Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Stuhr: Teraz patrzę na świat bez zazdrości

Ryszarda Wojciechowska
Andrzej Banas/ Archiwum
Z aktorem Jerzym Stuhrem rozmawiamy o jego kinowych planach, trudnych tematach dla filmowców i cenie, jaką płaci się za popularność.

Można odnieść silne wrażenie, że znowu Pan nabiera rozpędu.

Kiedy czuję ogromną akceptację ludzi, staję się silny. A co do rozpędu, czasem na festiwalu jak ten [Dwa Teatry - dop. aut.] moja praca się kumuluje. W jednym spektaklu gram, inny reżyseruję. Ale już rozważnie gospodaruję czasem. Chociaż zdarza się, że żona grozi mi paluszkiem, sugerując - znowu wraca stare. Jeśli się rozpędziłem, to znowu zwolnię. Bo za chwilę skoncentruję się tylko na moim filmie. I ta praca zajmie mi następną połowę roku. Ucichnę, żeby popracować.

Ten Pana nowy film ma być komedią.

Filmy robię tylko wtedy, kiedy mam coś od siebie ludziom do opowiedzenia. Nie jestem reżyserem filmowym. Nazwałbym siebie raczej autorem filmowym. I jeśli mam coś do przekazania, a właściwym piórem do napisania tej opowieści jest kamera, to wtedy sięgam po nią. Tak było w przypadku wszystkich sześciu filmów, które nakręciłem. Ten będzie siódmy. Może ostatni. Mam takie poczucie, że wszystkie moje filmy z czegoś mnie uwalniały.

To coś jak siedem grzechów głównych?**

O, dobrze to pani nazwała. Siedem prawd wiary, siedem grzechów głównych. Tak, z czegoś się uwalniałem w każdym filmie. Może nie z kompleksów, ale z tego, co mnie w życiu uwierało.

Czyli co?

Zawsze mnie uwierał temat uczuć do kobiet. Czy stanąłem na wysokości zadania, czy nie? Tak się narodziły "Historie miłosne". Uwierało mnie poczucie, że utraciłem dzieciństwo moich dzieci przez uprawianie zawodu. Tak powstał film "Pogoda na jutro". Z kolei "Tydzień z życia mężczyzny" - tu już w grę wchodziły moje największe kompleksy. Dłużej się zastanawiałem nad tym, czy robić ten film, niż go robiłem.

A ten najnowszy film?

Chciałbym, żeby był filmem lekkim, w którym będzie można obejrzeć nasze narodowe kompleksy, przywary. Coś, z czym nie możemy sobie poradzić. Widzi pani, jaką burzę wywołuje, na przykład, film na temat polskiego antysemityzmu czy stosunku do II wojny światowej. Ja krążę gdzieś wokół tych ważnych spraw. Tylko mam takie marzenie, żeby Polacy zechcieli się roześmiać na ten temat. A nie tylko pokłócić, mieć sobie za złe, brać się za łby.

Ten film to będzie taki powrót do przeszłości?

Myślałem, o czym ja jeszcze mógłbym zrobić film, taki osobisty? No i znalazłem pomysł. Chyba żadne pokolenie w Europie z mojego przedziału, nie miało tak ciekawego życia jak my. Zaczynaliśmy pod popiersiem Stalina, idąc do szkoły, a kończyliśmy w wolnym kraju. Mieliśmy papieża i zmianę systemu. W którym kraju było tak ciekawie? Chcę opowiedzieć o tym fenomenie, który mnie szczęśliwie w życiu spotkał. Z trudnymi momentami, jak stan wojenny, też.

I jak to opowiedzieć?

No właśnie. Ja tak mam, że nawet najtragiczniejsze fakty w moim życiu najpierw mnie śmieszą, a dopiero potem są dla mnie tragiczne. Pamiętam jak umierałem na serce kiedyś w młodości swej. Pierwsze, co wtedy usłyszałem, to głos mojej małej córeczki, która wołała: "Maciek, tata bąble nosem puszcza". A ja umierałem. I nawet w takim momencie mnie to śmieszyło. Gdyby się udało to wszystko, co przeżyłem, przełożyć właśnie na taki język.

W tym filmie Pan w głównej roli.

To ma być jakaś forma życiorysu reprezentanta mojego pokolenia. Wymyśliłem karkołomny być może pomysł, że akcja zacznie się dziś, a skończy w latach pięćdziesiątych, w brzuchu matki. Żartuję, że przy najlepszej charakteryzacji, a zaangażowałem do tego fantastyczne dziewczyny charakteryzatorki, ostatnie dwadzieścia lat jeszcze jakoś pociągnę. Ale młodość zagra mój syn, a do dzieciństwa wybierzemy jakiegoś chłopczyka z castingu.

Nie mamy dystansu do ważnych tematów. Pana syn Maciej po filmie "Pokłosie" poczuł to na własnej skórze.

To mi jednak otworzyło pewną klapkę. Zobaczyłem, że te tematy są nadal dla nas trudne, ale już się zaczęła rozmowa. Toporna, obraźliwa, ale jednak jakiś dialog jest. A ja bym chciał zrobić krok dalej. I takie tematy rozbroić...Włosi to potrafią, Czesi też.

Pan zagrał w wielu filmach, ale tak nie oberwał jak Maciej za jedno "Pokłosie".

Oberwał, mówi pani. Ale ja nie śledzę internetu, nie czytam tabloidów. Chyba że mi się wzrok zatrzyma na jakimś tytule w kiosku. I nie byłem w tym całym szumie zorientowany. Maciek musiał mi co wieczór opowiadać, co tam znowu na niego narzygali, nabluźnili. Ale z drugiej strony dostał ogromne wsparcie od ludzi, uznanie środowiska, które on sobie na pewno tysiąc razy bardziej ceni niż to opluwanie anonimowe. My jesteśmy do opluwania przyzwyczajeni.

Pan też?

Wtedy jeszcze nie było internetu, ale dostawałem nieprzyjemne telefony. Nagrywali na automatyczną sekretarkę na przykład: "Stuhr, ty zmoro, zginiesz jak Aldo Moro". Jeszcze groźniejszy był tekst w "Trybunie Ludu", że nie trzeba nam wodzirejów w tym kraju. Człowiek się wtedy zastanawia, czy ktoś po takim tekście zatrudni go do następnego filmu.

Lekko nie było?

Nigdy. Moim zdaniem nawet wtedy było groźniej, bo taki artykuł mógł wpłynąć na czyjś los. A to, że dziś ktoś tam szczeknie w internecie? Jakie to ma za znaczenie.

Teraz mówią do Pana "mistrzu"...
A wie pani, że ja troszkę zobojętniałem na to. Od lat pracuję we Włoszech, gdzie do każdego mówią maestro. Także na "mistrzu" nie reaguję już specjalnie, chociaż to komplement.

Ale Pan wie, że mistrzów jest coraz mniej, w Pana świecie też?

Są celebryci, gwiazdy. Ci młodzi z moim synem włącznie, nie mają szansy tak intensywnie uprawiać tego zawodu, jak myśmy uprawiali. Pytam kiedyś Maćka: - Ile razy grałeś w teatrze w tym miesiącu? - Trzy - odpowiada. A ja grałem trzydzieści trzy, bo w środy i w niedziele grało się dodatkowo popołudniu. I gdzie ja się uczyłem tego zawodu, w szkole? Szkoła tylko pokazała, jak robić pierwsze kroki, a potem nauką stało się codzienne bycie przez lata przed publicznością. A oni nie mają szans tak się doszkolić.
Ale namówił Pan syna na udział w spektaklu Fredry, który Pan reżyserował.Powiedziałem mu: Maciek, Warlikowski Warlikowskim, wszystko w porządku, u niego otwieracie duszę, obnażacie się fizycznie, psychicznie. Ale tobie potrzeba dyscypliny dialogu, puenty. Weź Fredrę. No i wziął. Myślę, że ten zastrzyk innej krwi był mu potrzebny.

Maciej też ma dobry czas w swoim zawodowym życiu.

Dzisiaj jest na planie w Rosji. Przez półtora miesiąca będzie brać udział w zdjęciach do rosyjskiego serialu. Ja też kiedyś w Rosji dużo grałem i byłem popularny. Mam tam wielu przyjaciół. I teraz, kiedy on wchodzi na rynek rosyjski, to mi się podoba. I myślę, że on idzie moim śladem. Tyle że mnie nie musieli uczyć rosyjskiego, bo od dziecka uczyli nas rosyjskiego w szkole. A do niego przyjechał sztab korepetytorów, który go szpikował słówkami przez miesiąc.

Nie męczy Pana to nieustanne zainteresowanie tabloidów życiem Stuhrów? Te pytania na pierwszych stronach: Maciej Stuhr, czy zostawił swoją żonę? Jerzy Stuhr, czy już na pewno zdrowy?

Jestem na to odporny. I powtarzam sobie - takie są ujemne koszty tego zawodu. Ale nie zabiegam o zainteresowanie. Mój syn jest już w tym innym dla mnie świecie. Widzę, że jego mniej interesują recenzje, a bardziej liczba wejść na facebooku. To inne pokolenie. Ja sobie żyję, jak chcę. Oczywiście też płacę za popularność jakąś cenę. Nie przejdę się, na przykład, spokojnie po molo. Próbowałem, ale po pięciu minutach wróciłem do hotelu. Muszę znaleźć jakąś inną formę relaksu.

Tak zaczepiają, zatrzymują Pana?

Życzliwie to robią. Każdy chce się do mnie przytulić, zrobić sobie zdjęcie. Tak sobie myślę, że wyszedłem z choroby dzięki sile, którą dali mi ci ludzie. Czasem żartuję do żony: Słuchaj, ale ja nie mogę znowu zachorować. Bo strasznie bym zawiódł tych ludzi. Ja muszę być już zdrowy.

Z czego Pan zrezygnował po tej chorobie?

Bardziej kontroluję swoje emocje. Już we mnie nie ma tego zachłyśnięcia: Jezus Maria zwariuję za chwilę, jak ja bym to zagrał. Teraz patrzę na świat bez zazdrości. Dawniej zazdrościłem.

Pan jest człowiekiem sytym i zadowolonym.

Zadowolonym? Nie. Jak się decydujesz być artystą, bo artystą się bywa, to znowu pojawia się niepokój. Lekko mi się tu rozmawia o swoim, nowym filmie. Mówię, że chcę zrobić komedię. Ale czy to będzie śmieszne? Kiedyś w branżowym piśmie ze zgrozą przeczytałem odpowiedzi na pytanie: "Co pana najbardziej rozśmieszyło w filmie?". Nie w jednym, tylko we wszystkich, jakie się obejrzało. I jeden młody człowiek odpowiedział, że najśmieszniejsze było to jak u Tarantino zdrapywali mózg ludzki z siedzenia samochodu. Pomyślałem - Boże, to była dla niego najśmieszniejsza scena, jaką w życiu widział. Nie Chaplin jedzący sznurówkę jak makaron, czy coś podobnego. Nie. Tylko dwóch debili zdrapujących mózg. I kiedy już zacznę zdjęcia, to każdego dnia będą się pojawiać te pytania: Boże, czy to będzie śmieszne, czy to kogoś rozbawi, czy do kogoś trafi?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki