MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Bezdomność niejeden ma smak i kolor - Na streecie to nie życie

Irena Łaszyn
W każdy piątek Bolek przyjeżdża do Gdańska na zebrania Pomorskej Rady Osób Bezdomnych.  Jest tam ważną personą, reprezentuje Słupsk
W każdy piątek Bolek przyjeżdża do Gdańska na zebrania Pomorskej Rady Osób Bezdomnych. Jest tam ważną personą, reprezentuje Słupsk Tomasz Bołt
Dziesięć lat mu uciekło. Nawet nie zauważył kiedy, bo w pijanym widzie człowiek jest ślepy. To była degrengolada. Oto życie na streecie i droga powrotu Bolka Kawki.

U Bolka Kawki wszystko co najgorsze zaczynało się 1 kwietnia. W dniu żartów. I potem nawet to, co miało wyjść na dobre, rozsypywało się w drobny pył. Mógł, jak ci z kabaretu OT.TO pytać: Prima aprilis, zgadnijcie, kto ma ten dzień przez cały rok. Wiadomo, kto. Bolek Kawka.

Weźmy przeprowadzkę, w roku 1994. Tak czekali na to mieszkanie, tak zabiegali. Żeby wreszcie na swoim, żeby u siebie. Doczekali się. Żonie kolej przydzieliła lokal służbowy. Ale nie w Słupsku, tylko na wsi, 20 kilometrów od Miastka. Dla Bolka była to rewolucja. Musiał zostawić całe swoje życie. Zostawić piłkę, a grał w III-ligowym Gryfie. Zostawić pracę, a był cukiernikiem w niezłym lokalu. Tej pracy to szczególnie żałował, bo zajmował się tym, co lubił najbardziej: Fantazjowaniem, czyli dekorowaniem tortów. Jakie cuda on wyczyniał za pomocą szprycy i bitej śmietany! Jak kombinował z marcepanem! A tu - koniec, figa z makiem. Ani marcepana, ani innej roboty.

Z palcem w kieszeni

Rok później, na prima aprilis, załapał się do prac interwencyjnych. Miało być lepiej, zrobiło się gorzej. Bo każdy dzień zaczynał się od składki, a on nie umiał odmówić. Kładli wtedy bruk nad jeziorem. Popijali. Przeniósł się do tartaku. Tu naprawdę mogło być lepiej, ale zdarzył się wypadek. Zima, trochę się spieszył, bo po południu szykowali kulig dla dzieci. No i stało się. Piła tarczowa wciągnęła rękawicę, ucięła mu palec w lewej ręce.

- Schowałem go do kieszeni i dwie godziny czekałem na karetkę - opowiada. - Pogotowie nie przyjeżdżało. Jak się potem okazało, pracownicy mieli akcję protestacyjną. Gdy trafiłem w końcu do szpitala, palec już do niczego się nie nadawał. Zsiniał w tej kieszeni, bez dostępu powietrza, obumarł.
Żeby nie było wątpliwości: Nie pił wtedy, był trzeźwy. Ale odszkodowania nie dostał. To znaczy - dostał tysiąc złotych. A po dwóch miesiącach, gdy skończyło się zwolnienie lekarskie, dostał wypowiedzenie z pracy.

I zaczęły się problemy w domu. Bo żona, konduktorka, ciągle w trasie. Pospiesznym do Wrocławia, osobowym do Katowic, berliniakiem do granicy. Ona zarabiała, on wegetował albo robił za gosposię. Pranie, gotowanie, opieka nad dziećmi. Kłócili się.

- W kwietniu 1998 zastałem drzwi zamknięte, a pod drzwiami torbę ze swoimi rzeczami. Nie wziąłem tej torby, tylko kopnąłem w drzwi. Wypadły z zawiasów. Przyjechała policja. I wtedy dowiedziałem się, że nie mam tu czego szukać, bo nawet nie jestem zameldowany. Ot, przy kolejnej zamianie z mniejszego mieszkania na większe, zaniedbałem sprawę i to się zemściło. Wziąłem więc torbę na plecy i odszedłem. Coś we mnie pękło.

Pił wszystko, był wszędzie

Najpierw, żeby się ogrzać i wyspać, jeździł pociągami. W tę i we w tę. Za darmo, bo jako mąż swojej żony, miał kolejową legitymację, która na to pozwalała. Ale potem żona wystąpiła o rozwód, a legitymację zastrzegła. I już nie mógł jeździć. Został na dworcu. Czasem zaglądał do baru, w którym był barmanem. Tego, w którym się poznali. On miał dyżur, ona właśnie skończyła służbę. Przegadali całą noc, a po trzech miesiącach pobrali się. Wydawało się, że do siebie pasują, ale im nie wyszło.

- Żona broniła mi kontaktu z dziećmi. Ale któregoś dnia, bez uprzedzenia, zapukałem do drzwi. Otworzył mi jakiś gruby facet w laczkach. Moich laczkach. Tak się wkurzyłem, że zabrałem mu te laczki i wyrzuciłem przez okno.

Potem już nie wracał. Tak mu się wydaje, bo niewiele z tego okresu pamięta. Wie, że pił wszystko i był wszędzie. Nawet w więzieniu i jedną nogą u świętego Piotra. Nabawił się padaczki poalkoholowej. Dawali go na detoks, czasem na krótko trzeźwiał, próbował coś układać i znowu się zatracał. Ani się obejrzał, a minęło dziesięć lat. Na streecie.

- Może niedokładnie, bo trzy lata spędziłem w "Czeczenii". Takim słupskim hotelowcu, który przypomina ten, co spłonął w Kamieniu Pomorskim. Trzy piętra, długie korytarze, jedno wyjście. W środku różni życiowi rozbitkowie. Mieszkałem na dziko, choć legalnie, bo ktoś mi dał klucze. Ze mną była kobieta, też alkoholiczka.

Po raz kolejny próbował się podnieść. Zaszył się, poszedł do pracy w piekarni. Ale po roku zapił, robotę stracił.

- Kiedyś piłem z moją panią piwo w parku. Podjechał radiowóz, policjanci chcieli wypisać mandaty. Zajrzeli do papierów i okazało się, że jestem potrzebny. Gdzie? W zakładzie karnym w Czarnem, do odbycia zaległego wyroku. Z powodu gróźb karalnych. Mnie zabrali, kobieta znalazła zastępcę. Już nie mogłem do tej "Czeczenii" wrócić. Może to i lepiej, bo w ten sposób trafiłem do noclegowni prowadzonej przez Towarzystwo Pomocy św. Brata Alberta. Zostałem kucharzem.

Tam zajęła się mną pani Marzenka, opiekunka. Namówiła na kolejną wszywkę. I na parę innych rzeczy. A potem wszystko samo zaczęło się układać. Gdy zawarłem z Miejskim Ośrodkiem Pomocy Rodzinie w Słupsku kontrakt socjalny "Bliżej pracy", finansowany przez Europejski Fundusz Społeczny, poszedłem do ogólniaka. Podczas egzaminu z historii i wiedzy o społeczeństwie nauczyciel zapytał mnie o subkultury młodzieżowe i... bezdomność. Nie wiedział, kim jestem. Tyle nagadałem, że postawił bardzo dobry i obiecał wesprzeć w staraniach o lokal socjalny. Gdy znalazłem się na liście, mogłem ubiegać się o miejsce w mieszkaniu treningowym...

Głaskając kota

Brązowa skórzana kurtka, czarne spodnie w kant, buty na wysoki połysk, biała odprasowana koszula. To Bolek Kawka w drodze na zebranie. O czternastej, jak w każdy piątek, zbiera się w Gdańsku Pomorska Rada Osób Bezdomnych. Bolek reprezentuje Słupsk w pięcioosobowym kolegium, jest ważną personą, a więc musi być co tydzień.

Rada powstała z inicjatywy Pomorskiego Forum na rzecz Wychodzenia z Bezdomności, które skupia ok. 30 różnych organizacji, a jej hasłem jest "Nic o nas, bez nas, dla nas".

- Nam nie chodzi o to, by w noclegowniach i schroniskach żyło się lepiej - tłumaczy Bolek. - Bo placówki, w których człowiek przyzwyczaja się do nicnierobienia i życia na dzwonek, nie są dobrym miejscem. Nam chodzi o to, by wyjść z bezdomności. I o właściwe postrzeganie problemu.
Bolek przytacza liczby: W województwie pomorskim jest trzy tysiące bezdomnych, ale tylko 20 procent z nich widać. Przeważnie na dworcach. Większość jest pochowana w schroniskach, noclegowniach, mieszkaniach treningowych. Ta większość próbuje coś ze swoim życiem zrobić. W kampanii "Werbel demokracji", którą forum prowadzi, próbuje się to ludziom uświadamiać. Żeby nie postrzegali bezdomnych przez pryzmat dworca, ulicy, brudu. Żeby zrozumieli, że bezdomność może dotknąć każdego z nas.

Bolek nie ma stałego adresu od dwunastu lat. Ale ma już pokój w mieszkaniu treningowym. Sam go wyremontował. Sam kładł gładź, malował, urządzał. Zdobył holenderski podświetlany kredens, kolorowy dywan, rzeźbiony stół, narożną kanapę, firanki w liście i kota. Kot okazał się kotką, nazywa się Bietka i jest jego największym przyjacielem. Razem prasują białe koszule, które Bolek zakłada na zebrania. Razem siadają na balkonie, cieszą się słońcem i układają wiersze.

- Ja zawsze coś pisałem - wyznaje. - A podczas tamtych zapitych lat nawet prostych haseł do krzyżówki nie mogłem sobie przypomnieć.

W wielkanocną niedzielę, głaskając kota, Bolek napisał:
Codziennie czekam w swojej samotności
Przy stole smutku suto zastawionym
I wiem, że znowu przyjdzie mi ugościć
Tę mą królową marzeń niespełnionych...
Bo w wielkanocną niedzielę, gdy już przygotował świąteczne śniadanie dla innych bezdomnych, został sam. Tak jak lubi. Rozmyślał o złej przeszłości i o tym, co będzie. O tym, że ma 43 lata i że jeszcze wszystko może. Nie ma rzeczy niemożliwych. Ostatni rok najlepszym tego dowodem. Uczy się w liceum ogólnokształcącym, chodzi na kurs cateringowy, zapisał się na kurs angielskiego i na kurs prawa jazdy, napisał artykuł do gazetki "Probówka. Życie na streecie", wydawanej przez PROB. A na czternaste urodziny Marty zrobił tort, ozdobił go galaretką i mnóstwem egzotycznych owoców. Córka przyjechała z koleżankami, była szczęśliwa.

Naprawdę wszystko zaczyna się układać, więc każdego ranka budzi się z uśmiechem. Nawet w prima aprilis. Tylu ludzi w niego wierzy, że nie może zawalić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki