MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Gdy malarze i hipochondrycy pili z kieliszków mgłę, czyli Sopot Afanasjewa

Gabriela Pewińska
O Jerzym Afanasjewie, jego miłości do Sopotu, do żony, do domu z wieżyczką, o „słonecznej wodzie”, którą leczył ludzi, i łazience, gdzie witał gości cały w pianie - mówi aktor Ryszard Ronczewski, szwagier pisarza.

O swoim sopockim domu z wieżyczką przy dawnej ulicy Dzierżyńskiego, dziś 3 Maja, Jerzy Afanasjew pisał: „Nasze mieszkanie stało się moim zamkiem warownym i w jego okopach leczyłem liczne swoje rany”.
Zacznę od anegdoty, otóż w Sopocie, oprócz Afanasjewa, który był w dawnych latach postrzegany jako człowiek co najmniej dziwny, mieszkał również pan Czesio, zwany Parasolnikiem. W naszym teatrze, który nosił miano Cyrk Rodziny Afanasjeff, Jurek występował w starym, czarnym meloniku, miał też gęstą, ciemną brodę. Takiż melonik i takąż brodę nosił i Parasolnik, postać bynajmniej nie z teatru, może z teatru ulicy jedynie. Któregoś dnia, nad ranem, ktoś łomocze w drzwi naszego domu pod wieżą. Otwieram przerażony, a tu pan Czesio rozsierdzony nad wyraz, wykrzykuje: Co to jest?! Co to?! Moje zdjęcie w gazecie, a podpisane „Asfasanjew” jakiś!!!

Jak to się stało, że w „Kurierze Polskim” pomylili Parasolnika z moim szwagrem - do dziś nie wiadomo.

Atmosfera tego domu służyła pisaniu.
Jurek uwielbiał to miejsce. Był domatorem. Trzeba pamiętać, że wojna zabrała mu rodzinę. Już jako chłopak został sam na świecie. Ojciec zginął w 1940 roku, potem przyszła makabryczna wiadomość o śmierci matki. Ojciec Jurka, Żorżyk, był przed wojną wielkim przyjacielem całej naszej rodziny. Pochodziliśmy z tych samych stron. Jako dzieci, ja i moja siostra Alina, bawiliśmy się z małym Jureczkiem na jednym podwórku w Wilnie. Kiedy w latach 50., po długiej tułaczce przez Polskę, Jerzy przyjechał na Wybrzeże na studia, sprowadził się do naszego domu na Dzierżyńskiego. To Alinka zaproponowała mu pokój. Ja wtedy studiowałem w Łodzi, mój ojciec prowadził ośrodek wczasowy w Jastrzębiej Górze. Jurek był więc zdany na dwie baby, Alinkę i moją mamę. Dość szybko z Alinką zakochali się w sobie i wzięli ślub. Tak zaczęło się ich wspólne życie, życie, które, co podkreślał, było dlań oazą szczęścia. Siedział sobie w tym swoim ogromnym pokoju z niebieską podłogą, za ogromnym biurkiem i nieustannie coś pisał. Bardzo pracowity człowiek.

Mimo że chętnie opuszczał ten dom, jeszcze chętniej doń wracał.

Tęsknota jest w listach, które słał z Łodzi do żony: „...czuję się jak łódka, która nie chcąc tego, odpłynęła od ukochanego wioślarza. Nigdy i nigdzie z Sopotu nie wyjadę!”.
To był czas, gdy cyrk, z powodu kłopotów finansowych, powolutku dogorywał. Ostatnią naszą ekwilibrystyką było nakręcenie filmu „Białe zwierzęta”. To były filmowe początki Jerzego. Potem okazało się, że by zaistnieć w zawodzie reżysera, musi skończyć Filmówkę w Łodzi. Pojechał tam. To był dla niego straszny czas. Mieszkał u naszych przyjaciół, cóż z tego, skoro to nie był dlań dom. Do tego prawdziwego domu, pierwszego, który udało mu się stworzyć, tęsknił, tęsknił do żony, ale i do mojej mamy. Mamę wszyscy nazywali Baboka. Mój syn, malcem będąc, powiedział kiedyś: Baboko, jaka ty jesteś wysmykła!
Jurek Babokę uwielbiał. Kłócili się okropnie, ale dobrotliwie, ponieważ szwagier to był łasuch. A Baboka zawsze miała dla niego kawałek kiełbaski. Jedzenie ich godziło.

Pisał o Zbyszku Cybulskim, z którym wcześniej tworzyli studencki teatrzyk Bim-Bom: „Spał na walizce, w której mieściło się archiwum naszego teatru. Jeżeli później posiadał kilkupokojowe mieszkanie w Warszawie, to dlatego, że obudował nim swoją walizkę”. Sopocki dom też był dla Afanasjewa obudową do jego walizki pełnej przeżyć?
Walizka Afanasjewa to kwestia wyobraźni, walizka Cybulskiego była autentyczna. Jurek niczego nie miał. Ani matki, ani ojca, ani domu. Po wojnie ściągnął go do siebie, do Szwajcarii jego dalszy krewny Koka Bułajew. Ale Jurek stamtąd prysnął. Nie wytrzymał. Kiedy wróciłem z Łodzi do Sopotu, mieszkaliśmy wszyscy razem, tworząc tak zwany rodzinny kołchoz.

I Cyrk. „Życie naszej rodziny - tak jak w średniowiecznej trupie rodzinnej - płynęło przez nasz teatr. On mieszkał w głównym naszym pokoju”.
Kolejne programy były rozwinięciem tego „cyrkowego namiotu”, który istniał w domu przy Felka Dzierżyńskiego. Nasza mama grała na fortepianie stare romanse, a i szyła nam kostiumy. Wciąż coś się przygotowywało. Cudowny okres artystycznej beztroski.

„Toteż wieczorami, gdy w firankach muślinu tańczył swoje wschodnie tańce, słychać było uroczy grzechot jego kości, skrzypienie kręgosłupa, a żarówka wiszącej w pokoju lampy prześwitywała przez jego ciało, jak przez cudowny japoński abażur z pergaminu” - pisał o Pana wyczynach.
W dużym pokoju była nasza scena prób. Jurek nie pisał scenek do poszczególnych programów, ale mówił na przykład: Zatańcz coś. Może coś hiszpańskiego? I ja improwizowałem. Takie życie mu pasowało. Jurek zajmował największy pokój, przestrzeni życiowej miał więc sporo. Umiał ją wykorzystać.

Bardzo chętnie przyjmował gości.

Mieszkanie było ogromne i dziwne. Goście, którzy wpadali na przyjęcie, by trafić na werandę, gdzie przygotowano poczęstunek, musieli przejść przez łazienkę. Ich oczom ukazywał się Jurek... w wannie, w wieńcu laurowym na szyi, w pianie cały. Witał wszystkich, łaskawie podając rękę do ucałowania. Po prostu cesarz łazienki.

Z życia tworzył bajkę. O Sopocie lat 50. pisał: „Uzdrowisko jak dla karcianych królów. Dziwaczna architektura, nie zdziwiłby się Czytelnik, gdyby zobaczył tu na ulicy konia ciągnącego wóz zbiedniałej arystokratki”.
Sopot był dla Jurka czarodziejskim miastem. Nie krył tego, mało!, wierzył w to. Nic dziwnego, tu spotkał swoją nową rodzinę, miłość. Na grobie, w którym spoczywa wraz z moim ojcem i Baboką, są wyryte jego słowa, one mówią wszystko, o miłości do tego domu, do naszej rodziny i do czarodziejskiego Sopotu.

Sopocki Dom Aktora widział tak: „Tu, chcąc pożyczyć nieco esencji do herbaty, trzeba było recytować na klęczkach Monolog Hamleta do Herbaty”.

Jurek wierzył na przykład, że promienie słońca, które padają na człowieka, nie tylko go ożywiają, ale i oczyszczają. I leczą! Dlatego na parapecie swojego niebieskiego pokoju ustawiał miseczki z wodą. Tak powstawała „słoneczna woda”, którą poił bliskich, choćby Baboczkę. Mówił: - Baboko, musisz to wypić, to jest dla ciebie lekarstwo. I Baboka pokornie chłeptała.

Pisał też, że sopoccy malarze i hipochondrycy łykają kieliszkami nadmorską mgłę.
Taki Sopot sobie wymyślił. A może i łykali naprawdę? Może to nie tylko poezja? Chodził po plaży i obserwował ludzi. Spacerował pobliskim parkiem lub pograniczem piasku i wody. Bardzo często chadzał na kawę do Włocha.
Włoch rozpoczynał sezon 1 maja. Tego dnia, oczywiście, szedł ulicami Sopotu pochód. Zwykle otwierał go pan Czesio, wspomniany Parasolnik, przebrany za kobietę, w wysokich szpilkach na tych swoich krzywych łapach. Raczej nie było możliwe go przepędzić, skoro krzyczał: „Niech żyje polska klasa robotnicza!”. W tej paradzie Jurek bardzo chętnie uczestniczył.
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, gdy wróciłem po studiach do domu. Jaki był spłoszony. Może bał się, że go nie zaakceptuję? Wiedział, że jako bliźniaki jesteśmy z Aliną bardzo związani.

Miłość ich była poetyczna. On nazywał ją Gałązką Światła, ona zawsze stawiała mu na stole kwiaty, pisała doń wiersze: „Dziś świeci prawdziwy księżyc/ Kocham ciebie/ Twoja Królowa Kominiarzy”.
Czasem się kłócili, miewali inne zdanie na temat wielu rzeczy. Poza tym, kto rządził w tym domu? No przecież nie Baboczka. Była cichą, skromną kobietką...

Wysmykłą do tego...

Rządziła Alinka...

Jego „Ukochana Mgiełka”...

Jurek chętnie się tej władzy poddawał. Ale do końca życia, mimo wielkiej miłości do swojej nowej rodziny, był wielkim samotnikiem, w myśleniu, odczuwaniu, w pisaniu. Alina była inna. To realistka. Wymagała, by w domu było co do garnka włożyć i Jurek o to dbał. Potrafił godzić te chmury w głowie ze zwyczajnym życiem. Poza tym lubił ludzi. Nigdy nie wiedziałem, żeby był drapieżnie zły na kogoś. Na jedną personę jedynie, bo też skrzywdziła go straszliwie. Mówię tu o oficerze SB, który usiłował namówić Jurka na współpracę. Oczywiście odmówił, co przyprawiło mu kłopotów na długi czas. Zabrali mu paszport. Gdy z cyrkiem wyruszaliśmy do Anglii, miał do nas dołączyć, bo mu to obiecali, ale tak się nie stało. Rozpisany na pięć osób spektakl musieliśmy zagrać we czwórkę.

Pewnego dnia do Sopotu zawitał prawdziwy cyrk. „Dyrektora” Cyrku Rodziny Afanasjeff podejmowano tam z honorami, jak kolegę z branży. - A pan, jakie klatki w cyrku ma? - pytali. To prawdziwa historia?

Oczywiście! Jurka cyrk, jako taki, szalenie interesował. Cyrk to cyrk, uważał, w cyrku nie ma lipy, jak się człowiek pomyli, to spada i finita la comedia. Dzisiaj cyrkowcy mają linę asekuracyjną, w tamtych czasach cyrk był cyrkiem prawdziwym, albo się wykonało salto, albo nie. A jak się nie udało, to wiadomo... My takich podniebnych cudów w naszym cyrku nie wyczynialiśmy, choć sprawność fizyczną też trzeba było mieć.

Trudno mu było, gdy w latach 60. teatr zgasł, oswoić się z nową rzeczywistością, bez skrzydlatego Pierrota snującego się sopocką ulicą.

Musiał porzucić marzenie, by cyrk stał się zawodowym teatrem w Sopocie. Z własną siedzibą. Wtedy zaczął kręcić filmy.
Gdzieś zaginął jego niezwykły scenariusz o tym, jak to w Grand Hotelu pracował na etacie duch. Duch, na przykład, dyrygował tulipanami, które, gdy przyjeżdżały władze, miały rozkwitać na całego, a jak ktoś mniej ważny - kwitły tylko do połowy. Duch ten miał swoje problemy, podpijał komuś herbatę ze szklanki...

Koniaczek?
Koniaku nie lubił, już bardziej pierogi. Może ten tekst zaginął, a może Jurek sam go zniszczył, ze złości, że mu go nie przyjęli do realizacji? Jurek to był taki sopocki Jacques Tati, tylko że wyobraźnia Tati’ego miała więcej szczęścia.

Jako poeta pisał: „Urodziłem się 11 września 1932 roku. W Wenecji. Mój Ojciec był dżokejem, matka damą pikową. Zamiast serca miałem żółty klonowy liść”. Naprawdę przyszedł na świat w Nowej Wilejce k. Wilna, może i pod wielkim drzewem, jak sobie wyobrażał.
Często wspominał Wilejkę, stojąc w oknie, przy którym wodę słoneczną grzał. Widok na niewielki staw przypominał mu tamto miejsce. Dlań mityczne. Całe utracone dzieciństwo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki