Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O filmie "Do widzenia, do jutra...", czyli jak miłość z życia Zbigniew Cybulski przeniósł na ekran

Gabriela Pewińska, Henryk Tronowicz
Zbigniew Cybulski
Zbigniew Cybulski Archiwum
To może być nowa forma zwiedzania, chodzić po Gdańsku czy Sopocie śladami studenta Jacka i jego francuskiej ukochanej Margueritte - bohaterów filmu "Do widzenia, do jutra..." Janusza Morgensterna z 1960 roku. Przeczytajcie o ulicach, które oczarowały reżysera... A film będzie można zobaczyć 2 sierpnia, w ramach programu filmowego Alternativa 2013 w Instytucie Sztuki Wyspa, Gdańsk, ul. Doki 1/145, godz. 17, wstęp wolny.

Henryk Tronowicz: - Film "Do widzenia, do jutra..." przypomina regułę, która gwarantuje dobre wino. Im starsze, tym lepsze. Aż dziw bierze, ten reżyserski debiut Janusza Morgensterna ogląda się niemal jak obraz świeży. Ciekawie zostały tu sfotografowane plenery gdańskiego Głównego Miasta. Warto obejrzeć film i podążyć śladami bohaterów...

Gabriela Pewińska: - Gdańsk jawi się w "Do widzenia..." jako obraz ze snu. Wszystkie Paryże i Nowe Jorki mogą się schować pod swoje wieże i place. Gdańsk w tym filmie to miasto z marzeń genialnego reżysera i równie genialnego scenografa Romana Manna, architekta i malarza, twórcy fenomenalnych scenografii do takich filmów jak "Ewa chce spać" czy "Popiół i diament". Mann potrafił w filmowym atelier tworzyć prawdziwe cuda. Jego wyobraźnia nie znała granic. Jest scena w "Do widzenia, do jutra...", która dzieje się w kawiarni. Pamięta pan stolik na tarasie? To jak martwa natura Chardina! Na stoliku wąski kieliszek szampana i talerzyk z żółtą gruszką. W tle - błękitne morze... Chociaż film czarno-biały, w pamięci zostają kolory!

H.T.: - Obrazem jest tu każdy kadr, każda scena. Byle rekwizyt urasta do rangi symbolu. Choćby pudełko zapałek.

G.P.: - Albo papieros. Słynna scena z żarzącymi się płomykami na ciemnym korytarzu - metafora romantycznej rozmowy o miłości. Wymyślił ją sam Morgenstern. Tak twierdził przynajmniej w jednym z wywiadów. Uważał, że sceny mają być na tyle wyraziste, by zostały w pamięci nawet po upływie pół wieku. Jak jego słynna, przypisywana przez wiele lat Wajdzie scena z "Popiołu i diamentu", w której Cybulski zapala na barowym blacie rząd kieliszków ze spirytusem.

H.T.: - "Do widzenia, do jutra..." to debiut nie tylko Janusza Morgensterna, lecz i Krzysztofa Komedy jako autora znakomitej ilustracji muzycznej, a także Zbyszka Cybulskiego, jako autora pomysłu i współautora scenariusza...

G.P.: - Trójmiasto ma szczególne znaczenie w moim życiu - powiedział mi kilka lat temu Janusz Morgenstern. - I ten sentyment przełożył się na moją twórczość tamtego czasu. Gdy powstawał film "Do widzenia, do jutra...", przyjaźniłem się ze Zbyszkiem Cybulskim. Poznaliśmy się na obozie studenckim. A to, co nas łączyło, to była naprawdę wielka zażyłość. Dlatego bardzo często przyjeżdżałem na Wybrzeże. Miejscem szczególnie przeze mnie ukochanym był Sopot. Tu zatrzymywałem się w Grand Hotelu. Tu pisałem scenariusze. Najbardziej lubiłem czas, gdy nikogo nie było w sali śniadaniowej, gdy padał deszcz i Sopot był pusty. Panowała tu wtedy jakaś szczególna atmosfera... W Grandzie zbieraliśmy się z ekipą teatru Co To i właśnie w hotelowej kawiarni powstał scenariusz filmu "Do widzenia, do jutra...". Wszystkie sceny nakręciliśmy w Trójmieście, stworzyliśmy tu nawet atelier, które zwykle robi się w Łodzi lub Warszawie. Ja przeforsowałem jednak, by wszystko odbyło się tutaj.

H.T.: - Pora, pani Gabrysiu, zacytować filmowy prolog: "Zaczęło się to tak, jak zaczynają się tego rodzaju historie. Najzwyklej na świecie".

G.P.: - "Przepraszam pana, gdzie jest ulica Długa?". Margueritte spotyka Jacka nad Motławą, tuż obok restauracji Kubicki. W oddali pięknieje Długie Pobrzeże. Jest 1959 rok. Lato.

H.T.: - Margueritte istniała naprawdę. Nazywała się Francoise Bourbon. Była córką francuskiego konsula, który przebywał w Gdańsku w latach 1956-1960.

G.P.: - Miała wówczas 16 lat. Uwielbiała atmosferę studenckiego, kultowego teatru Bim-Bom, który prowadził Cybulski. W filmie student Jacek, romantyk i marzyciel zakochuje się w Margueritte. Spędzają ze sobą kilkanaście romantycznych godzin, spacerując po gdańskiej starówce, rozmawiając na sopockiej plaży. Oboje wiedzą, że już nigdy się nie zobaczą, bo ona wyjeżdża z Polski. Na zawsze.

H.T.: - Scenariusz to zapis historii z życia Cybulskiego, który do Francuzeczki smalił cholewy...

G.P.: - Skąd Pan to wie? Przecież Pan był w tamtym czasie w Warszawie. A szkoda...

H.T.: - Są kwity! Przebieg uczuciowej przygody Cybulskiego zdokumentował i dokładnie opisał Marek Hendrykowski, który filmowi "Do widzenia, do jutra..." poświęcił monografię. O francuskiej dziewczynie i Zbyszku napisał expressis verbis: "Adorował ją i próbował zdobyć jej serce". Tak samo jak Jacek na ekranie oprowadza po Gdańsku Margueritte, Zbyszek Cybulski faktycznie oprowadzał młodziutką Francoise.

G.P.: - A potem adorował Tuszyńską, która Francuzkę w tym filmie zagrała. W jednym z wywiadów Morgenstern opowiadał, że w sopockim hoteliku, w którym mieszkała ekipa, musiał go mieć na oku... Zresztą Cybulski dostał na punkcie Tuszyńskiej hyzia zaraz wtedy, gdy mu ją Morgenstern przedstawił. Była amatorką. Reżyser wypatrzył ją na potańcówce w warszawskim liceum. O zgodę, by wystąpiła w filmie, musieli prosić mamusię.

H.T.: - Na ścieżce dźwiękowej jednak to nie charakterystyczny głos Tuszyńskiej nas urzeka, jej kwestie w dialogach podłożyła Eleonor, dziewczyna z Brazylii, wtedy jeszcze żona Zygmunta Kałużyńskiego. Ale wróćmy do hoteliku. Co tam wyprawiał Cybulski?

G.P.:- Nie spał. Spał natomiast pod bazyliką Mariacką. W dzień, gdy zaplanowano tam kręcenie sceny wyimaginowanego ślubu Jacka z Margueritte, Cybulski gdzieś się zapodział. W każdym razie nie było go w hotelu. Okazało się, że do późna włóczył się po mieście i postanowił nie wracać do Sopotu, tylko jak na prawdziwego filmowego aktora przystało, spędził noc na planie zdjęciowym...

H.T.: - Ulica Piwna to w filmie arteria klubów jazzowych. Po Długiej jeżdżą jeszcze autobusy... Jest i Długi Targ z Dworem Artusa, nawet ze słupem ogłoszeniowym, na którym wisi plakat ze spektaklu "Porwanie Sabinek".

G.P.: - Gdańsk zagrał w naszym filmie jedną z głównych ról - mówił Morgenstern.

H.T.: - Ale siedzibę studenckiego teatru, w którym występuje Jacek, trzeba było ulokować w atelier.

G.P.: - Owa liryczna kawiarnia nad morzem to także dzieło z wyobraźni. Stoliki i parasole ekipa ustawiła w Jelitkowie. Janusz Morgenstern lubił szczególnie to miejsce nad Motławą, gdzie dziś mieści się restauracja Kubicki...
- Te ulice i place - tamci niemi "aktorzy" naszego filmu rozczulają mnie do dziś - mówił w tamtym wywiadzie. - Zawsze kiedy jestem w Gdyni na festiwalu filmowym, wracam do nich. Choćby do Kubickiego na obiad.

H.T.: - Jacek pieczołowicie opisuje dziewczynie dzieje Dworu Artusa oraz Złotej Kamienicy... ale na ekranie obiektów tych nie oglądamy.

G.P.: - Cóż Złota Kamienica, kiedy dziewczyna tak piękna! Kto jak kto, ale pan, znawca kina, powinien to rozumieć...

H.T.: - Morgenstern stosował umowne skróty. Inny zabawny passus. Kiedy Jacek opowiada pannie o jakimś kościele, reżyser nie pokazuje owej świątyni na ekranie, oboje patrzą poza kadr, niby na ów kościół, ale dla gdańszczanina jest oczywiste, że mogą widzieć tylko Zieloną Bramę. Tak po montażu taśmy filmowej bywa...

G.P.: - Pierwszy pocałunek Margueritte i Jacka nakręcono w deszczu przy gdańskiej hali targowej. Ale sceny na kortach tenisowych zrealizowano w Gdyni. Bryluje tam sam Roman Polański!

H.T.: - Nie certoli się, nie wymiguje tak jak Jacek, tylko ciach i już dziewczynę bierze w taneczne rytmiczne obroty. I zajeżdża doskonałą francuszczyzną.

G.P.: - Cały Polański, cały on! Zresztą ponoć na planie pojawił się przypadkiem. Zagrał tę scenkę, jak stał. Po drodze. Z biegu.

H.T.: - Jacek po raz pierwszy w życiu trzyma rakietę tenisową i Zbyszek Cybulski kongenialnie parodiuje scenę podobną do tej, jaką zagrał Jacques Tati w "Wakacjach pana Hulot".

G.P.: - Cybulski w tym filmie to mistrzostwo gry aktorskiej - od komedii, po łzy...

H.T.: - Morgenstern świetnie w "Do widzenia, do jutra..." podchwycił i utrwalił ówczesne oryginalne artystyczne dokonania środowiska gdańskich studentów, skupionych głównie wokół klubu Żak. Pokazał występy Teatrzyku Rąk Co To, które film rozpoczynają i które dzieło wieńczą.

G.P.: - Teatr ów to wyśmienite dzieło rzeźbiarza Romualda Freyera. Jerzy Afanasjew pisał: "Teatrzyk Co To dostarczał nam tak pięknego świata, że chciałoby się, by trwał on wiecznie. Podobnie jak świat bajek i fantazji, w którym poszukujemy przygód i o te przygody bogatsi wracamy do rzeczywistości". Freyer nadawał przedmiotom duszę. Zwykła butelka stawała się cnotliwą panną, a zaciśnięta pięść gębą starego pijaka... Afanasjew pisał, że ich premiery kosztowały tyle, ile "wynosi roczne manko w budce z wodą sodową". Cóż, chyba najlepsze rzeczy rodzą się bez pieniędzy...

H.T.: - W tamtym teatrzyku był też inny słynny gdański artysta, malarz Włodzimierz Łajming. Zresztą i on pojawia się w filmie, w scenie bankietu po spektaklu.

G.P.: - Są tam obecni także grający aktorów ze studenckiego teatru Jacek Fedorowicz i Wowo Bielicki, przystojniak jak cholera! Ale Francuzeczki nie podrywa, tylko przekazuje od niej liściki Jackowi.

H.T.: - A ten wciąż cierpi, bo ona jest jak dziecko.

G.P.: - Rozpieszczona. Poza tym za chwilę wyjeżdża... Scena rozstania kręcona była w sopockiej willi na Władysława IV.

H.T.: - Ponoć wtedy mieścił się tam żłobek...

G.P.: - Pożegnanie. Deszczowy wieczór. Jacek wierzy, że to nie koniec. Że dziewczyna nie wyjedzie. Że będą razem. Następnego dnia, naiwny, biegnie aleją na spotkanie. Jest piękny letni poranek. Brama do willi otwarta. Po dawnych gospodarzach zostały już tylko meble. Ustawiły się teatralnie na dziedzińcu, jak na scenie.

H.T.: - Chłopak krąży między starymi stołami i komodami: "Po raz pierwszy przekroczyłem tę bramę - mówi. - Podchodziłem bliżej i bliżej. Zastanawiałem się, kto z nas stchórzył...".

G.P.: - To były meble pani Ewy Niewęgłowskiej, mieszkanki z domu naprzeciwko, ówczesnej studentki medycyny. U państwa Niewęgłowskich w ogrodzie rozłożyła się wtedy filmowa ekipa. By wnieść sprzęt, rozebrali nawet kawałek płotu. Postawili też filmowy kiosk z piwem.

H.T.: - Piwo popijał Cybulski?

G.P.: - Ale ta scena nie weszła do filmu. Owo piwo było ponoć prawdziwe i po kilku dublach Cybulskiemu zakręciło się w głowie. Poprosił więc babunię pani Ewy, czy nie zrobiłaby mu herbaty. Podczas kolejnych zdjęć ta herbata grała piwo. W ogrodzie opalały się na leżakach Teresa Tuszyńska i Grażyna Muszyńska (grająca dziewczynę Jacka). Dom ów stał się popularnym obiektem w Sopocie. Koleżanki pani Ewy przychodziły na okrągło.

H.T.: - Wszystkie kochały się w Cybulskim.

G.P.: - A pani Ewa nie. Nie kochała się w nim również Teresa Tuszyńska. Zadurzyła się ponoć w Adamie Pawlikowskim, który też pojawia się tu w jednym z epizodów. Amant polskiego kina.

H.T.: - Zginął tragicznie w 1976 roku, wyskakując z okna swojego mieszkania. Tragicznie skończył też Cybulski. A niedługo potem Komeda. Zapomniana zmarła w latach 90. Teresa Tuszyńska. Dwa lata temu pożegnaliśmy Janusza Morgensterna.

G.P.: - Niech puentą naszej rozmowy będzie jednak fakt, że prototyp Margueritte, owa rodowita paryżanka Francoise Bourbon, od kilkunastu lat mieszka... w Warszawie! Jest dekoratorką wnętrz, podobno zdobiła gabinet ministra Radka Sikorskiego.

H.T.: - Ciekawe, czy Sikorski widział "Do widzenia, do jutra..."?

G.P.: - Ponoć ta pierwsza, gdańska miłość wcale nie była dla niej aż tak ważna...

H.T.: - To ciekawe, dlaczego tu wróciła...

Dyskusja nad wartościami filmu Janusza Morgensterna "Do widzenia, do jutra..." rozpoczęła się dzień po jego premierze, bagatela, pół wieku temu, z hakiem. Film wówczas zdobywał cenne nagrody na świecie, ale przede wszystkim zdobywał i zdobywa do dziś kolejne pokolenia publiczności. O genezie dzieła, o tym na przykład, że pierwszy ogólny pomysł zajęcia się takim tematem podsunął Morgensternowi Tadeusz Konwicki (na plaży w Chałupach), czy o tym, jak pomysł ów zaczął się konkretyzować dzięki rozmowom przyszłego reżysera ze Zbyszkiem Cybulskim (na planie "Popiołu i diamentu", przy realizacji którego Morgenstern był asystentem Wajdy, a Cybulski kreował rolę Maćka Chełmickiego), albo o przebiegu pracy nad filmem można się dowiedzieć z cennej, wydanej w serii Klasycy Kina monografii "Do widzenia, do jutra" Marka Hendrykowskiego.
Autor zresztą ustalił, że inspiracji do podjęcia tego filmu było więcej. Cybulskiemu, który był głównym twórcą scenariusza, udało się wcześniej w Paryżu obejrzeć kilka wybitnie "zaraźliwych" filmów Nowej Fali. Aktor scenarzysta miał jednak przede wszystkim świeże osobiste wspomnienia z kontaktów z młodziutką córką konsula francuskiego w Trójmieście.

Hendrykowski przypomina też, że premiera "Do widzenia, do jutra..." zbiegła się z wydaniem partyjnych decyzji politycznych, jednym cięciem likwidujących dalszy rozwój polskiej szkoły filmowej. Sam dobrze pamiętam z prasy branżowej "apele" propagandowe o to, żeby w kinie polskim wreszcie przestał strzelać pirotechnik. A jednak - stwierdza autor książki - Cybulski w filmie Morgensterna "poniekąd jest nadal Maćkiem i pod pewnymi względami stanowi jego ekranowe alter ego" (choć przecież to już prawdziwy Trystan z... Trójmiasta).

Opisując w książce okoliczności kręcenia "Do widzenia, do jutra..." w Gdańsku i Sopocie, Hendrykowski wielokrotnie podkreśla panujący po Październiku '56 w Trójmieście klimat wolności poszukiwań w sztuce i wysokiej rangi kulturę artystyczną studentów spod znaku legendarnego Żaka. Wątkiem, rzecz jasna, centralnym w "Do widzenia, do jutra..." jest piękny związek uczuciowy mężczyzny i kobiety. Refleksji nad tym wątkiem Hendrykowski poświęca - najciekawszy wedle mnie w książce - rozdział "Zamiast erotyki", w którym wywodzi, że Morgenstern opowiada w filmie o nieuniknionym konflikcie namiętności i małżeństwa, "miłości wielkiej, namiętnej, absolutnej, niemożliwej do spełnienia, będącej mitycznym wytworem ludzkiej wyobraźni". Hendrykowski konkluduje wręcz: "Pełna żarliwych uczuć miłość może istnieć tylko poza małżeństwem".

W epoce, w której filmowcy na świecie zaczęli się skłaniać zdecydowanie ku eksponowaniu motywów obyczajowej destrukcji, akcentując mocno impulsy erotyczne, kiedy - przypomina Hendrykowski - Ingmar Bergman stworzył "Wakacje z Moniką", Jean-Luc Godard "Do utraty tchu", a Stanley Kubrick kręcił "Lolitę", nagle w polskiej kinematografii pojawiło się dzieło sławiące uczucia miłosne czyste, wzniosłe, romantyczne. Morgenstern w swoim filmie pięknie wykreował obraz pokolenia kierującego się pobudkami ze wszech miar szlachetnymi, to prawda. Ale popatrzmy. Premiera "Do widzenia, do jutra..." odbyła się wiosną 1960 roku i nie chcę tu twierdzić, że w tym czasie Andrzej Wajda zamierzał podejmować na ekranie z Morgensternem polemikę. Wszelako warto pamiętać, że w grudniu tego samego roku Wajda wystąpił z "Niewinnymi czarodziejami", studium ukazującym w tym samym pokoleniu postawy przepojone cynizmem i obojętnością, które niweczyły szansę zakwitnięcia uczuć autentycznych. I w książce Marka Hendrykowskiego takiej konfrontacji mi zabrakło.

Praca ukazała się nakładem Wydawnictwa Naukowego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (2012), zilustrowana jest kilkudziesięcioma fotosami z filmu oraz kilkoma zdjęciami z występu gdańskiego Teatrzyku Rąk i Przedmiotów "Co To". W tomie zamieszczono również obszerną informację o telewizyjnym filmie "Janusz Morgenstern ogląda »Do widzenia, do jutra«", zrealizowanym przez Marcina Borchardta i Jerzego Radosa dla Pomorskiej Fundacji Filmowej w Gdyni (2009).

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki