Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ostatni gdyński wozak

Tomasz Miegoń
Gdyby nie konie, Gdynia by nie powstała. Woziły piasek pod budowę portu i miasta. Głównie z Chyloni i Leszczynek. Samochodów ciężarowych było wówczas bardzo niewiele. Służyły do przewozu produktów spożywczych, ale nie do wożenia piachu. To była niesamowicie ciężka praca. Dla ludzi i dla zwierząt
Gdyby nie konie, Gdynia by nie powstała. Woziły piasek pod budowę portu i miasta. Głównie z Chyloni i Leszczynek. Samochodów ciężarowych było wówczas bardzo niewiele. Służyły do przewozu produktów spożywczych, ale nie do wożenia piachu. To była niesamowicie ciężka praca. Dla ludzi i dla zwierząt Muzeum Miasta Gdyni
Urodził się w 1919 roku. Na Oksywiu. Nie w Gdyni, co podkreśla, ale właśnie na Oksywiu. Wsi dużej, dumnej i przez długi czas zamożniejszej niż Gdynia. Ale później poczuł się gdynianinem. I tak jest do dzisiaj. Stefan Brechelka, ostatni gdyński przedwojenny furman i jeden z ostatnich żyjących Gdyńskich Kosynierów.

Po kolejnym udarze lekarze dawali mu co najwyżej kilkanaście godzin życia. Miał już ponad 90 lat. Jednak przeżył. Żmudna rehabilitacja przywróciła mu mowę i możliwość chodzenia. Po domu nawet bez kuli. Znów może dwa razy w tygodniu jeździć na halę, by zrobić zakupy. Już nie własnym samochodem, auto sprzedał po kolizji z rowerzystką. Wzrok i refleks już nie takie… Pamięci nie stracił. I wciąż wraca do początków Gdyni. Miasta, które współtworzył. Cofnijmy się więc wraz ze Stefanem do pierwszej połowy lat 30. Wówczas jako nastolatek był gazeciarzem. Chodził po ulicach, restauracjach i kawiarniach i sprzedawał gazety. Jednocześnie uczył się w prowadzonej przez Żydów szkole handlowej. Później otrzymał posadę w sklepie bławatnym przy ulicy Abrahama. Ale za nim to nastąpiło, pomagał ojcu w pracy, później zresztą także.

Solidarność furmanów

Ojciec Stefana był furmanem. Często zabierał ze sobą syna do pracy. Gdy Stefan miał 12 lat, pierwszy raz sam poprowadził zaprzęg. Musiał, bo ojciec zachorował. A każde zlecenie oznaczało pieniądze.

- Gdyby nie konie, Gdynia by nie powstała - mówi pan Stefan. - Znałem się na furmance. Ojciec wszystkiego mnie nauczył. Woziliśmy, tak jak wielka liczba pozostałych furmanów, głównie piasek pod budowę portu i miasta. Głównie z Chyloni i Leszczynek. Lub wywoziliśmy urobek z Kamiennej Góry, by wyrównać teren pod budowę bazyliki morskiej. Samochodów ciężarowych było wówczas bardzo niewiele. Służyły do przewozu produktów spożywczych, mebli itd. Ale nie do wożenia piachu. To była niesamowicie ciężka praca. Dla ludzi i dla zwierząt. Pamiętam, jak wozy zapadały się po osie w grząskim gruncie. Jak nie wystarczała do ich wyciągnięcia jedna ani dwie pary koni. Jak tych par musiało być trzy, a nawet cztery!

Chłopcu, który zastępował chorego ojca, pomagali w razie potrzeby inni furmani. W tym fachu w Gdyni nie było zawiści, była życzliwość. Furmani stanowili zwartą grupę, mieli swoje zwyczaje.

- Bata używało się tylko w ostateczności. Do konia się przemawiało, rozmawiało się z nim. Koń był przyjacielem - mówi Stefan Brechelka.

W dzień wypłaty furmani szli na wódkę. I szybko nie kończyli. W ogóle sporo pili. Niektórzy nie byli w stanie prowadzić zaprzęgu, ponieważ nie byli w stanie nawet siedzieć. Mogli tylko leżeć. Takich ci, co jeszcze byli „na chodzie”, wrzucali na wóz. A koń już wiedział, co ma robić, znał drogę do domu… Część koni nie wytrzymywała ciężkiej pracy, szybko umierała. Wówczas zwierzęta zwoziło się na końskie cmentarzysko do Cisowej. Ostatnie klepnięcie, niekiedy łza, kieliszek wódki. I ziemia, którą zasypywano martwe, ale jakże bliskie zwierzę. Tu nigdy nie było pastwienia się nad końmi, tu była ciężka praca i współpraca między człowiekiem a zwierzęciem. O konie się dbało.

Wspomnieliśmy już, że nastoletni Stefan dorabiał sobie jako gazeciarz. Oprócz stania na tzw. winklu, wchodził do czynnych już od przedpołudnia lokali, gdzie zamożniejsi ludzie spożywali późne śniadania, wczesny obiad bądź pili kawę. Gazety miał polskie i żydowskie. I na wszystkie był zbyt. I szansa na napiwek. A swego rodzaju napiwek, i to nietypowy, trafił mu się kiedyś już po południu, po sprzedaży wszystkich gazet. Na ulicy 10 Lutego zaczepił go jakiś przyjezdny jegomość, który przybył do Gdyni w interesach. Najwyraźniej zakończonych sukcesem.

- Poprosił mnie - opowiada Stefan Brechelka - o to, bym mu wskazał jakieś miejsce, gdzie mógłby dobrze i w miarę niedrogo zjeść. Obiecał mi za to złotówkę. Bez wahania zaprowadziłem go do restauracji Pod Ryjkiem, na Abrahama. Ona słynęła w Gdyni ze znakomitej golonki. Zamówił golonkę z ziemniakami i piwo. Dla mnie lemoniadę. Gdy zjadł kilka kęsów, ogarnął go zachwyt. Dał mi pięć złotych, zamówił lemoniadę i drugą golonkę, tym razem dla mnie! A gdy zjadł to, zamówił trzecią. Dla siebie. To było miłe popołudnie.

Zarobione pieniądze Stefan przeznaczał na kino. To była jego pasja. Oglądał prawie wszystko, co szło w gdyńskich kinach. Podziwiał aktorów… Pewnego razu, a było to latem 1933 roku, udał się wraz z kolegą do kina. Był to jednak film dla dorosłych i 14-letnich chłopców nie wpuszczono. Zastanawiając się, co zrobić z wolnym czasem, uzgodnili, że pójdą zobaczyć, co jest w tajemniczym miejscu na ulicy Żeromskiego. Przyglądali się już mu wiele razy. Teraz postanowili wejść do środka.

- Otóż wiedziałem ja i wiedział kolega - wspomina Stefan Brechelka - że do drzwi stojącej tam kamienicy przychodzą dobrze ubrani mężczyźni oraz zagraniczni marynarze. Że niekiedy krzyki są, niekiedy chichoty, a niekiedy damskie piski! Raz widzieliśmy tam nawet wielkiego murzyna. Wchodził jakby niepewnie, a wychodził zadowolony i zrelaksowany! Zżerała nas ciekawość, my też tak chcieliśmy… Poszliśmy tam więc, weszliśmy na pierwsze piętro i otworzyliśmy drzwi. A za nimi stała wielka kobieta z wiadrem wody i wielką szczotą. Myła podłogę. Zobaczywszy nas, krzyknęła: wynocha stąd, wy, smoki, czego się wam zachciewa. To miejsce jest nie dla was! Wraz ze słowami w ruch poszła szczota. Dostałem nią w twarz, kolega także. Uciekliśmy, przerażeni. I więcej do tak strasznego miejsca nie wracaliśmy. W każdym razie ja.

Rzuciliśmy kosy i uciekliśmy

Przez kolejne lata Stefan prowadził zaprzęg, sprzedawał gazety, uczył się i w 1937 roku rozpoczął pracę w sklepie bławatnym (jednym z dwóch przy Abrahama), należącym do Izaaka Rosenberga. Na początku września w Gdyni, oprócz regularnego wojska, tworzone były oddziały ochotników. Stefan Brechelka nie miał przeszkolenia wojskowego, ale chciał walczyć. Chciał, by Gdynia, którą budował, była polska. Wstąpił ochotniczo do Kosynierów. Ponieważ świetnie znał miasto i port, ruszył wraz z ekipą po kosy do portu. Były w jednym z magazynów, przeznaczone prawdopodobnie na eksport do Indii.

- Te kosy zwieźliśmy ciężarówką do kuźni Szternickiego i tartaku Dullka, wspomina. Trzeba je było przekuć na sztorc. Dullek był patriotą, z chęcią on i jego ludzie wzięli się do roboty. Szternicki nie chciał, uważał się za Niemca. I Niemców w Gdyni oczekiwał! Do roboty wziął się dopiero pod lufą pistoletu. Obrona Gdyni trwała, Dąbek świetnie dowodził, komisarz Sokół zagrzewał do obrony. Nie było dla nas mundurów. A jednak ruszyliśmy do walki, naszą bronią były te przekute na sztorc kosy i jeden czy dwa karabiny. Ciężarowe auta zawiozły nas w okolice leśniczówki Marszewo. Tam miała być zorganizowana zasadzka na konwój niemiecki, oddział zmierzający do Gdyni. Czekaliśmy, ukryci w lesie powyżej drogi wiodącej z Wejherowa. Napięcie rosło. W pewnym momencie usłyszeliśmy Niemców.

- I?

- Uciekliśmy, rzuciliśmy te kosy i po prostu uciekliśmy. Nie wszyscy co prawda, ale wielu. Wśród nich i ja… Nie wiem, co tam stało się później. Ja się pozbierałem i dotarłem do polskich oddziałów już na Kępie Oksywskiej. Tam, wraz z grupą ochotników, otrzymaliśmy jakieś stare austriackie karabiny, do których brakowało amunicji. Już się tak nie baliśmy. Robiliśmy, co mogliśmy, ale niewiele mogliśmy. 19 września dostałem się do niewoli. Niedobrze, bo w cywilnym ubraniu.

- Co było dalej?

- Zawieźli nas do Gdańska, do Victoria Schule. Tam się działy straszne rzeczy… Mnie nie bili. Po kilku dniach wyprowadzono nas. Wymaszerowaliśmy, szliśmy przez Gdańsk. Nabierałem pewności, że prowadzą nas do miejsca, z którego już nie wrócimy. Byłem młody, silny, nie chciałem ginąć. Zaryzykowałem. Gdy skręcaliśmy, znalazłem się blisko jakiejś bramy, skoczyłem do niej, później jakieś podwórko, chyba nawet pilnujący nas Niemcy tego nie zauważyli. Nie było alarmu ani pościgu. Obawiałem się kontroli, wyglądałem nie najlepiej, brudny, w zniszczonym ubraniu, szedłem pieszo, unikając wychodzenia na szosę Gdańską. Wracałem do Gdyni. I nawet do niej dotarłem, ale do domu już nie. Na ulicy Wielkopolskiej złapali mnie. Byłem głodny, zmęczony. Skierowali mnie do dawnych polskich koszar w Redłowie. Robiliśmy tam porządki, pracowałem też w kotłowni. Niemcy traktowali nas jak podludzi. Znęcali się nad nami. Za byle co, a często bez jakiegokolwiek nawet pretekstu krzyki, kopniaki, bicie…

- Jak długo Pan tam był?

- Na szczęście niedługo. Jakimś cudem znalazła mnie matka. I posługując się doskonałym niemieckim, przekonała komendanta obiektu, że trafiłem tam przez pomyłkę (na szczęście nie dotarły żadne dokumenty na mnie z Gdańska, inaczej byłoby kiepsko) i że jestem potrzebny do pracy w gospodarstwie. Wyszedłem…

- Wie Pan, co się stało się z ludźmi, z którymi opuszczał Pan Victoria Schule?

- Trafili do Sztutowa. Tam budowali obóz koncentracyjny. Budowali go dla siebie. Oni już tam zostali.

Gdynia podziemna

- Wrócił Pan do Gdyni…

- To już nie była ta Gdynia. Rozpoczęło się wysiedlanie. Ja znalazłem pracę w sklepie z alkoholem. U Niemca. O dziwo, jak na ówczesne warunki przyzwoitego.

- Wówczas rozpoczyna się chyba najciekawszy etap pańskiego życia, niekoniecznie związany ze smakowaniem trunków…

- Jakiś czas później na Świętojańskiej, ona się wówczas nazywała Adolf-Hitler-Strasse, zagadnął mnie człowiek. Poznałem, był to kapitan WP Hulewicz, to on werbował do oddziałów ochotniczych we wrześniu. Zaproponował… dalszą walkę. Tyle że innymi metodami. Zostałem żołnierzem Związku Walki Zbrojnej. Tu bardzo ważna była możliwość legalnego poruszania się poza Gdynią. A taką miałem, odpowiednie kwity wystawiane na wniosek mojego szefa upoważniały mnie do podróży do Bydgoszczy i transportu stamtąd alkoholu. Odbywało się to koleją. Miałem ludzi do pomocy. Po zastosowaniu odpowiedniej manipulacji mogłem, zamiast części alkoholu, przewozić broń, mikrofilmy, a do pomocy mieć legitymujących się dobrymi niemieckimi papierami alianckich jeńców zbiegłych z niewoli lub zestrzelonych brytyjskich czy amerykańskich lotników, którym udało się niewoli uniknąć. Byli też Polacy, kurierzy. Ich trzeba było dostarczyć na statek, gdzie w ukryciu dotarliby do neutralnej Szwecji. A później dalej - do Londynu. W latach 90. poznałem Jana Nowaka-Jeziorańskiego, a nawet zaprzyjaźniłem się z nim. Okazało się, że on był jednym z tych kurierów, którym wtedy pomagałem. W Bydgoszczy kontaktowałem się także z oficerem WP Czesławem Majewskim. To jemu podlegała AK w Gdyni. Siatka działała tak, by każdy z nas wiedział jak najmniej. Tylko tyle ile było niezbędne do wykonywania swojej części zadania. W to wszystko byli wtajemniczeni niektórzy bileterzy w kinach, które wyświetlały wówczas głównie niemieckie, w tym propagandowe filmy.

Ja wykorzystywałem kino Stern na Adolf-Hitler-Strasse, czyli późniejszą Warszawę na Świętojańskiej. W pewnym momencie sytuacja stała się niezwykła i ryzykowna. Okazało się, że kilku ludzi, Anglików, przeznaczonych do przerzutu do Szwecji, nie można ukryć w podziemiach kina. Znaleźli się więc ukryci za ekranem. Ekranem, z którego przemawiał Hitler. Ta akcja zakończyła się powodzeniem. Kilka razy obawiałem się, że to już koniec. Że mnie wykryją, aresztują i zabiją. Pierwszy raz, gdy otrzymanym niewielkim aparatem fotograficznym wykonywałem zdjęcia stojących w gdyńskim porcie okrętów. Tam był m.in. Shlesien. I chyba Scharnhorst. To było przed inwazją na Norwegię. I to z jakiegoś powodu było ważne. Zdjęcia postanowiłem zrobić z oksywskiego cmentarza. I nagle, w odległości kilkudziesięciu metrów, zobaczyłem niemieckiego oficera. On na pewno mnie zobaczył, ale chyba nie widział, że robię zdjęcia. I po prostu odszedł.

Rowerem na gestapo

Po raz drugi taka sytuacja spotkała mnie pod sam koniec niemieckiej obecności w Gdyni. Rosjanie byli blisko. Walki trwały już na przedpolach Gdyni. Gdy po załatwieniu jakichś spraw wróciłem do czynnego jeszcze sklepu, w którym pracowałem, okazało się, że szukało mnie gestapo. Właściciel polecił, bym się tam udał, że to chyba nic ważnego ani groźnego. No bo co mogliby mi zarzucić? Może chcą, bym przywiózł wódkę? I ja wziąłem rower i do nich pojechałem. I tam przed wejściem zobaczyłem znajomego. On u nich pracował, tyle o nim wiedziałem. Do dziś nie wiem, jaka była jego prawdziwa rola. Uciekaj stąd natychmiast - wyszeptał - gdy wchodziłem do siedziby gestapo. Jesteś przeznaczony do rozwałki. Jesteś na liście.

- I tak po prostu oni Pana wezwali, a Pan do nich przyjechał?

- Właśnie tak, to dzisiaj może inaczej wygląda. Ale wówczas była wojna, wokół trwały walki. Gestapo wciąż jednak działało. I to jak! Może mieli coś pilniejszego? Nie wiem, że na mnie nie zaczekali, może brakowało ludzi, nie wiem… w każdym razie zmartwiałem. Z nerwów prawie nie mogłem się ruszyć. Wziąłem rower i próbowałem jak najszybciej odjechać. Ale nie mogłem, nogi spadały mi z pedałów. W końcu jakoś odszedłem. Przejechałem do Cisowy, gdzie miałem rodzinę. A tam już Ruscy wjeżdżali do miasta.

- Przywitał się Pan z nimi?

- Owszem, ukradli mi rower.

- To jeszcze nie tak źle. Bez roweru można żyć.

- Mój dziadek nie miał tyle szczęścia. Dożył sędziwego wieku. W 1945 roku miał 101 lat. Na Oksywiu ukrywał się w piwnicy. Rosjanie po zdobyciu dzielnicy zobaczyli, że ktoś tam jest, kazali wyjść. Ale dziadek nie mówił po rosyjsku. Sowiecki żołnierz strzelił, trafił dziadka w głowę…

- To chyba nie pała Pan sympatią do Niemców i Rosjan?

- To nie tak, w każdym narodzie są dobrzy i źli ludzie. Nawet w czasie wojny dane mi było spotkać dobrych Niemców, a pod jej koniec także dobrych Rosjan. Pomimo tego co przeżyłem, nie czuję nienawiści do żadnej nacji. Czuję za to, że byłem, jestem i będę związany z Gdynią. Nie tylko z Oksywiem, ale z całą Gdynią. Tu żyję i tu chcę umrzeć.

Stefan Brechelka nadal jest aktywny. Nie tak, jak jeszcze kilkanaście lat temu, gdy realizowałem z jego udziałem film pod tytułem „Okiem furmana”, ale interesuje się tym, co dzieje się w Gdyni. Cieszy się z rozwoju miasta, ogląda nowe budynki. I od kilkudziesięciu lat domaga się, by w Gdyni stanął pomnik konia. Konia, bez którego nie byłoby portu ani miasta.

Autor jest dyrektorem Muzeum marynarki Wojennej w Gdyni

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki