Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czy obrona Poczty Polskiej w Gdańsku miała jakikolwiek sens?

Marek Adamkowicz
Marek Adamkowicz
Od rozstrzelania obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku minęły już 74 lata, ale wciąż powraca pytanie, dlaczego doszło do walk na placu Heweliusza i czy pocztowcy musieli zginąć? - pisze Marek Adamkowicz

Obrona Poczty Polskiej to drugi, obok Westerplatte, symbol oporu przeciwko niemieckiej agresji w Wolnym Mieście Gdańsku. W przeciwieństwie do żołnierzy z Wojskowej Składnicy Tranzytowej, którzy po kapitulacji trafili do obozów jenieckich, wzięci do niewoli pocztowcy zostali skazani na karę śmierci i rozstrzelani na Zaspie. Wspomnienie egzekucji z 5 października 1939 r. każe stawiać pytanie o sens ich walki, ale też powody, dla których w ogóle do niej doszło.

- Przez lata, zwłaszcza w publicystyce, pojawiały się głosy, że w chaosie, jaki panował w ostatnich dniach sierpnia 1939 r., zapomniano odwołać rozkaz o obronie poczty, chociaż było już wiadomo, że wbrew wcześniejszym założeniom wojsko polskie nie wkroczy na teren Wolnego Miasta - przypomina prof. Andrzej Gąsiorowski, historyk i politolog związany z Muzeum Stutthof i Uniwersytetem Gdańskim. - To błędne twierdzenie. Poczta w Gdańsku była zbyt ważnym obiektem, by o niej zapomnieć.

Trudne początki

Żeby zrozumieć sens wydarzeń z 1 września, należy tak naprawdę cofnąć się o dwadzieścia lat, do czasów, kiedy ważyły się losy Gdańska.

- Po pierwszej wojnie światowej Polacy mieli nadzieję, że miasto zostanie włączone do odradzającej się Rzeczypospolitej - jeśli nie na drodze rozstrzygnięć politycznych, to metodą faktów dokonanych - opowiada historyk. - Miała tego dokonać powracająca z Francji Błękitna Armia gen. Hallera.

Pomysł był prosty. Zamierzano wysadzić wojsko w porcie, a następnie przy jego pomocy opanować miasto. Niestety, plany te zdradził nieopatrznie Ignacy Jan Paderewski i Niemcy zdołali skutecznie przeciwdziałać akcji hallerczyków. Skończyło się na tym, że Haller, owszem, wkroczył na Pomorze, ale od południa, by zająć obszar przyznany Polsce w traktacie wersalskim. Marsz jego żołnierzy zakończył się 10 lutego 1920 r. w Pucku, gdzie odbyły się zaślubiny Polski z morzem, tyle że Gdańsk pozostał poza granicami Rzeczypospolitej.

Utworzenie Wolnego Miasta nie zniechęciło Polaków do organizowania na tym terenie struktur konspiracyjnych.
- Utworzona została siatka, która w razie potrzeby mogła posłużyć do prowadzania w Gdańsku akcji dywersyjnych - tłumaczy prof. Gąsiorowski. - Zadaniem jej członków miało być przede wszystkim podjęcie akcji na terenie miasta. Podpalone lub wysadzone miały być różne ważne wybrane wcześniej obiekty. Akcja ta miała być ściśle skoordynowana z momentem wejścia na teren Gdańska polskich żołnierzy. Przewidywano także ewentualne użycie oddziałów dywersyjnych w otwartej walce ulicznej jako oddziałów zwartych, których celem miało być opanowanie ważnych strategicznych punktów w mieście, tak aby ułatwiło to wkraczającym żołnierzom polskim zajęcie Gdańska. Poza tym członkowie sieci dywersyjnej byli przygotowywani do wykonywania wielu zadań specjalnych w Gdańsku, od akcji propagandowych (tajny kolportaż druków antyhitlerowskich w języku niemieckim) aż po terror indywidualny (zastrzelenie wskazanych osób).

W 1925 r. istnienie siatki zostało ujawnione za sprawą Sowietów, którzy przekazali Niemcom materiały na jej temat. Zdobyto je, werbując do współpracy polskiego oficera, specjalistę od dywersji pozafrontowej.

Fachowcy na trudne czasy

Przez cały okres międzywojenny Gdańsk pozostawał barometrem relacji polsko-niemieckich. W miarę upływu czasu coraz bardziej jasne stawało się, że Wolne Miasto jest tworem przejściowym, na dłuższą metę nie do utrzymania na politycznej mapie Europy. Dlatego zarówno Polacy, jak i Niemcy sposobili się, by problem gdański rozstrzygnąć na swoją korzyść. Ważną rolę w tych przygotowaniach odgrywała Ekspozytura nr 2 Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego.

- W powszechnej świadomości Oddział II, czyli słynna "Dwójka", to przedwojenny polski wywiad wojskowy. Tymczasem był to również kontrwywiad oraz dywersja pozafrontowa, o której mówi się bodajże najmniej - ocenia historyk. - A przecież to właśnie specjaliści od dywersji mieli w Gdańsku pole do działania, choć zdawano sobie sprawę, że w miejscowych warunkach ich rola jest ograniczona.

Według raportu sporządzonego w 1935 r. przez mjr. Jana Żychonia, szefa wywiadu polskiego w Wolnym Mieście, członków siatki dywersyjnej można było wykorzystać do wykonywania "zamachów rewolwerowych", podpaleń czy dywersji propagandowej. W dokumencie była też mowa o możliwej obronie jednego lub dwóch obiektów na terenie Wolnego Miasta. Akcja taka nie miałaby jednak znaczenia wojskowego, lecz czysto polityczne. Jak zauważa prof. Gąsiorowski, później to właśnie stanowiło podstawę decyzji o obronie polskiego urzędu pocztowego na placu Heweliusza.

Sportowcy do boju!

Wielogodzinny opór, jaki stawili pocztowcy 1 września 1939 r., był zaskoczeniem dla Niemców. Trzeba wszakże wiedzieć, że do tej walki Polacy sposobili się od dawna. Oczywiście, wszystko odbywało się w największej tajemnicy.

- Budowanie sieci dywersji pozafrontowej prowadzono w Gdańsku pod szyldem Polskiej Rady Sportowej - opowiada prof. Gąsiorowski. - Jej członkowie oficjalnie zajmowali się krzewieniem kultury fizycznej, w rzeczywistości prowadzili szkolenie wojskowe, zapoznawali z techniką sabotażu i dywersji.

Do sieci dywersji należeli głównie pracownicy polskich instytucji, m.in. kolejarze i pocztowcy. Pod przykrywką kursów zawodowych wysłano ich do Polski, gdzie odbywali ćwiczenia w zakresie dywersji, walk w mieście, posługiwania się bronią itp. Podobny ruch odbywał się i w drugą stronę. Do Wolnego Miasta delegowano osoby, które - od razu lub z czasem - włączano w działalność konspiracyjną. Jednym z nich był inż. Konrad Guderski, dowódca obrony poczty.

- Jeszcze nie tak dawno biogram Guderskiego sprowadzał się do informacji, że był on podporucznikiem rezerwy, pracownikiem cywilnym Ministerstwa Spraw Wojskowych, który w kwietniu 1939 roku przyjechał do Gdańska. Badając jego życiorys, ustaliłem, że był to człowiek do zadań specjalnych, a w Wolnym Mieście znalazł się on bynajmniej nie dla załatwienia spraw urzędniczych - tłumaczy historyk.

Według ustaleń gdańskiego naukowca, Konrad Guderski był specjalistą od dywersji. Odegrał istotną rolę w dwóch akcjach specjalnych, jakie Polska przeprowadziła tuż przed wybuchem wojny. Pierwsza była powiązana z zajęciem Zaolzia, druga miała pomóc Węgrom przy wkraczaniu na Ruś Zakarpacką. Udział Guderskiego w tych operacjach został wysoko oceniony przez przełożonych, czego wyrazem było chociażby przyznanie Brązowego Krzyża Zasługi.
- Działalność na Zaolziu i Rusi Zakarpackiej pokazuje, jak niewiele wspólnego Guderski miał z typowym urzędnikiem ministerialnym - podkreśla prof. Gąsiorowski. - Po raz kolejny jego talent do dywersyjnej roboty objawił się przy okazji przygotowań do obrony poczty.

Tajemniczy inspektor Konrad

Kiedy Guderski przyjechał do Gdańska, był kwiecień 1939 r., krótko przed wystąpieniem ministra Becka w Sejmie, gdzie padły słowa, że Polska od morza odepchnąć się nie da. Wojna wisiała na włosku, gorączkowo szykowano się na jej wybuch, by wspomnieć tylko zaopatrywanie w broń gdańskich Polaków. Profesor Gąsiorowski dotarł do raportów mjr. Edmunda Charaszkiewicza, który przez dziesięć lat, od 1929 do 1939 r., odpowiadał za dywersję w Oddziale II Sztabu Głównego WP. Z dokumentów tych wynika, że w okresie od czerwca do sierpnia 1939 r. do Gdańska trafiło 5 proc. całego sprzętu dywersyjnego przekazywanego w tym okresie w teren. Było to 150 pistoletów i 30 tys. sztuk amunicji pozostałych po akcjach na Zaolziu i Rusi Zakarpackiej. Do tego 250 kg trotylu i sprzętu minerskiego. Ważne miejsce w tej wyliczance zajmowało 100 karabinów z 200 tys. sztuk amunicji, 6 lekkich karabinów maszynowych z amunicją oraz 400 granatów obronnych. Część arsenału znalazła się na poczcie najprawdopodobniej za sprawą samego Guderskiego.

- Na czym w rzeczywistości polegała jego misja, wiedziały na poczcie tylko dwie osoby: dyrektor Jan Michoń i podreferendarz Alfons Flisykowski, dowodzący siecią dywersji pozafrontowej, składającą się z pocztowców przed przybyciem Guderskiego - wyjaśnia prof. Gąsiorowski. - Przed resztą pracowników Guderski występował jako "Konrad" bądź "inspektor Konrad", który przyjechał z Warszawy, aby nadzorować pracę placówki.

Ze wspomnień pracowników poczty, którzy przeżyli wojnę, wynika, że Guderski wypytywał personel o kwalifikacje dotyczące np. udzielania pierwszej pomocy, przygotowywał też budynek na wypadek ataku. Z tego właśnie względu wycięte zostały gałęzie drzew rosnących przed pocztą. Chodziło o poprawienie widoczności, by móc skutecznie ostrzeliwać napastników.

Paradoksem jest, że w trakcie walki zginął tylko Guderski. Pozostałych ofiar przysporzyło podpalenie budynku pod koniec oblężenia oraz zamordowanie w momencie kapitulacji dyrektora Jana Michonia i naczelnika poczty Józefa Wąsika.

Dieter Schenk, autor książki "Polska Poczta w Gdańsku - historia pewnego niemieckiego morderstwa sądowego", sugeruje, że Guderskiego cechowała lekkomyślność, jednak Andrzej Gąsiorowski nie zgadza się z takim stwierdzeniem. Guderski był człowiekiem zbyt doświadczonym, by niepotrzebnie wystawiać się na śmierć.

Na koniec pozostaje pytanie, czy wobec rezygnacji z planów przyjścia pocztowcom z odsieczą był sens narażać ich życie?
- W obronie Poczty Polskiej chodziło o stworzenie symbolu, pokazanie, że Polacy nie dają przyzwolenia na zagarnięcie Gdańska - tłumaczy prof. Gąsiorowski. - Wybrano do tego pocztę, przy czym trzeba wiedzieć, że jednocześnie zrezygnowano z uruchomienia reszty siatki dywersji pozafrontowej. Jej członkom nakazano wyjazd do Polski. Część, niestety, wpadła w ręce Niemców i zginęła m.in. w Piaśnicy. Zapewne osoby, które wydały rozkaz obrony poczty, liczyły się ze stratami w walce, ale myślę, że raczej nie spodziewały się egzekucji pocztowców. Obrońcy spełniali przecież wszystkie warunki, by zostać uznanymi za jeńców wojennych.

Niestety, potraktowano ich jak bandytów...
W 1998 r., m.in. dzięki staraniom Dietera Schenka, Sąd Krajowy w Lubece przeprowadził rewizję procesu pocztowców z 1939 r., stwierdzając m.in. pogwałcenie reguł postępowania sądowego i naruszenia postanowień IV konwencji haskiej. W jej wyniku wszyscy zostali pośmiertnie uniewinnieni, a rodzinom wypłacono odszkodowania.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki