Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Jędykiewicz: Przeżyłem trzy wielkie przygody

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Jędykiewicz: Całe moje życie zostało przekreślone sprawą, w której do dziś nie rozumiem, o co chodzi
Jędykiewicz: Całe moje życie zostało przekreślone sprawą, w której do dziś nie rozumiem, o co chodzi Tomasz Bołt
Mówiono o nim baron SLD. Był na Pomorzu wpływowym politykiem. Teraz patrzy na politykę z dystansem i - jak mówi - wiedzie żywot emeryta, ale aktywnego. Z Jerzym Jędykiewiczem - rozmawia Ryszarda Wojciechowska

Zdarza się jeszcze Panu słyszeć: "Witam, baronie"?
Słowa baron już chyba nikt nie używa, poza niektórymi dziennikarzami. Czasami usłyszę "panie dyrektorze". Bo jednak wcześniej byłem dyrektorem firmy zatrudniającej kilka tysięcy osób. Od czasu do czasu tytułują mnie też wojewodą. Dziwię się, bo to przecież było lata temu. Ale te tytuły to taki u nas francuski zwyczaj.

Zżymał się Pan, słysząc: Jędykiewicz, baron pomorskiego SLD.
Powiem pani, dlaczego się zżymałem. Baronami nazywało się tylko szefów regionalnych SLD, a nie używało się tego określenia w stosunku do liderów innych partii w regionach. Chociaż ich władza nie była często mniejsza niż nasza. Baron miał się kojarzyć pejoratywnie. I tak się kojarzył.

Nadal ma Pan słabość do luksusu?
Każdy chciałby być młody, zdrowy, piękny i bogaty.

Poza młodością to jeszcze trochę Panu z tego zestawu zostało.
No, bez przesady. Z kilku firm, które posiadałem, zostawiłem sobie jedną. Resztę sprzedałem. A czy jest mi z tym dobrze? Boję się momentu, w którym wstanę rano i nie pójdę do pracy. Chociaż od roku jestem już formalnie na emeryturze, to staram się uciekać od myśli o dniu, w którym nie wyjdę do pracy. Wiodę więc żywot emeryta... aktywnego.

Nie lubi Pan domu?
Bardzo lubię. Ale w moim wieku trzeba uciekać od sytuacji, w których są już tylko kapcie, fotel, telewizor.

Kiedyś się mówiło, że w domu ludzie umierają.
Więc może gdzieś ta myśl w mojej głowie tkwi.

Wraca Pan wspomnieniami do czasów, kiedy miał władzę, rząd partyjnych dusz, był ważny?
Przeżyłem w swoim życiu trzy wielkie przygody. Pierwszą, kiedy zostałem szefem Energobloku i równocześnie Elektrowni Jądrowej w Żarnowcu. To było zadanie inżynierskie, inwestycyjne. Wtedy miałem tylko trzydzieści cztery lata. I w tamtych trudnych czasach, nagle trzeba było przyjąć parę tysięcy ludzi do pracy, dowieźć ich na budowę, wykarmić, położyć spać...

Żałuje Pan, że jednak nie udało się tej "atomówki" w Żarnowcu postawić?
Bardzo żałuję. Ile razy tam jestem, to mi się łza w oku kręci. Nie tylko z inżynierskiego sentymentu. Ale widzę ten brak logiki władzy. Żeby tyle kasy w to włożyć, tyle zainwestować w ludzi. Przecież dziesiątki, a może nawet setki inżynierów przygotowywało się na stażach zagranicznych. I ostatecznie zamknąć budowę, kiedy wszyscy naokoło stawiali?

Druga przygoda to stołek wojewody gdańskiego?
Zostałem nim niemal z marszu, prosto z Energobudowy. To był wówczas rzadki przypadek, że ktoś, kto pracował w gospodarce, szedł do administracji. Wtedy też wdepnąłem w wielką politykę. W listopadzie 1988 roku wszedłem do Urzędu Wojewódzkiego, zaraz był Okrągły Stół, w czerwcu wybory. Na funkcję wojewody powołał mnie premier Rakowski, potem funkcjonowałem przy premierze Mazowieckim, do września 1990 roku.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i w sierpniu korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Co z tamtego czasu Pan wspomina?
To, co mi zostało do opowiadania wnukom, to wizyty w Gdańsku prezydentów: Busha, Weizsaeckera, Mitteranda. Wtedy wszyscy wielcy przyjeżdżali do Gdańska. Oczywiście nie przyjeżdżali do wojewody Jędykiewicza tylko do Lecha Wałęsy. Ale ja przy tym byłem.

I trzecia przygoda?
To ta, którą pani nazwała "baronowaniem". Zostałem szefem Rady Wojewódzkiej SLD, nie pełniąc wcześniej żadnych funkcji partyjnych. Nie byłem nawet szefem koła.

Ale się skończyło. Odchodził Pan z tego stołka w aurze...
Fatalnej.

I z zarzutami w odprysku afery Stella Maris.
Całe moje życie, którego się nie wstydzę, zostało przekreślone sprawą, w której do dziś nie rozumiem, o co chodzi. W lutym minęło osiem lat, odkąd żyję z zarzutami. I ubolewam nad tym, że nie widać specjalnie końca. Szereg spraw w tej historii ma już swój finał, oczywiście z uniewinnieniami. Łatwo to sprawdzić. Prokuratura się jednak odwołuje. Nie chce się przyznać do błędów. Niektóre zarzuty już się przedawniły. Z 200 świadków, których powołano w mojej sprawie, znam tylko jakieś pięć procent. I tyle samo procent mnie zna. Powiem coś. Osiem lat temu, kiedy mnie zatrzymywano, jeden z oficerów ABW powiedział: - Proszę pana, ja się z panem dzisiaj założę o skrzynkę whisky, że z tej sprawy Stella Maris g... będzie. I tak to się toczy. Trzeba było mnie wyłączyć z polityki, to wyłączyli i koniec.

Polityką jeszcze Pan żyje?
Lokalną niemal wcale. Słucham informacji, ale wyłączam się, kiedy są polityczne komentarze, kiedy zaczyna się publicystyka. Mam już odruch wymiotny od tego gadania polityków i dziennikarzy.

Mizerniutko ta Pana partia przędzie.
Ubolewam nad tym. Nieraz zastanawiałem się, dlaczego tak się stało.

Jakieś wnioski?
Myślę, że tu się spina kilka spraw naraz. SLD jako jedyna partia dała się wpuścić w kanał odmładzania. Kaczyński jest od zawsze, Tusk też, a SLD najpierw zaryzykował z Olejniczakiem, a potem z Napieralskim.

Czyli młodość zaszkodziła?
Moim zdaniem, tak. Byli chyba nieprzygotowani do sprawowania takiej funkcji. To inna liga niż ci starzy działacze. Nie to samo, co Cimoszewicz, Oleksy czy Miller. Można powiedzieć, że każde ich wystąpienie w Sejmie było wydarzeniem. Wszyscy słuchali, komentowali. A ci dwaj? Fajny faceci, tylko to jeszcze nie był ich czas.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i w sierpniu korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Coś jeszcze Sojuszowi zaszkodziło?
Niewątpliwie brak zgrania na linii Kwaśniewski-Miller. Jedni stanęli za Kwaśniewskim, inni za Millerem. A część powiedziała - jak jest taki konflikt, to ja z tego wychodzę. Zostali elektoratem lewicy, ale już niezbyt aktywnym.

Rozumiem, że Pan jako mieszkaniec Gdyni głosował na Leszka Millera.
Oczywiście. Ale powiem Pani, jemu zresztą też to powiedziałem, że mam do niego żal. Bo on mi nie podał ręki wtedy, kiedy mnie wyrzucano z sań wilkom na pożarcie. Jest taka stara prawda, że generał, który zostawia rannych na polu bitwy, nie zasługuje na ich szacunek.

Ale jakoś mu Pan przebaczył.
Nie chowam długo urazy do ludzi.

Powiedział mu Pan o tym żalu?
Oczywiście.

I co?
Pogadaliśmy sobie. Ale niech mnie Pani nie ciągnie za język, bo nic więcej nie powiem.

Ale wtedy, po postawieniu zarzutów wiele osób odwróciło się od Pana.
Telefon przestał dzwonić w wielu przypadkach. I do dziś nie dzwoni.

Z Ryszardem Krauze utrzymuje Pan kontakty towarzyskie?
Przez ostatnie lata mieliśmy ograniczony kontakt. Ale nie było czegoś, co by nas rozdzieliło. Kiedy przestałem być szefem Energobudowy w Warszawie, w sposób naturalny widywaliśmy się rzadziej. Ale ja go w dalszym ciągu darzę wielkim szacunkiem.

Tak sobie Pan spokojnie żyje?
Kiedy pomyślę, w jakim kotle żyłem przed laty... Pracowałem wtedy w cyklu spotkań co kwadrans. Ktoś, kto do mnie przychodził, słyszał: - Masz 10 minut. Powiedz, o co ci chodzi, precyzyjnie dobieraj słowa, bez zbędnych opowieści.
Inaczej nie dałbym rady. Teraz nic się w moim życiu nie dzieje takiego, żeby mi je przewróciło do góry nogami. Chociaż te osiem lat od postawienia zarzutów, nadanie temu rozgłosu, bardziej uderzyło w moją żonę, niż we mnie. Ja następnego dnia po zatrzymaniu, przesłuchaniu i zwolnieniu, poszedłem do pracy. Jakby nic się nie stało. Wielu by się pewnie załamało. A ja powiedziałem sobie - pracuj normalnie, nic się nie dzieje.

Ale jednak w tle...
Odłożyło się. W tyle głowy mam tę sprawę cały czas. Nie uderzyło mnie prestiżowo, co biznesowo. Nagle stałem się oskarżonym. Kto chce z takim facetem pracować? Ale do przodu trzeba patrzeć.
Wie pani, ja kiedyś naprawdę dobrze zarabiałem. Płaciłem wysokie podatki. I Urząd Skarbowy do mnie nigdy nic nie miał. A kontrolowano mnie dziesiątki razy przy tych wszystkich okazjach.

Ale ma Pan ładny dom.
Tak i jeżdżę porządnym samochodem, lubię swój ogród. Lubię w nim posiedzieć, co mi się nigdy wcześniej nie zdarzało.
To jednak te emeryckie nawyki już są.
Muszę się powoli przestawiać. Kiedyś, starszy kolega powiedział mi, że do emerytury trzeba się przygotowywać dziesięć lat. Tłumaczył - musisz myśleć, co będziesz robił rano, kiedy nie będziesz już musiał iść do pracy. Myśl i buduj sobie tę przyszłość, bo zostaniesz z nadmiarem czasu. I to cię będzie zabijać. Mam więc w ogrodzie trochę pracy, żeby się przyzwyczajać.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i w sierpniu korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki