Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Książki z zakurzonej półki: Helen Fielding i jej „Dziennik Bridget Jones” - głupota, która mogła być lekarstwem

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
Helen Fielding, „Dziennik Bridget Jones”, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 1998
Helen Fielding, „Dziennik Bridget Jones”, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 1998 archiwum
Wydawcy tak oto zachwalają książkę: „Szalona humoreska... bezlitosny dowcip... niezwykle zabawna książka”. Nie jest to oczywiście ocena, lecz reklama, położenie nacisku na to, co płytkie jak kałuża.

W bardzo dawnych, niemal zamierzchłych już czasach istniało słowo „wypada”. Coś „wypadało” zrobić, czegoś robić „nie wypadało”. W dziedzinie czytelnictwa obowiązkowo wypadało znać i kochać Sienkiewicza, oczywiście Henryka, nie obecnego ministra kultury… Wypadało też znać Stefana Żeromskiego, ale w tym przypadku wypadało nieco się gorszyć, a niektórych jego powieści nie wypadało czytać młodym dobrze wychowanym panienkom. Wypadało też mieć swoje zdanie o „Trędowatej” Heleny Mniszkówny, ale czytać powieści nie wypadało, bo była to „lektura dla kucharek”. Świat był ułożony, stabilny, każdy miał w nim swoje miejsce i powinien był być z tego miejsca zadowolony. Teraz wszystko „się popaprało” - to ulubione słowo Bridget Jones, bohaterki powieści Helen Fielding, którą dziś postaram się zrecenzować.

Bridget Jones to przeciętna brytyjska dziewczyna około trzydziestki… Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych wylądowałem w Londynie, zdarzyło mi się poznać bliżej kilka nieco młodszych od Bridget Angielek, Szkotek i Irlandek. Poziomem intelektualnym większości byłem nieco zaskoczony. Panienki owe były bowiem zdecydowanie mniej oczytane od przeciętnych Polek. Posiadały mniej wiadomości encyklopedycznych o świecie, niektóre nawet nie wiedziały o istnieniu takiego państwa jak Polska - Poland myliły z Holland, a jedna była nawet mocno zdziwiona, że między Niemcami a Rosją coś jeszcze jest.

Ich zainteresowania, poza dziedziną wiedzy, w jakiej się kształciły, były śladowe. Jednocześnie od Polaków mieszkających w Londynie na stałe dowiadywałem się, że najbardziej zainteresowani edukacją są tutaj Hindusi i… właśnie Polacy. Słuchałem tego z niedowierzaniem, przekonany wówczas, że trudno o bardziej ogłupiałe społeczeństwa od tych, które dojrzewały i były indoktrynowane w krajach realnego socjalizmu. Dopiero gdy oswoiłem się z „prawdziwym” angielskim - bo ze znajomością „języka”, jakiego uczyłem się w Polsce, trudno było mi się porozumieć nawet z Pakistańczykami - przyznałem rację moim rozmówcom. Powyższe reminiscencje nie oznaczają bynajmniej, że uznałem wówczas i nadal uważam wszystkich „Brytoli” za kretynów - chociaż książka autorstwa Helen Fielding, mogłaby być niestety potwierdzeniem tej smutnej konstatacji.

Czy należałoby zatem „Dziennik Bridget Jones” wyrzucić do śmietnika, najlepiej jeszcze przed lekturą? Odpowiedź brzmi: nie. Bo to mimo wszystko interesująca powieść… Czyta się ją gładko i przyjemnie, chciałbym jednak przestrzec potencjalnych czytelników i czytelniczki przed nadmiernie rozbuchanym entuzjazmem. Na okładce widnieje bowiem napis: „światowy bestseller”, co powinno gwarantować, że mamy do czynienia z dziełem przynajmniej klasy Szekspira.

Kiedyś dzielono książki na dobre i złe. Dziś podział przebiega pomiędzy „dziełami”, na których można zarobić i takimi, po które sięga tylko jakiś „pieprzony” (to znowu wyraz ze słownika Bridget Jones) intelektualista. „Bestseller” wcale nie musi być dziełem wybitnym. Wręcz przeciwnie, powinien stanowić łatwo strawną papkę dającą wydawcy pewność, że przełknie ją możliwie wielu ludzi. I wobec tego warto zainwestować odpowiednio duże pieniądze w reklamę, bo to się przełoży na jeszcze większy zysk.
Powieść Fielding na pewno przyniosła spory dochód. Rozeszła się w milionach egzemplarzy. Na jej podstawie w roku 2001 powstała „komedia romantyczna” w reżyserii Sharon Maguire, a w latach 2004 i 2016, film doczekał się kontynuacji - pierwszy obraz nosił tytuł „Bridget Jones: W pogoni za rozumem”, drugi po prostu „Bridget Jones 3”. Ile egzemplarzy „Dziennika…” sprzedano w Polsce - nie wiem. Pewnie sporo, ponieważ Polacy, zwłaszcza w tamtych czasach, uwielbiali wszystko co zachodnie - od „Kaczora Donalda” poczynając, a na „Avengersach” kończąc.

Ale wróćmy do bohaterki powieści… Bridget to typowa angielska dziewczyna końca XX wieku. Mieszka samotnie, pracuje w wydawnictwie, ma obsesję na punkcie swojej figury. W książce chyba ze 120 razy odnotowana jest waga tej cierpiętnicy. Fielding wielokrotnie wylicza także liczbę zjedzonych przez Bridget w danym dniu kalorii, wypalonych papierosów, wypitych jednostek alkoholu. W sumie zajmuje to kilkanaście stron i może przyprawić czytelnika o lekką irytację. Jeszcze większą wagę Bridget przywiązuje do spraw męsko-damskich. Jej zdaniem seks stanowi bowiem istotę życia. Dlatego cierpi… Skończyła już trzydzieści lat, nie ma chłopaka i na pewno po śmierci jej ciało będzie się rozkładało w panieńskim domu, nadżarte przez psy, których zresztą nie posiada.

Wydawcy tak oto zachwalają książkę: „Szalona humoreska... bezlitosny dowcip... niezwykle zabawna książka...” - to recenzja z „The Sunday Times”. Kolejny brukowiec, „The Sunday Express” pisze z kolei tak: „Wciągająca lektura... przezabawny ‘Dziennik Bridget Jones’ pokazuje niedole niezamężnej kobiety”. Nie jest to oczywiście ocena, lecz reklama, położenie nacisku na to, co płytkie jak kałuża. Okładkowi recenzenci wolą nie dostrzegać drugiego dna powieści, tego, co czyni z niej jakże tragiczny dokument postmodernistycznego społeczeństwa Wielkiej Brytanii przełomu wieków.

Niestety w końcówce Helen Fielding również usiłuje zatrzeć to, co najważniejsze, czym niewątpliwie spłyca interesującą opowieść. Czyni to zgodnie z owym „pieprzonym” hollywoodzkim stereotypem, który nakazuje każdy dramat zakończyć banalnym happy endem - wbrew logice, wbrew rozsądkowi, wbrew prawdopodobieństwu, byle tylko wprawić czytelnika w dobry nastrój. Fielding robi to zgodnie z przysłowiem: „każda potwora znajdzie swego...” w tym przypadku nie amatora, lecz księcia z bajki. I taki właśnie finał jest największą słabością tej książki. Bo zamiast zakończyć ją kolejnym wyliczeniem wagi, kalorii i jednostek alkoholu, Fielding pchnęła Bridget w ramiona Darcy’ego… Co zostałoby ze „Starego człowieka i morza”, gdyby merlin został szczęśliwie doholowany do brzegu i sprzedany na targu rybnym? Cóż… zapewne Hemingway nie dostałby Literackiej Nagrody Nobla.
„Dziennik Bridget Jones” nie jest farsą, jaką chcieliby z niego uczynić marketingowcy. Bo nie ma się z czego śmiać. Tylko głupek rechocze, obserwując wypadki i potknięcia innego głupka. Bridget nie jest śmieszna, choć jej poczynania i sposób myślenia jest groteskowy. Jest postacią głęboko tragiczną, jak każdy człowiek, który nie potrafi znaleźć swego miejsca na świecie. Tragiczny jest cały ten Londyn opisany w książce, zdezintegrowana rodzina, topienie problemów w alkoholu, brak jakiegokolwiek kośćca moralnego, niewolnicze podporządkowanie się telewizji i reklamie. Bridget i jej bliscy jedzą to, co każe jeść przemysł spożywczy, ubierają się w to, co podsuwa przemysł konfekcyjny. Jak małpy, naśladują „gwiazdki” aktualnie wyświetlanych w telewizji seriali.
Książka Helen Fielding to smutny portret postnowoczesnego społeczeństwa, żyjącego tu i teraz, bez celu i bez przyszłości. Ten „Dziennik…” mógł być dla nas ostrzeżeniem. Ale, jak widać, nie był.

Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź "Dziennik Bałtycki" codziennie. Obserwuj dziennikbaltycki.pl!

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki