się procentami, nie chcą jakoś akceptować. Woleliby wiedzieć, że dopiero 50% splagiatowanej pracy oznacza jej dyskwalifikację, 30% pozwala na otrzymanie oceny najwyżej dobrej, a przy 10% to już należy się piątka. Podobnego zdania wydaje się być spora część profesury. Dr Marek Wroński najzacieklej walczący w Polsce z plagiatami w środowisku naukowym nie ma łatwego życia.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?