Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Barbara Szczepuła: W gruncie rzeczy od lat piszę jedną i tę samą książkę - o budowaniu gdańskiej tożsamości

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Barbara Szczepuła
Barbara Szczepuła Archiwum rodzinne
Zdążyłam zebrać sporo tych ludzkich losów. Warto uchronić je od niepamięci, bo pozwalają zrozumieć, jak powstawał specyficzny, gdański genius loci i z czego w 1980 roku wyrosła Solidarność - o swojej najnowszej książce „W domu wroga” opowiada pisarka i dziennikarka Barbara Szczepuła.

To twoja czwarta książka z gdańskimi i pomorskimi opowieściami sprzed wojny, z wojny i powojnia. Czy to ciąg dalszy „Dziadka z Wehrmachtu”, „Rajskiego ogrodu” i „Kodu Heweliusza”?

W gruncie rzeczy od lat piszę jedną i tę samą książkę - o budowaniu gdańskiej tożsamości, mówiąc językiem socjologii. O ludziach, którzy po wojnie osiedlili się w Gdańsku: o przesiedlonych z Kresów, wypędzonych z Warszawy po powstaniu, o przybyłych tu z innych jeszcze stron, ale także o mieszkańcach Wolnego Miasta i Kaszubach. Zbieram opowieści o tym, co poszczególni ludzie zapamiętali. To może być pułapka, bo - tu powołam się na Ryszarda Kapuścińskiego - każdy zapamiętuje zdarzenia inaczej. Dotarcie do przeszłości takiej, jaka była, jest prawie niemożliwe. Ale w sumie te okruchy pamięci składają się w ciekawą - mam nadzieję - historię.

Książkę odróżnia od poprzednich to, że interesuje mnie przede wszystkim powojnie. Ktoś wysiada z pociągu w obcym, zniszczonym mieście - i co dalej? Ktoś inny musi wybierać: zostać czy wyjeżdżać? Bohaterami wielu reportaży są kobiety, ciekawa byłam, jak one dawały sobie radę?

Choćby pani Maria Jefimow, która z dwójką dzieci znalazła się na Oruni i zamieszkała w klitce w rozpadającym się domu bez kanalizacji, z dwiema Niemkami za ścianą. Gdy z Wilna dotarła reszta rodziny, w pokoiku ogrzewanym „kozą” musiało pomieścić się siedem osób… Reportaż „Kamienica przy Konrada Wallenroda” opowiada o domu, który był ówczesnym Gdańskiem w pigułce. Przybysze z Wilna i ze Lwowa żyli drzwi w drzwi z Niemką, która nie wiedzieć czemu nie wyjechała za Odrę (początkowo mówiono na nią Niemra), na wyższym piętrze przybysze z Warszawy uważający się, w opinii pozostałych mieszkańców, za coś lepszego. Była rodzina Polaków z Wolnego Miasta, do której przyjezdni odnosili się nieufnie, bo nie byli pewni, czy to nie Niemcy. Z czasem następowała integracja, głównie dzięki dzieciom, które bawiły się razem, odwiedzały się, próbowały różnych nieznanych wcześniej potraw, słuchały rozmów dorosłych mówiących z różnym akcentem. Nieufność z czasem mijała. W innym reportażu piszę o dziewczynce, która wraz z matką trafiła nad Bałtyk z Kazachstanu, ze zsyłki. Choć nie miała nawet butów, była szczęśliwa, że znalazła się wreszcie w Polsce. W szkole dzieci przezywały ją Ruska, bo mieszała słowa rosyjskie, kazachskie i polskie.

Każdy pamięta co innego, ale czy pamięta prawdziwie? Albo czy chce powiedzieć prawdę. Twoi rozmówcy są często ostatnimi żyjącymi świadkami wydarzeń, o których opowiadają. Jak weryfikujesz ich wiarygodność? Jeden z moich kolegów reportażystów mówił mi, że w takich sytuacjach jedzie do swojego rozmówcy po tygodniu i każe sobie wszystko opowiadać jeszcze raz.
Podstawowe fakty, oczywiście, sprawdzam. Walther Hannemann opowiadał mi, że jego ojciec dnia tego i tego wypłynął z oblężonego przez Armię Czerwoną Gdańska statkiem Moltkefels. Sprawdziłam: nazwa statku się zgadzała, ale datę musiałam skorygować. Są też rzeczy nieweryfikowalne. Wielu z moich bohaterów już nie żyje, bo reportaże powstawały na przestrzeni kilku lat. A z niektórymi rzeczywiście rozmawiałam kilkakrotnie. Także dlatego, że nie były to łatwe rozmowy. Wchodzi się przecież w cudze życie, nieraz w sprawy intymne, trzeba dopytywać, dociekać, wyciągać… Jak rozmawiać z kobietami, które w roku 1945 były gwałcone? Trzeba ostrożnie przekonywać, że jest się po ich stronie, że się rozumie... I że się to opisze w odpowiedni sposób.

Część z nich próbuje chyba wyprzeć takie doświadczenie. W opowieściach często pojawia się taki motyw, że już, już sowieccy żołdacy mieli je zgwałcić, ale niespodziewanie zdarzyło się coś, co je cudownie uratowało.
Jedna ze zgwałconych gdańszczanek mówiła mi, że jej znajome, o których wie, albo się domyśla, że przeszły przez to samo, nie potrafiły się do tego przyznać. Opowiadały, że w ostatniej chwili pojawiał się oficer i przepędzał gwałcicieli, albo że zawaliła się ściana… Gwałty to była straszna trauma. Pani, która przed wojną była zakochana w chłopaku, chyba Niemcu, ale nie mogła się zdecydować na seks, potem tego żałowała, bo jej pierwszym doświadczeniem był właśnie gwałt. Nie wiem zresztą, czy tylko jeden. Nigdy nie wyszła za mąż, nie miała dzieci.

Zatytułowałaś swoją książkę „W domu wroga”. Pierwsze skojarzenie jest oczywiste: ludzie przyjeżdżali i zajmowali niemieckie mieszkania, w których często byli jeszcze starzy gospodarze. Ale i Polacy z Wolnego Miasta Gdańska nie mogli się tu czuć u siebie. Zresztą niemal wszyscy wtedy znaleźli się w pewnym sensie w domu wroga - w kraju kontrolowanym przez sowietów i ich agenturę.
Wspomniana wcześniej historia kamienicy przy Wallenroda dobrze pokazuje schizofreniczny świat, w którym znaleźli się nowi mieszkańcy Gdańska. Ojciec bohaterki tego opowiadania, porucznik Witold Kisiel, pseudonim Światołdycz, dowódca 23 Bracławskiej Brygady AK, nienawidził szczerze Związku Sowieckiego i nie ukrywał tego. A Bożenka w szkole słuchała opowieści o tym, jak piękne jest życie w ojczyźnie światowego proletariatu, i o towarzyszu Stalinie, który nad wszystkim czuwa. Dzieci, które wróciły z Syberii, gorąco protestowały, gdy nauczycielka opowiadała o wspaniałym kraju, gdzie tak wolno dyszet czełowiek... Ale nie było to bezpieczne.

Pytasz o Polaków z Wolnego Miasta Gdańska. Opisuję rodzinę Richertów, która w 1938 roku została wyrzucona z mieszkania w Nowym Porcie za wywieszanie w święta narodowe polskiej flagi. Kiedy w 1945 roku Richertowie wrócili do Gdańska, zajęli mieszkanie w Nowym Porcie. Czy to był dom wroga? Oczywiście. Podczas wojny wiele od Niemców wycierpieli.

Albo inna historia: państwo Mrugalscy z Warszawy wprowadzili się do poniemieckiego mieszkania w Strzyży. Na kredensie w pokoju stało popiersie Hitlera. Właścicielem domu był gdański Polak. Jego syn uciekł, bo służył w SS, ale on sam został, bo uważał, że nic złego nie zrobił. Podarował pani Mrugalskiej paradny mundur syna, który ona po przefarbowaniu przerobiła na ubranko dla Piotrusia, notabene po latach mojego kolegi ze studiów na Politechnice Gdańskiej. Nie wszystkie historie są oczywiste. Opowiadam na przykład o żołnierzu wyklętym, który wcale nie był bohaterem…

Mówisz o człowieku, który zastrzelił geodetę dzielącego ziemię w ramach reformy rolnej? Potem okazało się, że ten „wyklęty” był konfidentem UB…
Historię tę opowiedziała mi żona zabitego geodety, pani Janina Rokicka. Została sama z dwoma małymi synami. Po latach nie tylko zidentyfikowała zabójcę, ale też pojechała do niego, żeby zapytać go, dlaczego to zrobił. Wysłuchała jego tłumaczeń i…

To była najtrudniejsza rozmowa?
Najtrudniejsza chyba była dla mnie rozmowa z panią Ewą Minkiewicz. Jej rodzice byli żołnierzami AK, po wojnie należeli do oddziału „Łupaszki”. Ojciec, Lucjan Minkiewicz został w 1951 roku rozstrzelany przez komunistów, matka urodziła Ewę w więzieniu i oddała na wychowanie swojej krewnej. Gdy po latach wyszła z więzienia, zamieszkały razem w Gdańsku, ale matka nie potrafiła w sobie wzbudzić uczuć do córki, a córka, czując ten chłód, też nie umiała jej pokochać. Dopiero po latach Ewa poznała dramatyczne losy rodziców. To historia bez happy endu.

To chyba już ostatnia chwila, żeby spisać te historie. Opowiadane później, z drugiej czy trzeciej ręki przez dzieci i wnuki, nie będą miały już tej temperatury emocjonalnej.

Zdążyłam sporo tych ludzkich losów zebrać. Warto uchronić je od niepamięci, bo pozwalają zrozumieć, jak powstawał specyficzny, gdański genius loci i z czego w 1980 roku wyrosła Solidarność.

Nie bez wpływu na moje zainteresowania pozostaje pewnie to, że moi rodzice też byli przybyszami ze wschodu.

Patriotyzm rodzinny przekazywany w opowieściach o niełatwych losach dziadków, rodziców i trudnych wyborach, przed którymi stawali, wydaje się dojrzalszy i bardziej zniuansowany niż ten wypisany na sztandarach Marszu Niepodległości, operujący prostymi podziałami: swój - obcy.
Bez wątpienia. Część bohaterów moich reportaży przywykła do wielokulturowości na Kresach Rzeczpospolitej. Moja mama uczyła się w gimnazjum w Tarnopolu razem z Ukrainkami i Żydówkami. Były dobrymi koleżankami. Osiedlający się w Gdańsku kresowiacy byli na ogół gotowi do współistnienia z ludźmi o innych korzeniach. Bohater jednego z reportaży mówi: „Wspomnienie Wileńszczyzny było lekcją otwartości na inne kultury i narody, szacunku dla innych religii i rytuałów”. Albo taki drobiazg: w kamienicy przy Wallenroda jedni jedzą w wigilię śliżyki, inni kutię, jeszcze inni kruche ciasteczka czy kluski z makiem. Gdańszczanie - horrendum - na wigilijnym stole stawiają gęś! I dzieciom się ta różnorodność podoba!

Ale dla Niemców, których domy osadnicy przejmowali i układali się do snu w ich jeszcze ciepłej pościeli, takiego zrozumienia nie było.
Po strasznej wojnie to nie powinno dziwić. Jeśli Niemcy zajmowali jeszcze jakąś część mieszkania, do którego wprowadzali się Polacy, ci ostatni tylko czekali, aby tamci wynieśli się jak najszybciej i można było zająć jeszcze drugi pokój. Tak, lokowali się w domu wroga, ale ich domy, które zostawili na wschodzie, zajął inny wróg. Z latami stosunek do Niemców, oczywiście, się zmieniał, choć zdjęcia poprzednich lokatorów w mundurach Wehrmachtu i innych formacji, znajdowane w piwnicach i na strychach, przypominały o przeszłości.

Albo zwłoki gospodarzy, jak na strychu kamienicy przy Wasowskiego… Wtedy niespecjalnie się tym przejmowano.
Cóż… Każdy stracił kogoś z rodziny, więc los wroga, który był odpowiedzialny za tę tragiczną wojenną zawieruchę, nie budził współczucia.

Książkę zamyka historia rodziny Adamowiczów, którzy przyjechali do Gdańska z Wilna. Ich syn, Paweł, został prezydentem miasta.
Pierwsza wersja tego tekstu powstała przed wyborami samorządowymi w 2018 roku. Na spotkanie zorganizowane przez gdańskich wilnian przygotowałam referat o profesorze Jerzym Młynarczyku, Jacku Starościaku i Pawle Adamowiczu, trzech prezydentach Gdańska wywodzących się z Wilna. Pamiętam Pawła, uśmiechniętego, pełnego zapału, wiary we własne siły i miłości do Gdańska. Wciąż myślę o nim ze wzruszeniem. A z wściekłością o człowieku, który go zabił. Nie taka miała być puenta tej historii. I tej książki.

Barbara Szczepuła „W domu wroga”, wyd. Arche, Sopot 2020

Barbara Szczepuła

Barbara Szczepuła: W gruncie rzeczy od lat piszę jedną i tę ...

od 7 lat
Wideo

Jak wyprać kurtkę puchową?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki