Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kpt. Maciej Sodkiewicz: Na wodach Arktyki człowiek uczy się cierpliwości i szacunku do żywiołu ROZMOWA

Rafał Rusiecki
Rafał Rusiecki
Wideo
od 16 lat
Rozmawiamy z tczewskim kapitanem Maciejem Sodkiewiczem, który podczas pięciomiesięcznej wyprawy "Lodowe Krainy 2022: Hudson Bay Expedition" eksplorował z załogą jachtu "Inatiz" trudno dostępne rejony Arktyki kanadyjskiej oraz poznawał życie mieszkających tam Inuitów.

Dlaczego zimne części świata pana inspirują? Dlaczego w takie rejony pana ciągnie?
Powiem w sposób nieoczywisty. To się tak naprawdę wywodzi z Hiszpanii, bo kiedyś byłem zawodowym skipperem, który pływał na jachtach laminatowych. I jak zobaczyłem mariny na południu kraju, w okolicach Walencji, to się złapałem za głowę. Pomyślałem sobie, że to jest tak komercyjne, że nikt tam nie patrzy, jakim jesteś człowiekiem, tylko jak gruby masz portfel. Wtedy jeszcze nie było kart kredytowych. Jeśli więc poruszasz się wśród tysiąca jachtów, to niczym nie różnisz się od turysty z jakiegoś promu. Zaczęliśmy pływać na wody zimne. Może nawet nie tylko na zimne, co na mało uczęszczane, gdzie nie ma ludzi i jachtów.

I tak wylądowaliście na północnych krańcach Kanady?
Zatoka Hudsona była tego kwintesencją, bo jak się dowiedzieliśmy od władz portu w Churchill, czyli jedynego portu na tej zatoce, byliśmy szóstym jachtem. A powiedział to kapitan portu, który pracuje tam ponad 40 lat. Wiemy, że w basenie Foxe’a były dwa lub trzy, z czego dwa nie dopłynęły do Churchill. Jak to zsumujemy, to okazuje się, że na zatoce Hudsona pływało przez 40 lat mniej, niż 10 jednostek.

To musiało być wyjątkowe przeżycie.
Kiedy przybyliśmy do takiej osady, to traktowano nas jak przybyszów, podróżników, a nie jako turystów, którym koniecznie coś trzeba sprzedać.

Jak wygląda ten świat tak nieprzychylny dla ludzi?
Fenomenalnie. Z jednej strony rząd Kanady pompuje tam pieniądze, więc dorobili się takich zdobyczy cywilizacji, jak telewizja kablowa, czy od dwóch lat telefonię komórkową. Do łodzi mają dosyć dobre, nowoczesne silniki, ale same łodzie nadal są drewniane. Jak polują na morsy, foki, narwale, wieloryby, to nadal robią to przy użyciu klasycznych harpunów. Dalej to musi być myśliwy, który ciśnie harpunem, trafi zwierzę i dopiero wtedy to zwierzę można doholować do brzegu i ćwiartować. Jako, że klimat jest tam bardzo surowy, nie ma drzew, ani krzewów, a gdzieniegdzie rośnie trochę trawy, to nie ma dostępności żadnych warzyw i owoców. Te tereny pokryte są śniegiem przez dziewięć miesięcy w roku, a w niektórych miejscach nawet dłużej. Wszystkie minerały i witaminy Inuici czerpią z surowego tłuszczu morsa, narwala. Jest zderzenie tej klasycznej kuchni, diety ze zdobyczami cywilizacji.

Próbowaliście tych specjałów?
Tak, próbowaliśmy.

A była wymiana jedzenia?
Do nich nie ma połączenia drogowego, więc te osady odizolowane są zupełnie. Mają małe lotniska, ale z racji tego, że mają nawierzchnię szutrową i z racji ciężkich warunków atmosferycznych, małe samoloty w szczycie sezonu mogą być dwa razy w tygodniu. A jeśli jest zawieja, to i miesiąc nie ma dostaw. Całe zaopatrzenie dostarcza się statkami dwa razy do roku. W sklepie można dostać mrożone mięso, jakieś warzywa. Ale jeżeli warzywa płyną statkiem z południa Kanady, to ich wartość jest raczej mizerna. Inuici wolą żywić się w swój sposób. Łączą to. Jedzą na przykład surowy tłuszcz z morsa moczony w sosie sojowym. To się ciekawie przenika. Z drugiej strony żyją bardzo komunalnie. Osada tworzy etaty dla myśliwych, którzy wypływają na połów, a to co zdobędą trafia do community freezer, czyli zamrażalnika wielkości domu. Jest on otwarty dla wszystkich. Jeśli gospodyni domowej skończy się ryba, to idzie do tej zamrażarki osadowej i bierze z niej rybę za darmo. Robią to tak, żeby nikt nie głodował. Jest to forma socjalizmu, wspierana oczywiście strumieniem pieniędzy rządu kanadyjskiego.

Wróćmy do samej wyprawy. Jakie potwory morskie czekały na was w tych północnych wodach?
Było tego trochę w tym roku. Zaczęło się od huraganów, które szalały na Atlantyku. Wyglądało to bardziej, jak slalom, unikanie furii żywiołów. Nawet w letnich etapach, kiedy wydawać by się mogło, że aura będzie spokojniejsza, spotkaliśmy się z dużą liczbą sztormów i ciężką pogodą. Następną przeszkodą były góry lodowe. Tego lodu jest sporo. Spieszyło nam się, bo lato jest tam wyjątkowo krótkie, a na wejściu do zatoki Hudsona lód wyjątkowo nie chciał się wytopić. Deptaliśmy mu więc po piętach i to też były trudne dni. Najgorzej, kiedy przychodzi mgła, bo wtedy lodu nie widać zupełnie. Było parę takich trudnych sytuacji. W nagrodę później pogoda się poprawiła i miesiąc mieliśmy bardzo fajnej żeglugi, wręcz nie polarnej. Potem jednak załamało się nagle i w połowie wyprawy przyszła już jesień. W Churchill było rekordowo 22 stopnie, a następnego dnia było już tylko 5 stopni. Odwrócił się układ frontów i całą jesień zmagaliśmy się z deszczem, mrozem, górami lodowymi. Były też znane październikowe sztormy na Atlantyku, który pokonywaliśmy techniką żabich skoków. Jacht z załogą czekali na Grenlandii, Islandii, czy Wyspach Owczych na okienko pogodowe. A wtedy trzeba było gnać, jak na złamanie karku.

Zatoka Hudsona i basen Foxe’a to nie są oczywiste kierunki dla jachtu żaglowego. Jak wyglądała logistyka waszej wyprawy?
Było to trudne, bo nie ma tam dużych osach i, nie licząc tego Churchill, portów. Zresztą samo Churchill to miasteczko, które ma 800 mieszkańców i dwa sklepy. Na jacht w Gdańsku władowaliśmy pół tony opału do kominka, olbrzymie ilości puszkowanego mięsa. Korzystaliśmy z tego, że były zimy covidowe i mieliśmy więcej czasu, więc różni uczestnicy naszej wyprawy zaczęli w domu testować różne opcje suszonej żywności: warzyw, owoców, nieprzebrane ilości owsianki. Postawiliśmy na wszystko to, co nie zawiera wody i jest lekkie, aby nie trzeba było tego uzupełniać w tak dużych ilościach.

A techniczne problemy się pojawiły?
Pojawiły się, bo zerwaliśmy na przykład sztag z rolerem i genuą. Później musieliśmy dokonać naprawy tego w warunkach zupełnie improwizowanych, to znaczy tylko na plaży przy inuickiej osadzie. Maszt ma 18 metrów długości, więc sztag ma ponad 19. Zrobiliśmy więc sobie taki swoisty tramwaj z pontonu, a następnie dwóch kajaków. Przewieźliśmy to tak na plażę, gdzie rozegraliśmy na części pierwsze i w sumie od Inuitów potrzebowaliśmy tylko spawarki, bo tego na jachcie akurat nie mamy. Tak naprawdę połowa tego jachtu to jest warsztat: części zapasowe, zamienne i olbrzymia liczba ludzi z doświadczeniem technicznym, abyśmy mogli sami jak najwięcej naprawić.

Jak sam jacht był przygotowany do tej wyprawy?
„Inatiz” była budowana z myślą o takich wyprawach. To dzieło emerytowanego brytyjskiego komandosa, który, będąc tak w moim wieku, zaczął ją budować przy swojej rodzinnej posiadłości w Ipswich. Mieszkał na niej i pływał 12 lat. Niestety, miał później wypadek. Spadł z masztu i uszkodził sobie bardzo mocno kręgosłup. W efekcie jest częściowo sparaliżowany i musiał ten jacht sprzedać. Nabyła go nasza koleżanka (Ewa Banaszek – przyp.), z którą tworzymy ten projekt „Lodowe krainy”

Co zatem chroniło was w tych zimnych rejonach świata?
Jacht był przygotowany, ocieplony w środku 6-cm warstwą pianki zamkniętokomorowej. To istotne, że została położona tam już w momencie budowy, więc nie ma tam korozji wewnętrznej. Ma w tej chwili trzy niezależne systemy ogrzewania. Ma w środku normalny kominek, który można opalać węglem lub drewnem. Na wyprawę zabraliśmy pół tony brykietu drzewnego, upychając go w różnych miejscach jachtu. Drugie ogrzewanie jest z silnika. Kiedy pracuje silnik, to mamy wymiennik ciepła, który grzeje wodę w kaloryferach. Mamy też duży agregat prądotwórczy 6kW, którego używamy na przykład do ładowania baterii, czy do tego, aby mogły pracować jakieś urządzenia na 220V. W tym momencie mamy też elektryczne grzejniki. Chodzi o to, że gdyby jeden system się zepsuł, to żeby były dwa zapasowe.

Dużo podobnych rozwiązań zastosowaliście?
Wszystkie pompy zęzowe, koła sterowe, cała elektronika – staraliśmy się, aby wszystko było zdublowane. Czasami zdarzają się rzeczy zupełnie nieprzewidziane. Przypłynie mors, wbije kieł w ponton i nagle nie ma już pontonu. A kiedy nie ma drugiego pontonu, to jak zabrać załogę, która została na brzegu? Tak do tego podeszliśmy, spędzając wiele miesięcy na przystani, myśląc i kombinując, co jeszcze zrobić, aby było bardziej pancerne i prostsze. Jak najmniej automatyki, jak najwięcej rzeczy regulowanych ręcznie. Tak samo zbudowaliśmy odsalarkę, która pracuje w zimnych wodach, a wiele jachtów ma z tym problem. Podgrzewamy więc wodę morską na wejściu na odsalarkę, dzięki temu mamy większą wydajność. W samej Arktyce, tam w tych zimnych wodach przez dwa miesiące, byliśmy w stanie wyprodukować ponad 10 ton wody. To jest całkiem dobrym wynikiem. Nie musieliśmy oszczędzać, a mogliśmy sobie pozwolić, żeby załoga wzięła prysznic tak co trzeci dzień.

Czego w tym rejsie dowiedział się pan o sobie, o załogantach? Czy jest w ogóle jeszcze coś takiego?
Jest, bo człowiek uczy się całe życie, czegoś dowiaduje. Ja na pewno nauczyłem się słowa dystans. Ta zatoka jest olbrzymia i ktoś, kto nazwał ją zatoką, zrobił jeden z największych żartów na świecie. To ma 800 tys. km kwadratowych. A z przyległościami, czyli basenem Foxe’a i cieśniną Hudsona, takim wąskim wejściem, to się robi 1,2 mln km kwadratowych. To oznacza, że tam od osady do osady płynie się 6-7 dni. Licząc ten kawałek od Grenlandii i z powrotem, czyli na wodach Arktyki kanadyjskiej, zrobiliśmy 4 tysiące mil morskich. To są tak naprawdę dwa oceany. Tutaj człowiek się więc uczy takiej właśnie cierpliwości, szacunku do tego żywiołu, planowania i dużej pokory. Tak naprawdę to pogoda ci mówi, gdzie możesz płynąć i co możesz zrobić. Trzeba więc z nią żyć w zgodzie.

Jakie zrodziły się w trakcie ten wyprawy nowe pomysły?
My tam wrócimy. Już nie na zatokę Hudsona, ale na pewno w zimne miejsca. Jacht się sprawdził. Wraca lekko poturbowany, widać na nim trochę rdzy, ale wszystkie mechanizmy działają. Damy mu trochę odpoczynku w najbliższym roku. Może gdzieś popłyniemy, aby poznać nowych ludzi. Za dwa lata chcemy odpalić kolejny duży projekt, przepłynąć północną drogą wodną, czyli przejście północno-zachodnie. Po zakończeniu tego przejścia chcemy przezimować na wodach Alaski lub Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie. A dopiero potem, w następnym sezonie, eksplorować całe wybrzeże Alaski, począwszy od Kanady, a skończywszy na Aleutach. Poznać kulturę tamtych ludzi, bo to brakujący kawałek Arktyki, w którym jeszcze nie byłem. Jak to zrobimy, to prawdopodobnie wrócimy dołem przez Panamę, czyli zatoczymy pełne kółko wokół Ameryki Północnej. To projekt na dwa lata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki