Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czerwono-Czarni zagrali z okazji 50-lecia debiutu

Marcin Mindykowski
G. Mehring
Kiedy Andrzej Jordan za późno wszedł w otwierającym występ utworze "Bye, Bye, Love" z re-perturaru The Everly Brothers, nazwał to skutkami 50 lat nieśpiewania. Na szczęście w dalszej części jubileuszowego koncertu Czerwono-Czarnych, który odbył się w piątek w Filharmonii Bałtyckiej, nie było już słychać tej długiej przerwy w graniu.

Wręcz przeciwnie: muzykom udało się odtworzyć wiele z magii towarzyszącej ich muzyce i koncertom w latach 60. Łącznie z fruwającymi nad głowami publiczności marynarkami.

Zanim jednak na scenę wyszli świętujący 50-lecie swojego debiutu muzycy, w złote dla rock'n'rolla lata 50. i 60. przeniósł zebranych gdyński zespół Złote Struny pod kierownictwem Tadeusza Mecweldowskiego. Swoje autorskie kompozycje grupa przeplatała zachodnimi standardami ("All My Loving" Beatlesów czy "It's now or never" Presleya), a jej występ przed dostojnymi jubilatami nie był przypadkowy - Złote Struny, jedna z dziesiątek trójmiejskich formacji polskiego big beatu lat 60., skorzystały bowiem z przetartej przez Czerwono-Czarnych polskiemu rock'n'rollowi drogi (dość wspomnieć, że gdyńską grupę wyróżniono na drugim Festiwalu Młodych Talentów). Złote Struny wypadły świeżo, a harmoniczną i rytmiczną prostotę ich gitarowych kompozycji udanie urozmaicał solowymi partiami młodszy o pokolenie gitarzysta Tomasz Mecweldowski.

Częścią piątkowego wieczoru było też odznaczenie brązowym medalem Gloria Artis Jerzego Kosseli - animatora polskiej sce-ny bigbeatowej lat 60., muzyka Niebiesko-Czarnych, Pięciolinii i Czerwonych Gitar - z okazji 50-lecia pracy artystycznej. Przekazując medal w imieniu ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego, wicemarszałek województwa pomorskiego Wiesław Byczkowski podkreślił, że pomysły Kos-seli zawsze daleko wykraczały poza estradową epokę lat 60.

Wreszcie, tuż przed godz. 19, czyli niemal równo 50 lat od swojego debiutu (pamiętny koncert 23 lipca 1960 roku muzycy zagrali właśnie o godz. 19) w "firmowych" czerwono-czarnych strojach na scenę wyszli jubilaci. Uczciwie trzeba tu zaznaczyć, że piątkowy koncert nie był jednak powrotem zespołu po dziesiątkach lat zupełnego milczenia. Czar big beatu lat 60. próbowano bowiem wskrzeszać już pod koniec lat 80. i na początku 90. - w ramach takich imprez jak "Old Rock Meeting", "Przeżyjmy to jeszcze raz" czy "Trzy dekady polskiego rocka". Począwszy zaś od szczecińskiego występu grupy w 2004 roku, regularnie odbywają się jej okazjonalne koncerty. Mózgiem tych ostatnich incydentalnych reaktywacji był Wiesław Bernolak - gitarzysta pierwszego składu Czerwono-Czarnych, a w latach 1961-63 ich kierownik muzyczny, dziś na stałe mieszkający w szwedzkim Malmö, gdzie prowadzi sklep muzyczny. Rolę kapelmistrza Bernolak pełnił też tym razem.

Formuła piątkowego wieczoru przypominała tę z lat 60., kie-dy to koncerty Czerwono-Czarnych przypominały zlepki kilku występów - kilkunastominutowych bloków grających wtedy z zespołem solistów. Wszystkim akompaniowali oczywiście Czerwono-Czarni, ale nie oszukujmy się - to soliści, a nie zespół, stanowili wtedy największy magnes dla publiczności i to z ich nazwiskami kojarzone są wielkie przeboje tamtych lat. Szkoda więc, że nie udało się zaprosić tych najbardziej pożądanych - Kasi Sobczyk (niestety, było to niemożliwe z powodu problemów zdrowotnych wokalistki), Karin Stanek (która uczestniczyła przecież w ostatnich reaktywacjach) czy Michaja Burano (o którym słuch dawno zaginął).
Na szczęście gościnnie występujący na ich miejscu wykonawcy udanie ich zastąpili, doskonale rozumiejąc, że głównym celem koncertu jest przywołanie klimatu dawnych lat. Właśnie temu założeniu - jak najwierniejszemu odtwarzaniu oryginałów - podporządkowana była też, momentami nieco zachowawcza, oprawa muzyczna i wykonawcza. Wyjątkowo liczny skład grupy - poszerzony o podwójne stanowiska saksofonowe i gitarowe - tylko w kilku wypadkach pokusił się o zagranie partii nieznanych z pierwowzorów. Nie jest to jednak zarzut - tego oczekiwała bowiem licznie zgromadzona publiczność.
Irena Kozłowska mocnym, czystym głosem zaśpiewała przeboje śp. Heleny Majdaniec ("Czarny Alibaba", "Zakochani są wśród nas", "Rudy rydz"). Barbara Włodarczyk przywołała zawadiacką sceniczną energię Karin Stanek, lekko zachrypniętym głosem wykonując "O Jim-my Joe", "Chłopca z gitarą" i "Jedziemy autostopem". Młodsza nawet nie o jedno, ale o dwa pokolenia absolwentka katowickiej Akademii Muzycznej Natalia Pastewska doskonale odtworzyła dyskretną elegancję wykonawczą Kasi Sobczyk w sentymentalnym "Małym księciu". Przeboje Jacka Lecha (Bądź dziewczyną z moich marzeń", "Dwadzieścia lat, a może mniej") zaśpiewał gitarzysta Wojciech Rapa, a z utworami Macieja Kos-sowskiego ("Agatko, pocałuj", "Dwudziestolatki") i szaloną "Lucille" Michaja Burano zmierzył się Jan Izbiński, tym pierwszym przydając więcej ognia.

Wcześniej olśnił jednak Piotr Puławski. Ten będący pod przemożnym wpływem Erica Burdo-na wokalista i gitarzysta dołączył do zespołu w 1961 roku i szybko wyrósł na jedną z jego największych indywidualności, kierując losy formacji na bardziej rockowe tory. Potem odnalazł się w supergrupie Polanie, a w końcu wybrał emigrację do Niemiec, gdzie pracuje jako zawodowy pilot. Jego żarliwa interpretacja "The House of the Rising Sun" The Animals była zdecydowanie najmocniejszym punktem koncertu. Pokazała jednocześnie, jak wiele dzieliło jednak wtedy polskie propozycje od tych zachodnich (nie bez powodu w repertuarze rodzimych grup tak długo obecne były zachodnie covery).
Wystąpiła też Halina Frąckowiak, która jedynie przy akompaniamencie pianisty Janusza Komana wykonała wzruszającą balladę "Taki powrót", dedykując ją Kasi Sobczyk i życząc jej szybkiego powrotu do zdrowia.

Występ na dobre zwieńczył klasyk "Rock around the Clock" z repertuaru Billa Halleya, odśpiewany przez wszystkich muzyków piątkowego koncertu.
Koncert pokazał pierwotną prostotę pierwszych polskich rock'n'rollowych przebojów, która stanowiła o ich sile. Dziś wyraźnie też jednak widać, że big beat lat 60. - zarówno muzycznie, jak i tekstowo - był tylko etapem w rozwoju polskiego rocka. Ważnym, ale broniącym się dzisiaj z pewnymi trudnościami.
Mimo to okazjonalny powrót pierwszej formacji polskiego big beatu można zaliczyć do udanych - nie tylko pod względem sentymentalnym, ale i muzycznym - wydarzeń.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki