Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdańsk Europejską Stolicą Wolontariatu! "Wszyscy się tym pomaganiem zaraziliśmy"

Dorota Abramowicz
Dorota Abramowicz
Sobotnia grupa wolontariuszy z hospicjum. Od lewej Teresa Wiśniewska, Piotr Druet, Jolanta Zdrojewska, Danuta Stosik, Marek Stanek, Monika Trawczyńska, Bożena Orczykowska, Marzena Kaźmierczak, Elżbieta Zaborna
Sobotnia grupa wolontariuszy z hospicjum. Od lewej Teresa Wiśniewska, Piotr Druet, Jolanta Zdrojewska, Danuta Stosik, Marek Stanek, Monika Trawczyńska, Bożena Orczykowska, Marzena Kaźmierczak, Elżbieta Zaborna
Voluntarius” to po łacinie „dobrowolny”. W Gdańsku, który właśnie pokonał inne miasta w konkursie na Europejską Stolicą Wolontariatu 2022, jest ponad 20 tysięcy ludzi dobrej woli.

Wyprowadzają psy ze schroniska na spacer, robią zakupy starszym osobom zamkniętym w domach podczas pandemii, pomagają podczas imprez sportowych, pracują w hospicjum, zbierają pieniądze do puszek podczas finału WOŚP. Skąd w ludziach bierze się chęć pomagania? Co daje praca na rzecz innych?

Kim są ludzie dobrej woli?

Mówią o sobie, że chwycili bakcyla. I że wcale na początku nie myśleli, że to potrwa tak długo i że przyniesie im tak wielką satysfakcję. Mariola, Joanna, Marek. Trójka wolontariuszy pomagająca w gdańskim Hospicjum im. ks. Eugeniusza Dutkiewicza.

Jedni z tysięcy wolontariuszy działających w Gdańsku, który pokonując stolicę Hiszpanii, turecki Izmir oraz włoską Gorizię, stanie się w 2022 roku Europejską Stolicą Wolontariatu.

- Nie dziwię się, że wygrał Gdańsk - uważa Mariola Budzich. - Nie tylko ze względu na duże zaangażowanie mieszkańców w pracę na rzecz drugiego człowieka. To miasto jest jakoś naznaczone. Być może dlatego, że straciliśmy prezydenta podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Wolontariusz nie kojarzy się ze śmiercią, a jednak coś takiego miało miejsce. Paweł Adamowicz zginął na służbie wolontariackiej.

Człowiek tym nasiąka

Mariola Budzich jest wolontariuszką akcyjną w hospicjum, działała w wolontariacie także podczas ostatnich obchodów rocznicy 4 czerwca przy Europejskim Centrum Solidarności. I dziś może potwierdzić, że Gdańsk był bardzo dobrze przygotowany na tamtą imprezę.

- Jestem ogrodnikiem i mieszkam na Żuławach - mówi o sobie. - A wszystko zaczęło się od studiów dziennych na Politechnice Gdańskiej. Pomyślałam wówczas, że będę miała więcej wolnego czasu na wolontariat. Nie do końca się to sprawdziło, ale chwyciłam bakcyla.

Od początku pracowała... w ogrodzie otaczającym siedzibę hospicjum. Usłyszała, że mało jest chętnych, by jego utrzymaniu pomagać. Sadziła więc kwiaty, grabiła.

Zresztą było to wymarzone zajęcie po wielu godzinach spędzonych na uczelni, gdy rosła chęć bycia na powietrzu, wśród roślin.
W ogrodzie spotykała pacjentów, którzy schodzili na papierosa. Lub na spacer. Czasem zamienili między sobą kilka słów. Uczestniczyła też w spotkaniach pacjentów ich rodzin i przyjaciół w czwartkowym „Cafe Jeż” oraz poniedziałkowym „Klubie 1000”.

Wysyłano ją w różne miejsca. Przed rokiem brała udział w akcji Bombka na Jarmarku Świątecznym. Przed Teatrem Wybrzeże stała kula śnieżna, chętni mogli zrobić zdjęcie i potem je wydrukować.

- Jestem też wolontariuszką przy projekcie bajek hospicyjnych - opowiada. - Spotykamy się z dziećmi w ECS, to są warsztaty na temat żałoby, straty. Naszym symbolem jest słonik Tumbo. Rozmawialiśmy o trudnych sprawach na podstawie bajki „Kopciuszek”, teraz jako baza służy nam bajka o siedmiu krasnoludkach i królewnie Śnieżce. Mówimy o osieroceniu, żałobie, pomaganiu. Tłumaczymy, że czasem wystarczy tylko pobyt z dzieckiem.

Uczestniczy także w prelekcjach organizowanych w szkołach. Opowiada o idei wolontariatu, namawia do uczestnictwa w Polach Nadziei i w innych akcjach organizowanych przez gdańskie hospicjum.

Zauważyła, że dzieciaki bardzo szybko się uczą, mają w sobie duży luz i podchodzą w sposób naturalny do trudnych tematów. O śmierci rozmawiają bardziej otwarcie niż dorośli. I zadają nierzadko ciekawe pytania. Kiedyś padło takie: - Czy pomagacie tylko Polakom?

Odparła, że choroba, śmierć i żałoba każdego dotyczy, więc każdemu potrzebna jest pomoc. No i jeśli będziemy w potrzebie, nam też ktoś pomoże.

Mariola ma kontakt z wolontariuszami opiekującymi się chorymi. I myśli, że prędzej, czy później do nich dołączy. Bo to działa zaraźliwie. Dlaczego?

- Pewnie jest jakiś powód, ale jaki - do końca nie wiem - przyznaje Mariola. - Początkowo myślałam, że robię to dla zabicia czasu. Ale gdy człowiek tym nasiąknie, już wypełnienie czasu nie jest tak ważne. Może to ludzie, którzy cię otaczają? Wolontariusze są dla siebie życzliwi. Charaktery mamy różne, ale dominuje duża chęć bycia z drugim człowiekiem. Nasze relacje nie są powierzchowne, można szczerze porozmawiać o różnych sprawach. Rozmowa jest bardziej intensywna. Do tego dochodzi ogromna empatia. Potrafimy podtrzymać się wzajemnie na duchu.

Więcej dostaję niż bym dawała

Joanna Szczepańska opowiada o sobie krótko: - Mieszkam w Gdańsku, jestem z wykształcenia nauczycielką, niepracującą obecnie w zawodzie, mamą trojga dzieci, z których najstarsza córka ma 15 lat.

Pragnienie zostania wolontariuszką, pracującą z pacjentami hospicyjnymi i chęć niesienia pomocy innym kiełkowały w niej od lat. Zawsze miała dobry kontakt z babciami, które dożyły zacnego wieku 99 i 97 lat. Wiedziała, że jest w stanie nawiązać porozumienie ze starszymi ludźmi.

Dzieci wymagały opieki, więc długo odkładała plany. Wreszcie zapisała się na kurs wolontariatu w hospicjum im.ks. Eugeniusza Dutkiewicza.

- To było niesamowite doświadczenie, które polecam wszystkim - wspomina. - Mówiono, że już sam kurs nas zmieni i rzeczywiście tak było. Spotkałam niezwykłych ludzi, całym sobą oddanych temu, czemu służą. Już samo spotkanie z pasjonatem zaraża. Jeśli na dodatek jest to osoba, która żyje tym na co dzień, jest prawdziwa, to nic dziwnego, że wszyscy się pozarażaliśmy.

Po zakończeniu kursu skierowano ją na trzydziestogodzinne praktyki na oddziale hospicjum stacjonarnego. I choć było to dosyć obciążające, zwłaszcza dla pracujących osób, wszyscy dali sobie radę. Joanna postanowiła zostać na oddziale. Twierdzi, że w takim miejscu człowiek czuje się potrzebny, nawet zrobienie herbaty, drobne gesty stają się bardzo ważne.
Wszystko jednak potoczyło się inaczej. O rozmowę poprosiła ją Barbara Szynaka, koordynatorka wolontariatu opiekuńczego, która powiedziała, że bardzo brakuje wolontariuszy w hospicjum dla dzieci.

- Czemu nie? - pomyślała. - Poza tym zawsze mogę zrezygnować. Kontrakt jest tylko na miesiąc, potem można wszystko zmienić.

I tak, przed dwoma laty Joanna poznała Jasia, mieszkającego po sąsiedzku w bloku na Zaspie.

O Jasiu Joanna opowiada z uczuciem. Chłopiec ma 6 lat. Ma też swój czas, który nie musi biec z tą sama prędkością, co u innych ludzi, swoje tempo rozwoju, swoje schorzenia. Niedawno zaczął chodzić, a to już jest wielkim sukcesem
Co jeszcze? Jaś nie mówi, oddycha poprzez rurkę tracheotomijną. Nie je sam, musi być karmiony rurką przez pega.

- Jest bardzo fajnym chłopakiem, trochę zamkniętym w sobie, ale przecudnym - twierdzi Joanna. - To ciekawy człowiek, niesamowity w cierpliwości i podejściu do świata. Jaś od niedawna chodzi do przedszkola specjalnego. Ma rodzeństwo, które bardzo go stymuluje.

Jakie jest zadanie Joanny? - Wolontariat zależny jest od tego, czego potrzebuje rodzina, trzeba być wyczulonym na jej potrzeby - wyjaśnia wolontariuszka. - Na początku zostawałam z dziećmi, kiedy rodzice musieli coś załatwić. Nauczyłam się też karmić Jasia przez pega, odsysać wydzielinę. To nie jest straszne. Mnie to nie przerażało, było to w końcu jakieś wyzwanie.
Najpierw musiała się wszystkiego nauczyć. Gdy pierwszy raz została sama z Jasiem, okazało się, że zrobiła za gęste jedzenie. Potem wszystko wywaliło się z miksera. Zadzwoniła do mamy Jasia, ale ta była w przedszkolu i nie mogła odebrać telefonu. Przez znajomych ustaliła numer telefonu do ojca chłopca. Przekazał krótko, co powinna zrobić.

Bez paniki zrealizowała wytyczne. - Kiedyś byłam osobą nieśmiałą, strachliwą, a tu dałam radę - mówi. - Teraz już wiem, że nie ma się czego obawiać.

Kiedy pytam, jak rodzina Joanny zareagowała na dodatkowe obowiązki mamy, słyszę: - Moje dzieci nauczyły się, że mamą można się podzielić. Kiedy idę do Jasia - jest to naturalne. Nawet jeśli z rzadka zdarza się tak w sobotę, która jest naszym rodzinnym dniem.

Dla Joanny wolontariat też nie jest obciążeniem. - Sprawia, że każdy może coś z siebie dać - mówi. - Zauważyłam już dawno temu, że z tego dawania tylko czerpię. Mam nowe doświadczenia - spotykam się też z rodzeństwem Jasia, niemowlakiem i dwuipółlatkiem, a to ubogaca, daje świeżość spojrzenia, dużą radość. I tak naprawdę więcej dostaję niż bym dawała.

Potrzebne jest powołanie

Marek Stanek, absolwent Politechniki, inżynier telekomunikacji. Umysł ścisły.
Człowiek, który towarzyszył w odchodzeniu kilkudziesięciu osobom - pacjentom gdańskiego hospicjum.
Wolontariuszem opiekuńczym w hospicjum jest od siedmiu lat.

Wcześniej nie miał nic do czynienia z ludźmi terminalnie chorymi. Czynności opiekuńcze? Najwyżej przy dzieciach. To wszystko. O zmianie w życiu pana Marka zadecydował przypadek. Najpierw teść został przeniesiony z jednego z gdańskich szpitali do hospicjum stacjonarnego. Przez kilka dni Marek był świadkiem opieki świadczonej przez wolontariuszy. I nie ukrywa, że zrobiło to na nim duże wrażenie.

W kaplicy przy hospicjum odprawiane są codziennie msze święte, raz w miesiącu większe, na które przychodzą rodziny byłych i obecnych pacjentów. Traf chciał, że wychodząc z mszy pan Marek zobaczył plakat, informujący o rozpoczęciu kursu dla przyszłych wolontariuszy. Dlaczego się zgłosił?

- Kierowała mną najbardziej ciekawość, jak to wygląda - mówi inżynier. -Ponadto był to czas, gdy moje córki nie wymagały już opieki i gdzieś mi takich rzeczy brakowało w życiu. Nie myślałem jednak, że wiążę się na dłużej. Wiadomo, hospicja kojarzą się z czymś niemiłym. Było w tym jakieś obciążenie psychiczne. Nie wiedziałem, czy będę w stanie wytrzymać, bo zdawałem sobie sprawę, że dosyć często zdarzają się odejścia na oddziale. Miałem też inne plany. W końcu zadecydowałem, że raz na dwa tygodnie pójdę do hospicjum w sobotę, a pozostały czas poświęcę na inne sprawy.

W systemie „co druga sobota” wytrzymał półtora miesiąca. Skończyło się na tym, że zaczął przychodzić do hospicjum co tydzień. W każdą sobotę wstawał, skoro świt, by czas do godziny 14 spędzić z chorymi.

- Zdaje pan sobie sprawę, że dla wielu, którzy czekają na wolną sobotę, by wybrać się do lasu na grzyby, zakupy w galeriach lub spacer po plaży weekendy w hospicjum brzmią nieco dziwnie? - pytam.

- Trafiłem do dobrego zespołu, gdzie panuje świetna i mobilizująca atmosfera - wyjaśnia wolontariusz. -. Prócz pomagania jest to kontakt z drugim człowiekiem, nowe relacje. Wszyscy pracujemy bezpłatnie i poza korzyściami emocjonalnymi, duchowymi, ogromną satysfakcją, nie czerpiemy z tego korzyści finansowych.

I te korzyści emocjonalne, duchowe i satysfakcja przeważają szalę na rzecz wolontariatu. Chociaż, przyznaje Marek, czasem bywa trudno.

Pacjenci, generalnie, są dla wolontariuszy osobami obcymi. Ale jeśli co tydzień przychodzi się do hospicjum, widuje się znajome twarze, spotyka z tymi samymi ludźmi, poznaje ich rodziny. I tak nawiązują się więzi, które przerywa śmierć.

- Jestem osobą stosunkowo silną psychicznie, ale zawsze jest to dla każdego z nas problem. Przeżycie - mówi Marek.
Zdarzyło się w początkowym okresie wolontariatu, że cały dzień zajmował się pewnym panem. Karmieniem porannym, obiadem, poprawieniem poduszki, obmyciem twarzy... Kiedy już zbierał się do wyjścia, pacjent przy nim zmarł. Marek wrócił do domu, niosąc na sercu ciężar odejścia. Niedziela była wyjęta z życia.

Minął tydzień, zbliżała się kolejna sobota. A wraz z nią pytanie - co teraz? Iść? Zostać w domu? Odpuścić? Wówczas pojawiła się myśl, że wprawdzie tamtego pana już nie ma, ale są następni, potrzebujący pomocy. Poszedł, trafił w wir pracy. Wszystko przeszło.

Marek uważa jednak, że każdy musi zastanowić się, czy czuje do tego powołanie. Czy jest w stanie pracować z chorymi.
Obecnie to on wprowadza na oddział kursantów, którzy podczas praktyk weryfikują swoje przyszłe plany. - Było i tak, że jedna z młodych dziewczyn już po godzinie stwierdziła, że nie jest w stanie pracować z pacjentami hospicjum - opowiada Marek Stanek. - To rzeczywiście ogromne wyzwanie. Nie waham się powiedzieć, że potrzebne jest powołanie. Należy więc poważnie przemyśleć, co chcemy robić i dlaczego.

Ale są przecież różne rodzaje wolontariatu. Podczas Mistrzostw Europy w piłce nożnej w Gdańsku młodzież także pomagała przy imprezach sportowych. Można kwestować na ważne cele, pomóc sąsiadowi w zakupach, wyprowadzić psa. Być dla innych człowiekiem dobrej woli.

od 12 lat
Wideo

echodnia.eu Świętokrzyskie tulipany

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki