Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janusz Stokłosa: „Mistrz i Małgorzata” to opowieść o niebywałej determinacji. I o tym, że rękopisy nie płoną

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Janusz Stokłosa.
Janusz Stokłosa. Fot. Piotr Krzyzanowski/Polskapresse
To bardzo ważna książka i świetna zarazem. Po cichu liczę na to, że dzięki naszemu spektaklowi Bułhakow trafi pod strzechy, dotrze do ludzi, którzy w innych okolicznościach nie przeczytaliby tej powieści - mówi Janusz Stokłosa, autor muzyki do musicalu „Mistrz i Małgorzata”.

To nie jest pańskie pierwsze sceniczne spotkanie z „Mistrzem i Małgorzatą”.
Nie. Pierwsze było w 1976 w Teatrze Stu u Krzysztofa Jasińskiego. Tam zresztą poznałem moją żonę, która była Małgorzatą. Drugie było w Austrii, z Romą Próchnicką. Trzecie - w Bremen z Andrzejem Woronem. Czwarte w Berlinie, też z Woronem. A to jest piąte. Z tym, że każda z tych poprzednich produkcji czerpała inspiracje jedynie z fragmentów powieści. U Jasińskiego to był spektakl o wolności, gdzie wplecione m.in. teksty Sylvii Plath, Grotowskiego czy „Pod wulkanem” Lowrego. Mistrz był Chrystusem, Piłat był profesorem Strawińskim. A my, jako orkiestra więzienna, w uniformach, graliśmy jakieś kawałki Wysockiego. Spektakle Andrzeja Worona były z kolei bardzo plastyczne, bo on - jak Kantor - tworzył swój autorski teatr. Tutaj po raz pierwszy jest to adaptacja, w której próbujemy dotknąć każdego z motywów pojawiających się w książce.

A czym dla pana jest ta powieść?
Wczoraj rozmawialiśmy na ten temat z Beatą Kępą, odtwarzającą rolę Małgorzaty. I ona wspominała, iż ktoś z jej rodziny powiedział, że „Mistrz i Małgorzata” to powieść, która jest źródłem siły i przewodnikiem.

Dla mnie natomiast jest to powieść o niebywałej determinacji. Małgorzata dla miłości była w stanie oddać wszystko, co może dać kobieta (a pamiętajmy, że rozmawiamy o latach 30., kiedy ta powieść powstała), obnażyć się, oddać duszę diabłu, sprzedać... Mistrz z kolei, jako twórca, „zabija swoje dziecko”. Mając świadomość jakie konsekwencje jego utwór przyniósł dla niego samego i jego bliskich, niszczy coś, do stworzenia czego - jego zdaniem - się urodził.

Ale to też opowieść o tym, że rękopisy nie płoną. Pomyślałem przy tym o sobie. Trochę tej muzyki w życiu napisałem. Czy jakby ten cały papier się spalił, to wszystko to przestałoby istnieć? Myślę, że chyba nie, że jeżeli trzeba, to usiądę i - może nie w szczegółach - ale na pewno to odtworzę, a może ona została gdzieś w pamięci i ktoś idąc ulicą coś z niej zanuci.

W ogóle to bardzo ważna książka i świetna zarazem. Kiedy jakieś pięć lat temu zaczęliśmy myśleć nad tą inscenizacją wróciłem do niej po dłuższej przerwie. Śmiałem się, bawiłem, czytałem to, jakbym nigdy tego wcześniej nie czytał, a przecież znam całe fragmenty na pamięć.

Po cichu liczę na to, że dzięki naszemu spektaklowi Bułhakow trafi pod strzechy, dotrze do ludzi, którzy w innych okolicznościach nie przeczytaliby tej powieści.

Ale jest to też książka o świecie, w którym nie da się żyć.
Ja już chwilę na tym świecie żyję (śmiech) i generalnie - mimo, że nań pluję i w ogóle jestem pesymistą - wierzę w człowieka i wierzę w życie. Ale ten koszmarny świat z kart Bułhakowa powraca i nikt dzisiaj nie da gwarancji, że za chwilę nie obudzimy się w świecie, gdzie faktycznie nie da się żyć.

Afgańczycy się właśnie tam obudzili.
Właśnie. Wielu moich przyjaciół od kilku lat pyta: dokąd jechać? Nie ma dokąd. Kiedyś jeszcze, w ubiegłym wieku, były jakieś bezludne wyspy. Dzisiaj już żadna wyspa nie jest bezludna i ten świat jest wszędzie. Nie można o tym myśleć z optymizmem.

Porozmawiajmy o muzyce. Czym ta pańska piąta przygoda z „Mistrzem i Małgorzatą”, jako kompozytora, różni się od poprzednich?

Skalą. To jest musical. W „zwykłym” teatrze zawsze jakoś tak bokiem musiałem szukać sposobu, żeby moja muzyka zaistniała. Tym razem dostałem do ręki narzędzie, dzięki któremu mogłem wypowiedzieć się pełnym głosem. W tym spektaklu muzyka jest bardzo różnorodna. Od takiej przemawiającej wprost, jeden do jednego, bez żadnych podtekstów, odwołań, semantyki - po żart, dowcip, kabaret, wygłup. Dostałem całą paletę i… maluj pan!

I jak pan zaczął?
Z dużą dozą nieśmiałości.

Nie wierzę. Po tylu musicalach?

To jest troszkę tak, że ja wolę pisać pod konkretnych wykonawców. „Metro” rodziło się przy ludziach. Kiedy pojawiła się Edyta Górniak z taką parą, taką siłą, wyznaczyła mi sposób pisania. Podobnie postępuję, gdy na co dzień pracuję z aktorami w teatrze. Czy to był „Romeo i Julia”, czy „Polita” z Nataszą [Urbańską - red.]. Tu zresztą też napisałem jedną piosenkę dla Helli, czyli diablicy ponieważ uważałem, że w obu aktorach odtwarzających tę rolę jest taki potencjał, że nie sposób, żeby nie dać im szansy zaśpiewania. Nie było jednak możliwości by wszystkie inne fragmenty, tytuły skonfrontować z potencjalnym nawet wykonawcą. Może się wydawać, że takie pisanie jest łatwiejsze, ale nie dla mnie. A jeszcze na dodatek los sprawił, że świat się zamknął...

Skąd w ogóle pomysł na „Mistrza i Małgorzatę” jako musical?
Pomysł jako pierwszy już dawno temu rzucił Janusz Józefowicz. Pierwsze rozmowy zaczęły się pięć lat temu przy okazji premiery „Piotrusia Pana” w Teatrze Muzycznym.

Janusz zaproponował pana Jurija Riaszeńcewa, z którym współpracowaliśmy m.in. przy rosyjskiej wersji „Metra”. Jurij to taki rosyjski Jeremi Przybora. On takie rzeczy pisał… Pamięta pan może musicalowy miniserial radziecki z 1978 „D’Artagnan i trzej muszkieterowie”? I piosenkę: „Para, para, paradujemsja na swojom wieku”? To właśnie Jurij ją napisał!

Minął jakiś czas i Jurij, ze swoją żoną Galą przyjechał do Polski i położył nam na stole praktycznie gotowe libretto. Powiedział: „Nie powiedzieliście dokładnie czego chcecie więc napisałem, jak uważałem. To jest gotowy tekst, widzimy się na premierze”. No i zostałem z rosyjskimi wierszami, do których trzeba było napisać muzykę. Ja niby rosyjski trochę znam, a moja żona nawet bardzo dobrze. Co więcej, zdarzało mi się już pisać muzykę do gotowych tekstów po flamandzku, czy po niemiecku. Ale to wszystko były małe formy. Ale tu był za duży ciężar i po prostu powiedziałem: „nie”. A ponieważ wtedy już było wiadomo, że prapremiera nie odbędzie się w Rosji - jak wcześniej zakładaliśmy - ale w Polsce, Jurij zgodził się by część z tych rzeczy napisać od nowa.

I tu pojawia się Andrzej Poniedzielski.
Z Andrzejem miałem kontakt bardzo dawno temu przez Elę Adamiak. Potem przez 40 lat praktycznie nawet się o siebie nie otarliśmy. Jego wejście do naszego projektu to moment przełomowy. Objawił się „ostatni z tych, co tak poloneza wodzi”, po Młynarskim, Przyborze, po tych fantastycznych wielkich poetach, z którymi miałem przyjemność współpracować.

Poniedzielski zinterpretował po swojemu piosenki Riaszeńcewa, czy napisał swoje od nowa?
I jedno, i drugie. Było to też po części wymuszone przez reżysera. Janusz [Józefowicz - red.] dorzucił nowe rzeczy, jak choćby scenę z płonącym rękopisem, czy manifest Mistrza, czego nie było ani u Bułhakowa, ani u Jurija.

Chodziło o to by wyjaśnić: dlaczego on jest Mistrzem, co takiego zrobił? Oprócz fragmentów powieści, którą napisał, nic o nim nie wiemy. Dla mnie ten Mistrz to taki Nawalny: człowiek, który wie, że wchodzi w paszczę lwa, ale pokazuje serduszko i przyjeżdża z powrotem do kraju, gdzie z miejsca zamykają go do więzienia. To jest to coś szczególnego w środku człowieka: taka siła, taki kręgosłup!

Pisząc muzykę nie miał pan pokusy, żeby sięgnąć do swoich wcześniejszych partytur „Mistrza i Małgorzaty”?
Sięgnąłem - za namową - do dwóch kompozycji, które już funkcjonowały wcześniej. Pierwszy utwór to walc na balu u Wolanda, który napisałem w 1976 roku dla Jasińskiego, i którego to walca słuchał Federico Fellini, kiedy graliśmy tamto przedstawienie. Tu pojawia się on w dużo większej, orkiestrowej formie. Drugi - to „Psalm 62”, mój jedyny w zasadzie utwór z tekstem sakralnym, który tutaj, z Jurijem i Andrzejem, zmieniliśmy na pieśń stanowiącą wyrzut Mateusza Lewity pod adresem Boga w scenie ukrzyżowania. Pierwotnie napisałem to dla Piotrka Cugowskiego. To bardzo trudny technicznie utwór, ale Krzysiu Wojciechowski poradził sobie z nim po prostu fantastycznie.

A jeśli chodzi o nowe kompozycje, z czego jest pan najbardziej zadowolony?

Wydaje mi się, że udało mi się dobrze opowiedzieć o miłości Mistrza i Małgorzaty. Są ich dwa duety: „Żółte kwiaty” i drugi - „I niech by tak było, jak jest”, który kończy całe przedstawienie. Wykonawcy przy okazji świetnie trafili w klimat szpitala psychiatrycznego, księżyca w pełni i tych wszystkich magicznych rzeczy.

Ale najbardziej jestem zadowolony z tego, jak udało mi się zilustrować przejście ze świata rzeczywistego w „piąty wymiar”, świat piekielnych mocy. Chodzi o scenę gdy Korowiow wprowadza Małgorzatę, po jej locie na miotle, do mieszkania Wolanda, które nagle urosło do niewyobrażalnych rozmiarów. Oprowadza ją i opowiada co to znaczy być królową balu i dlaczego to właśnie Małgorzata została wybrana. Tłumaczy, że trzeba mieć w sobie kroplę królewskiej krwi, i że ona ją ma dzięki jakieś praprababce… I z takiego prostego recytatywu rozbuchałem to do wielkich chórów, totalnego brzmienia.

Wspomniał pan o tym powracającym motywie: „żeby nic się nie zmieniło, żeby było tak jak jest”. W ostatnich latach często ludzie składają sobie życzenia noworoczne w formule: „żeby ten nowy rok nie był gorszy niż ten, który odchodzi”. To wystarczy. Nie musi być lepszy.

Dokładnie w tym duchu, z takim przesłaniem, kończymy to przedstawienie. Te nasze prośby kierowane do losu, Boga, żony, wnuka (śmiech): Niech tak zostanie. Nie próbujmy burzyć, niszczyć, rezygnować z tego, czego nie dostrzegamy na co dzień, a dzięki czemu żyje nam się fantastycznie.

Nie mam tutaj na myśli statusu materialnego, ale to, że za naszego życia najdłużej chyba w historii człowieka nie było światowego konfliktu, nie było wojny. Można bezpiecznie chodzić po ulicach, dzieci mogą się bawić. To może znaczyć bardzo dużo, ale i bardzo mało. I niech tak zostanie: żeby nie było gorzej.

11 września 2021 r. o godz. 19.00, w gdyńskim Teatrze Muzycznym odbędzie się prapremiera polskiej megaprodukcji. Musical „Mistrz i Małgorzata” wg Michaiła Bułhakowa wyreżyserował Janusz Stokłosa, twórca kultowych musicali „Metro”, „Polita”, „Romeo i Julia”. Jest on także kompozytorem muzyki, teksty piosenek napisał poeta i satyryk Janusz Poniedzielski. Wszystkie bilety na premierowe przedstawienie zostały już wyprzedane.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki