Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mirosław Baka o swoich rolach w filmach "Wałęsa. Człowiek z nadziei" i "Jack Strong" [ROZMOWA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
- We mnie cały czas  jest głód ważnej roli - mówi Mirosław Baka (w środku)
- We mnie cały czas jest głód ważnej roli - mówi Mirosław Baka (w środku) Akson Studio
O dramacie swojej postaci w filmie "Wałęsa. Człowiek z nadziei", o roli, jaką pełnił jego bohater w filmie "Jack Strong", a także o "spluszowieniu" i niebywaniu na Pudelku z aktorem Mirosławem Baką rozmawia Ryszarda Wojciechowska.

Mam wrażenie, że łatka filmowo-serialowego kryminalisty wreszcie się od Pana odkleiła.
Kryminalisty - mówi pani. Statystycznie rzecz biorąc, częściej grywałem policjantów niż kryminalistów. Ostatnio pojawiłem się jako komisarz policji w serialu "Prawo Agaty". Przede mną kolejny projekt serialowy i proszę zgadnąć, kogo miałbym w nim zagrać? Inspektora policji.

A już myślałam, że skoro przed Panem również premiera "Wałęsy. Człowieka z nadziei", a w przyszłym roku "Jacka Stronga", o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim, to coś się zmieniło.
W moim życiu aktorskim tej "kryminalistyki" jest rzeczywiście mniej. Spluszowiałem nieco na starość. Rosną zastępy młodych, którzy bardziej się nadają do ról groźnych "pistoletów". A mnie już bliżej do ról tatusiów czy może nawet dziadziusiów.

Zaczęłam od tej łatki, bo Pan jednak karierę zbudował na zbrodni - mówiąc umownie. Mam na myśli "Krótki film o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego, nagrodzony przed laty w Cannes. Może niedługo pojedzie Pan do Wenecji z "Wałęsą..."

Moja rola w tym filmie jest za mała, żebym miał jeździć z filmem na festiwale. Prawdę mówiąc, ja w nim nie grałem, tylko brałem udział. To takie moje prywatne rozróżnienie. A w filmie zagrali Robert Więckiewicz i Agnieszka Grochowska.

Nie można jednak powiedzieć, że w "Wałęsie..." zagrał Pan epizod. Pana bohater był ważny dla tej całej historii.
Trochę się obawiam rozmowy o filmie i mojej postaci jeszcze przed premierą. Kiedyś, w innym wywiadzie, rozmawiałem o jakiejś roli, którą właśnie zagrałem. Po premierze dziennikarz był zdziwiony, że ja mu tyle naopowiadałem, a tego w filmie nie było. Ja zresztą też byłem zdziwiony. Nie wiem, ile z tego, co sfilmowaliśmy w tym wielkim, stoczniowym zamieszaniu, Andrzej Wajda zostawi.

Pana bohater to Klemens Gniech, dyrektor gdańskiej stoczni podczas strajków sierpniowych. Tej postaci nie da się wyciąć.

Uprzedzając pani pytania, powiem tylko, że moim aktorskim zadaniem nie było zagranie pana Gniecha, tylko dyrektora stoczni. Andrzejowi Wajdzie chodziło o stworzenie postaci zbudowanej jedynie na cechach zaczerpniętych z Gniecha - kim był dla Wałęsy, dla stoczniowców, jakie było jego miejsce w tej całej historii, jakie miał problemy i dylematy.

Podobieństwo fizyczne nie było ważne.
To, czy on czesał włosy w ten, czy w tamten sposób, było drugorzędną sprawą. Ważniejsze jest to, że w tej całej historii był między młotem a kowadłem. To, że rozumiał stoczniowców, a jednocześnie, jako dyrektor, musiał trzymać z tamtą stroną. I to było najciekawsze. Te momenty jego załamania: - Ludzie, co ja mogę, co ja mogę. To główna kwestia Gniecha, bo on faktycznie niewiele mógł. Dramat tej postaci, tego rozdarcia był ciekawy do zagrania.

Pan ma teraz serię filmów, które dotykają naszej niedawnej historii. Wcześniej była jeszcze "Tajemnica Westerplatte".
To nie ja mam, tylko kinematografia polska ma.

Potrafi Pan sobie wytłumaczyć ten problem naszej kinematografii, że tworzymy taki film za filmem teraz?
Nie wiem, czy to problem. Myślę, że przyszedł moment, kiedy należy się przyjrzeć tej naszej nie tak odległej historii...

Taka narodowa psychoterapia filmowa?
W pewnym sensie tak. Bo co się stało? Weszliśmy w inny świat demokracji i kapitalizmu. Okrzepliśmy już nieco przez to ćwierćwiecze. I teraz, po zachłyśnięciu się tą wolnością, przychodzi taki pierwszy, naturalny moment refleksji - gdzie jesteśmy, skąd przyszliśmy i czym się różni nasze życie od tego, które było. To taki pierwszy moment wyraźnego spojrzenia wstecz, nie tylko w filmie, w literaturze również.

Ale to kino niebezpieczne, dla reżysera, aktorów. Tu też wychodzi to pęknięcie w narodzie. Obserwowaliśmy je przy "Pokłosiu", przy "Tajemnicy Westerplatte". Wystarczył Pana jeden szczery wywiad na temat roli w tym ostatnim filmie, żeby się wylały na Pana kubły pomyj w internecie.
Teraz już jestem na to uodporniony.

I trochę w cieniu - chce Pan powiedzieć? Niech się martwią Więckiewicz i Dorociński - czy tak?
(śmiech) No tak. Władek Pasikowski startuje już do następnego filmu, dysponując gronem wrogów, którzy a priori zakładają, że na pewno kłamie. Podziwiam jego odwagę. To, że wziął temat pułkownika Kuklińskiego na tapetę.

Ale on jest znany z odwagi.
Za to go cenię i lubię i dlatego też zagrałem w jego filmie. Nawiązując jeszcze do kubła pomyj... Nigdy nie byłem fanem internetu. Nie czytałem tych dyskusji, ale po wywiadzie na temat "Tajemnicy Westerplatte" coś mnie podkusiło, żeby spojrzeć, co ludzie piszą. I zobaczyłem te posty w stylu - jakie to bydlę ze mnie. Wciągnąłem się, niestety. Zacząłem czytać. Nie jestem osobą pudelkowo-kozaczkową, co to się o mnie dyskutuje w internecie, i coś takiego o sobie czytałem pierwszy raz. Po raz pierwszy zetknąłem się z taką nawałnicą niechęci, a nawet nienawiści. Rozmawiałem z moim starszym synem i on, jako częsty bywalec internetu, powiedział mi: - Tato, nie wolno tego robić. Bo internet jest takim śmietnikiem, gdzie każdy śmieć może być wielkim mówcą.

W filmie "Jack Strong" gra Pan postać, której się chyba nie da polubić.
Na tym polega jej walor (śmiech). Najlepsi bohaterowie do zagrania to tacy, z którymi widz może się utożsamić, polubić ich, a nawet pokochać. Ale jeśli już grać kogoś, kto ma być nielubiany, to ze scenariusza warto wybrać kogoś nielubianego do spodu. Mój bohater to major kontrwywiadu, który jako jedyny od samego początku podejrzewał pułkownika Kuklińskiego. I był w tym konsekwentny. Nie dał się swoim współpracownikom i kolegom przekonać, że pułkownik jest "czysty". Od początku czuł, że coś z tym Kuklińskim jest nie tak. Ale w przypadku mojego bohatera nie ma jakiegoś wyjątkowego skurw... Jest skurw..., które charakteryzowało wszystkich oficerów kontrwywiadu będących po stronie komuny. I nic w tym szczególnego. Gram oficera, który miał za zadanie być ostrożny, uważny i wnikliwy. A to, że ostrze tej wnikliwości skierował głównie przeciw Kuklińskiemu, to taki smaczek w całym scenariuszu.

Pan ma szczęście, trafiając na reżyserów wybitnych: Kieślowski, Pasikowski, Wajda. Prawdziwi mistrzowie kina. Aktor może się czegoś nauczyć od reżysera?
Oczywiście, że tak. To nie polega na ślepym naśladowaniu mistrza, tylko na czerpaniu z niego tego, co mnie się przyda do tworzenia aktorskiej osobowości. Każda praca z wielkim aktorem czy reżyserem jest nauką dla każdego z nas. Ale myślę, że wielcy reżyserzy od młodych też się czegoś czasami uczą, że czerpią z ich młodości.

Pan jest syty zawodowo?
Z jednej strony tak - bo pracuję tak dużo, że żona ostrzega: - Przystopuj trochę, jesteś zmęczony, już nie jesteś młodzieniaszkiem, który może zasuwać cały czas. A z drugiej strony, nie odważę się powiedzieć, że jestem syty. Bo we mnie jest ciągle taki głód ważnej roli. Jest więc nienasycenie. I dobrze.

Kiedy na planie jest Pan z Robertem Więckiewiczem - Wałęsą, albo z Marcinem Dorocińskim - Kuklińskim, troszkę im Pan nie zazdrości?
Oczywiście, że też chciałbym się zmierzyć z tak dużym materiałem filmowym. Ale kiedy ja grałem główną rolę w "Amoku", to Więckiewicz grał jakiegoś bandziora, który za mną biegał i nic nie mówił. W serialu "Fala zbrodni" też grałem główną rolę, a Dorociński przez jakiś czas jednego z policjantów. Oni obaj są młodsi ode mnie. I ja naprawdę szczerze cieszę się z ich sukcesów. Czy im zazdroszczę? Na Wałęsę się nie nadaję, a na Jacka Stronga jestem za stary. I jeżeli czegoś zazdroszczę, to nie konkretnej roli, ale tej liczby znaków zapytania przy budowaniu jej, tego rajcu, który towarzyszy pracy nad taką postacią. Wiem, jak to jest grać główną, ciężką rolę. Ale mam nadzieję, że w tym zawodzie nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. A z Robertem i Marcinem fajnie jest grać, bo to są świetni profesjonaliści.

U Pasikowskiego i Wajdy zagrał Pan już trzykrotnie. Oni są ważni dla Pana, ale Pan dla nich też.
Wystarczyło, że u Władka zagrałem raz w "Demonach wojny", a prasa już pisała, że jestem jego aktorem. Nie wiem, może to się wzięło stąd, że miałem grać wcześniej w "Krollu" i "Psach", tylko terminów nie mogliśmy pogodzić.

Czyli Pasikowski Pana lubi.
Myślę, że tak, bo by mnie potem nie obsadzał w "Reichu", "Glinie" czy "Jacku Strongu". My się lubimy prywatnie, po prostu. Rozumiemy się dobrze. To taki reżyser, z którym się mogłem zaprzyjaźnić. I zrobiłem to.

Pewnie jest różnica w pracy z aktorami między Andrzejem Wajdą i Władysławem Pasikowskim.
Myślę, że nie ma wielkiej różnicy. Oczywiście, każdy reżyser ma swój sposób pracy na planie. Ale nie to jest najważniejsze, jakimi słowami pewne rzeczy nazywają, tylko poziom porozumienia, jaki z aktorem osiągają. Władek znany jest z tego, że aktorów darzy ogromną estymą. Szanuje każdą propozycję aktorską. Ale też zadziwiające jest to, że wielki mistrz Wajda nagle z zainteresowaniem słucha pomysłu kogoś, kto ma do zagrania trzecioplanową rolę. Oni są podobnie otwarci na aktora, ze świetnym słuchem, wrażliwością na każdy niuans. Nie mnie się wypowiadać o reżyserach. Chyba że mógłbym mówić o tym na podstawie doświadczeń i spotkań. Ale to zawód, w którym niesłychanie istotną rolę odgrywa psychologia. Do każdego aktora oni muszą umieć podejść, żeby wyssać z niego to, co najważniejsze i najciekawsze. A to się uda tylko wtedy, kiedy się patrzy na drugiego człowieka. A nie gdy ciągle wpatruje się w swoje odbicie w lustereczku, zachwycając się: jaki jestem mądry, piękny i jakim jestem świetnym reżyserem.

Pamięta Pan jakąś uwagę reżysera?
Kiedy z Andrzejem Wajdą pracowałem nad Franciszkiem Kłosem, zadałem mu pytanie dotyczące pewnej sytuacji. Nagle Wajda wstał i zaczął mi pokazywać, jak powinienem to zagrać. Ale pokazywał to nieudolnie, moim zdaniem. Tak, że zacząłem się śmiać. I on w pewnej chwili skonstatował: - Co ja robię? Powiedział tylko: - Niech pan siada, ja to panu wszystko opowiem. Po skończeniu zdjęć dostałem od niego prezent - list z podziękowaniem za pracę, pisany piórem, i fotografię, na której mi pokazuje, jak mam strzelać. To zdjęcie, oprócz dedykacji, podpisane jest tak: "Nie pokazuj, bo ci tak zagram i będziesz przerażony - mówił mi Tadeusz Łomnicki". Zdjęcie wisi u mnie w domu.

Jest Pan potwornym monogamistą. Ta sama żona i ten sam teatr od ponad 20 lat. No i mieszka Pan w Gdańsku, nie odpływając do Warszawy. Nie bywa Pan na Pudelkach ani na innych plotkarskich portalach...
Cóż mogę powiedzieć, scharakteryzowała mnie już pani. A może po prostu nie daję się złapać paparazzi (śmiech). Mieszkam w Gdańsku, nie robię żadnych awantur. I mnie do niczego te Pudelki czy Kozaczki nie są potrzebne. Znam takich, którzy najpierw o tym marzyli, a kiedy tego zaznali, zrozumieli bardzo szybko, że to jest gów... warte, że to taka udręka życiowa, która człowiekowi tylko odbiera energię, którą mógłby gdzie indziej zostawić. Ja nie narzekam na brak popularności. Tyle, ile jej mam, wystarczy. Czasami jej nawet za dużo.

Pięćdziesiątka w tym roku... wisi nad Panem, w grudniu. Jakieś podsumowania?
Nie, tylko czasami łapię się na tym, że w rozmowach z przyjaciółmi najczęściej opowiadamy o tym, co było. A pamiętasz to, a pamiętasz tamto? I przewijają się anegdoty na planie, a młodzi aktorzy siedzą zasłuchani. A może myślą o nas: staruchy, tak siedzą i sobie gaworzą?

Ale macie co opowiadać. Ma Pan własną anegdotę, którą często opowiada?
Nie, ale Krysia Janda powiedziała mi, że słyszała kiedyś od Maćka Stuhra anegdotę o mnie. Poczułem się takim starym pierdzielem, skoro młodzi już o mnie opowiadają anegdoty.

A czego ona dotyczyła?
Mojego powrotu po nader udanej kolacji do hotelu w centrum Warszawy. Wróciłem mocno sfatygowany. Był listopad, na dworze ciemno. A rano musiałem być na planie. Podszedłem do recepcji. Zmęczonym głosem powiedziałem pani recepcjonistce: - Poproszę budzenie na 7.15. Pani na to: - Na 7.15? Tak - potwierdziłem. - Dobrze - usłyszałem. Wziąłem klucz, idę w stronę windy i nagle słyszę za plecami: - Panie Baka, budzenie.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki