18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Koncert Bon Jovi na PGE Arenie Gdańsk. Na czym polega fenomen formacji z New Jersey? [ZDJĘCIA]

Marcin Mindykowski
Po środowym koncercie Bon Jovi na gdańskiej PGE Arenie nad fenomenem zespołu zastanawia się Marcin Mindykowski

Z rozbrajającą szczerością Richie Sambora - oryginalny gitarzysta Bon Jovi, przeżywający chwilowy rozbrat z kolegami - stwierdził niedawno, że zawsze byli zespołem dla ludzi, a nie dla krytyków muzycznych. Jeśli trzymać się tego rozróżnienia, ludzie, którzy, w liczbie 30 tysięcy, stawili się na środowy koncert formacji na gdańskiej PGE Arenie, w większości byli zadowoleni i opuszczali stadion rozentuzjazmowani. Taka już jednak przypadłość krytyka, że lubi ten entuzjazm chłodzić.

Wierni rockowi na stadionach

Bon Jovi zawsze był zespołem pojedynczych "strzałów". Zdarzały im się utwory absolutnie trafione - wyraziste, wwiercające się w głowę i obezwładniające swoimi melodiami - ale częściej lokowali się bliżej stanów średnich. Kręcąc się wokół formuły przebojowego, gitarowego grania, ale już bez "przebłysków geniuszu", na kolejnych płytach nagrywali raczej "wypełniacze" - kopie swoich najbardziej udanych kompozycji z lat 80.

I nie da się ukryć, że różnica między tymi największymi, "bezbłędnymi" hitami ("You Give Love a Bad Name", "It's My Life", "Livin' on a Prayer", "Bad Medicine") a pozostałymi, zwłaszcza młodszymi utworami - poprawnymi, ale miejscami mogącymi zlewać się w nieco bezpłciową, mdłą papkę i sprawiającymi wrażenie wyprodukowanych spod jednej sztancy - była podczas środowego koncertu odczuwalna. Także dlatego, że muzycy nigdy nie dysponowali wirtuozerskim warsztatem. Wykonania ich utworów na żywo - i wokalnie, i instrumentalnie - często odstają od ich wycyzelowanych, studyjnych wersji. I nie miała tu większego znaczenia nieobecność Sambory (na tym ucierpiał głównie gwiazdorsko-osobowościowy wymiar koncertu), bo zastępujący go Phil X, choć raczej spokojny i statyczny, odegrał swoje partie bez zarzutu.

Tyle że od dawna Bon Jovi swoją pozycję buduje nie na poziomie muzycznym czy nowych przebojach (których od lat 90. jakoś zdecydowanie mniej). Zespół przez lata wypracował sobie reputację nieoszczędzającej się grupy koncertowej, dającej długie, angażujące publiczność, żywiołowe i energetyczne występy. Można zauważyć, że wierny jest w ten sposób formule tzw. stadionowego rocka - pojęcia definiującego co prawda bardziej rodzaj obiektów, na których zespół występuje, a nie wykonywanej przez niego muzyki, ale zawierającego jasną informację, że walory artystyczne schodzą tu na drugi plan i ustępują pola widowisku. Tę konwencję w latach 70. kwestionował już i punk rock, i Roger Waters z Pink Floyd (który właśnie po stadionowej, traumatycznej dla niego trasie koncertowej poczuł deficyt porozumienia z publicznością i napisał słynną rock-operę "The Wall"). Jak pokazał jednak koncert Bon Jovi, rock grany na 40-tysięcznych stadionach wciąż ma się dobrze.

Zamiast intymnej atmosfery muzycznego święta mieliśmy więc masową zabawę i, momentami jarmarczną, gigantomanię. Idealnie nadawał się też do tego repertuar - rockowy, ale na tyle bliski muzyki środka, żeby we wspólnych chóralnych śpiewach pogodzić i piszczące nastolatki, i bardziej stateczną publiczność.

Najmocniejszym elementem koncertu była jego efektowna oprawa, z mieniącymi się od kolorów światłami i oryginalnie zaprojektowaną sceną w kształcie cadillaca. Górny ekran to przybierał postać szyby samochodu, komponującej się ze scenografią wyprofilowaną jak maska auta, to pokazywał zbliżenia muzyków, animacje i motywy graficzne. Podobną rolę pełniły boczne ekrany i reflektory - przednie światła samochodu. Już po raz drugi (biorąc pod uwagę wcześniejszy koncert Jennifer Lopez) okazało się jednak, że PGE Arena rozczarowuje akustycznie - na nagłośnienie narzekali zwłaszcza fani z trybun.

Flaga i oświadczyny

Mimo to nieuczciwością byłoby stwierdzenie, że podczas występu zabrakło magicznych, wyjątkowych momentów. W dużej mierze była to jednak zasługa polskich fanów, którzy przygotowali kilka specjalnych akcji.

Już podczas czwartego utworu ci z bocznego sektora wyrazili swoją radość z faktu, że po długim oczekiwaniu zespół wreszcie zawitał do Polski, rozwijając biało-czerwoną flagę z napisem (cytatem z utworu zespołu): "Dobre rzeczy przychodzą do tych, którzy czekają. Dziękujemy". Musiała ona zwrócić uwagę lidera, bo długo wpatrywał się w jej kierunku, a kiedy fani zaczęli ją zwijać, podając ją sobie w górę sektora, muzyk z uznaniem bił brawo.

Na bis Jon Bon Jovi pojawił się zaś w... koszulce polskiej reprezentacji z numerem 1, przekazanej mu przed koncertem przez polski fanklub. Nieco mniej efektownie wypadła za to próba stworzenia "żywej flagi" - z włączonych ekranów telefonów komórkowych fanów z trybun i czerwonych świecących bransoletek widzów z płyty stadionu - głównie dlatego, że moc "świetlików" przegrała w zderzeniu z intensywnymi światłami sceny. Masowo obecne na trybunach wyświetlacze zwróciły jednak uwagę lidera, który zaczął zachęcać do rejestrowania dziejącej się tego wieczoru historii.

I wręcz historyczne wydarzenie już po chwili miało miejsce - kamery pokazały zbliżenie na jednego z fanów, który wyjął duży transparent z informacją, że chciałby poprosić wybrankę swojego serca o rękę przy dźwiękach "Never Say Goodbye". Ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki "zamówionej" ballady, mężczyzna ukląkł i wyciągnął pierścionek, a dziewczyna przyjęła oświadczyny. Stadion nagrodził ich gromkimi brawami, a Jon Bon Jovi pogratulował i życzył im powodzenia.

To zresztą znamienna scena dla całego koncertu - tryskający dobrym humorem lider postawił na spontaniczną zabawę i intensywny kontakt z fanami, których nieustannie zagrzewał. Udzielały mu się żywe reakcje publiczności, nie bał się też kilka razy złamać ustalonego programu pod wpływem nastroju chwili. Choć gwoli uczciwości należy zauważyć, że dwuipółgodzinny gdański koncert nie był rekordem - zaledwie dzień wcześniej zespół grał w Berlinie dwie godziny i 50 minut, spełniając inne, także reperuartowe prośby fanów.

- Zatrzaśnijcie za sobą drzwi i pozwólcie mi prowadzić! - krzyknął na początku koncertu Jon Bon Jovi, nawiązując do kształtu sceny. Po dwóch i pół godzinie ta przejażdżka dobiegła końca, a zakończyły ją obietnice rychłego powrotu do Polski.

Bardzo amerykański zespół

Warto przy tej okazji zastanowić się nad 30-letnim już fenomenem Bon Jovi. Grupa jest właściwie w każdym calu amerykańska - co ma odzwierciedlenie zarówno w muzycznej stronie jej repertuaru (w większości komercyjnie podkręconych utworów pobrzmiewają jednak echa amerykańskiej tradycji - głównie folkowo-country'owej, ale też bluesowej), jak i treściach przekazywanych w jej utworach. Oprócz miłosnych wynurzeń, zespół śpiewa najczęściej o niepoddawaniu się w obliczu życiowych trudności, niezgodzie na przeciętność, braniu losu w swoje ręce, czerpaniu z życia pełnymi garściami. Tytuł ostatniej płyty grupy - "Because We Can" - nieprzypadkowo może kojarzyć się z hasłem kampanii amerykańskiego prezydenta. Lider nie kryje, że w dobie wszechobecnego kryzysu i marazmu chciał tchnąć w fanów nadzieję i optymizm, dać wytchnienie i siłę w walce o lepsze jutro.

Grupa często jest też porównywana do amerykańskiego barda Bruce'a Springsteena (w środę to podobieństwo potęgował powracający wizerunek Jona Bon Joviego z akustyczną gitarą przewieszoną przez ramię). Bo choć w twórczości Bon Jovi brakuje politycznie zaangażowanych czy biblijnych wątków, lider też lubi podkreślać swoje proletariackie korzenie i przywiązanie do etosu ciężkiej pracy. Dlatego śpiewa pokrzepiające songi dla zwykłych ludzi. Takich jak stoczniowiec Tommy i kelnerka Gina - główni bohaterowie największego przeboju zespołu, "Livin' on a Prayer", którzy ledwo wiążą koniec z końcem, ale pocieszeniem jest dla nich ich niegasnąca miłość.

Lider chyba nie zapomniał, że kiedyś był tacy jak oni, bo nie gwiazdorzy i chętnie brata się z fanami - co pokazał także gdański koncert. Założył też fundację pomagającą najbiedniejszym Amerykanom. Swój zespół traktuje zaś jak przedsiębiorstwo, które musi zarabiać na swoich pracowników, ale powinno być też solidne i lojalne wobec swoich głównych klientów - fanów. Dlatego grupie nie zdarza się spóźniać na koncerty (ostatnio Jon radził Justinowi Bieberowi, żeby ten szanował swoją publiczność i był równie punktualny).

Fani doceniają to już od 30 lat. A biorąc pod uwagę wysłane podczas koncertu dyskretne aluzje do Rolling Stones - grupa wykonała ich "Start Me Up", a lider naśladował ruchy Micka Jaggera - ambicje Bon Jovi są dużo większe.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki