Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Jujka od 50 lat rysuje dla "Dziennika Bałtyckiego" [ROZMOWA]

rozm. Dariusz Szreter
Zbigniew Jujka: Pomału człowiek dojrzewa
Zbigniew Jujka: Pomału człowiek dojrzewa Przemek Świderski
Nie do wiary! 1 czerwca mija 50 lat, od kiedy w "Rejsach" po raz pierwszy ukazał się rysunkowy "Dzienniczek" Zbigniewa Jujki. To prawdopodobnie najdłużej ukazująca się rubryka jednego autora, w tym samym tytule w Polsce. Z jubilatem, nie tylko o przemijaniu - rozmawia Dariusz Szreter.

Pamiętasz to swoje pierwsze wejście do Domu Prasy w Gdańsku, pół wieku temu?
Pierwsze wejście to było kilka lat wcześniej, bo ja już jako student miałem kontakt z redakcją. A tak w ogóle, to zacząłem rysować w gazecie jeszcze przed studiami.

To było w Zielonej Górze, gdzie jak kiedyś wspominałeś, przerysowałeś rysunki z sowieckiego pisma "Krokodyl". O co w tym chodziło?
Zacznijmy od tego, że po maturze nie dostałem się na studia graficzne nie ze swojej winy. Dyrektor mojego liceum nie wiedział, że papiery do szkół artystycznych trzeba wysyłać miesiąc wcześniej i wysłał moje razem ze wszystkim innymi i w ten sposób rok miałem z głowy. Mój brat pracował w tym czasie w Polskiej Agencji Prasowej w Zielonej Górze. W tym samym budynku była redakcja "Gazety Zielonogórskiej". Akurat wzięli im grafika do wojska i brat zaproponował im mnie, jako zastępstwo.

Ale co z tym "Krokodylem"?
Zaczęło się od rysowania ozdobników. Dopiero potem zaczęli mi podsuwać rysunki z "Krokodyla". Trzeba je było przerabiać na czarno-białe, bo "Krokodyl" był kolorowy, a "Zielonogórska" nie. To były obrzydliwe ideologiczne rysunki i bardzo mnie to uwierało. Pomyślałem, że ja coś od siebie zacznę rysować, to zapomną, że potrzebują tego "Krokodyla".

Był rok 1953. Noc stalinizmu. Można było wtedy rysować w sposób nieideologiczny, niezaangażowany politycznie w budowę socjalizmu?

Ja robiłem rysunki bardziej społeczne: kolejki, brak papieru toaletowego, takie sprawy. Strasznie nędzne to było, jak dziś na to patrzę. Ja w każdym razie czegoś takiego bym nie przyjął. Ale oni publikowali i zapomnieli o kopiowaniu "Krokodyla".
W końcu dostałeś się na studia do Gdańska, tam poznałeś Jacka Fedorowicza, który miał rysunkową rubrykę "Aktualności" w "Dzienniku Bałtyckim", a kiedy musiał z niej zrezygnować, bo przeprowadzał się do Warszawy, polecił Ciebie na swoje miejsce.
Mniej więcej tak to wyglądało. Szczerze mówiąc, po tylu latach nie pamiętam już czy to Jacek mnie polecił w redakcji, czy może propozycja wyszła od mojego bliskiego kolegi Andrzeja Kiszkisa, który wówczas pracował w "Dzienniku". Przez parę miesięcy moja rubryka nazywała się "Odpowiadamy". Mój pierwszy "Dzienniczek" zrobiony był na Dzień Dziecka. Wciąż robię kolejne i... nie mam ochoty skończyć.

Przynosiłeś rysunki z domu, czy miałeś swoje biurko w redakcji?

Miałem nawet cały pokój, w którym siedziałem sam. Nie wyobrażam sobie, żeby pracować w czyjejś obecności.

Znaleźli osobny pokój dla faceta, który dostarcza sześć rysunków na tydzień?

Moim głównym zadaniem było codziennie rysowanie winiet.

Winiet? Co to takiego?
Specjalnie zaprojektowany tytuł, ozdobny, ręcznie pisany. Taka była wtedy moda. Mistrzem winiet był Zdzisław Król z "Głosu Wybrzeża", a "Dziennik" nie chciał być gorszy.

Próbowałeś podliczyć wszystkich redaktorów naczelnych, "pod którymi" pracowałeś?

Tak. Wyszło mi chyba 17.

Któregoś zapamiętałeś w sposób szczególny?

Był taki jeden. To było moje wielkie rozczarowanie. Przez wiele lat, jeszcze zanim został naczelnym, bardzo się przyjaźniliśmy. To były czasy, kiedy codziennie przed pracą, około dziewiątej, chodziliśmy dużą grupą dziennikarzy do Rudego Kota na kawkę. Gadało się o wszystkim, także wyrzekało na komunę. W pewnym momencie zauważyłem, że coraz mniej osób chodzi na te poranne kawki. Nie bardzo mogłem zrozumieć, czemu. Później on założył tu oddział Interpressu. Oficjalnie chodziło o obsługiwanie zagranicznych dziennikarzy. Nie miałem wtedy pojęcia, że faktycznie to była ubecka agencja, służąca do ich inwigilowania. Na jego prośbę oprowadzałem ich nawet czasem, bo znam francuski. W połowie lat 70. on wyjechał do Stanów zakładać placówkę w Chicago. Zaprosił mnie do siebie, zorganizował taki niby służbowy objazd. Przez sześć tygodni przejechaliśmy całe Stany. Jaki mu byłem za to wdzięczny! Dopiero jak nastał stan wojenny, a on został mianowany naczelnym, zorientowałem się, kto to naprawdę był. A koledzy na to: jak to, to ty nie wiedziałeś? Strasznie byłem naiwny.

To jest problem posiadania osobnego pokoju w redakcji. Jesteś odcięty od ploteczek.
Wyobrażam sobie, co też koledzy o mnie myśleli, kiedy się z nim zadawałem.

Oglądałeś swoją teczkę w IPN?
Nie, ale nie wykluczam, że któregoś dnia to zrobię. Jestem ciekaw, jak mnie oceniali.

Należałeś do PZPR?
Nigdy. Któregoś razu przyszedł do mnie kolega, który był jednym z sekretarzy komórki partyjnej, i mówi: Zbyszek, kto jak kto, ale ty powinieneś wstąpić. A było to akurat krótko po jakiejś paskudnej aferze, zdaje się, że na tle seksualnym, w którą było też zamieszanych kilku pracowników "Dziennika". Więc ja mu na to: Jak oni (tu wymieniam nazwiska tych skompromitowanych dziennikarzy) należą do tej bandy, to ja do nich nie przystąpię. I od tej pory miałem spokój.

Ale wytyczne co do rysunków to pewnie dostawałeś?
Nie, natomiast cenzura szalała. Czasem potrafili nawet połowę rysunków z "Dzienniczka" zdjąć. I z redakcji dzwonili w ostatniej chwili, że potrzebne są nowe. A ja jestem tak zwany wolnomyśliciel, nie mam tej błyskotliwości, że od razu pomysł wpada do głowy. Całe życie mi się trudno wymyśla. To były niesamowite spięcia, nerwówka straszna, przez długie lata, aż do 1989 roku. A po '89 nie zdjęto mi już ani jednego rysunku. Raz tylko kazałeś mi zastąpić "pedała" - "gejem".

Tu powinna była zadziałać twoja autocenzura.
Działa, ale jeśli do czegoś jestem przekonany, że to złe, to nie boję się powiedzieć.

A przesilenia polityczne '68, '70? Jak to wyglądało z punktu widzenia redakcji?
Robiłem swoje. Oczywiście przeżywałem, chodziłem na wiece. Byłem w komitecie budowy pomnika Poległych Stoczniowców, ale to już później, w 1980 roku. A w '81 byłem wiceprzewodniczącym Solidarności na wszystkie redakcje.

Mimo to przeszedłeś weryfikację.
Dziwne, ale przeszedłem. Zawsze byłem traktowany z pewnym pobłażaniem, jako taki wentylek bezpieczeństwa, który trzeba zostawić.

Rysowałeś w "trójpolówce"? [tak nazywano gazetę codzienną ukazującą się w pierwszych miesiącach stanu wojennego w miejsce zawieszonych "Dziennika Bałtyckiego", "Głosu Wybrzeża" i "Wieczoru Wybrzeża" - red.]
Co ty? Dopiero jak wrócił "Dziennik". Choć niektórzy mieli pretensje, że za wcześnie. Jedna z dziennikarek nazwała mnie nawet zdrajcą. Namówił mnie do powrotu człowiek będący nadal wielkim autorytetem dla gdańszczan. Powiedział: lepiej, jak pan to będzie robił, niż jakby tego miało nie być. Ta racja do mnie przemówiła.

A tak w ogóle to ludzie na ulicy cię rozpoznają?
Niestety, czasem tak. Najbardziej na hali w Gdańsku, gdzie prawie codziennie robię zakupy. Niedawno była taka sytuacja, że odchodząc od stoiska, usłyszałem sprzedawczynię mówiącą do innego klienta: niestety, tego już nie mamy, pan Jujka wziął ostatnie. (śmiech)

Pamiętasz moment, kiedy do ciebie dotarło, jak popularny jest "Dzienniczek" i ty sam jako jego autor?

To było dość wcześnie, ale po pierwsze - nie rysuję dla zdobycia popularności, a po drugie - to nie zawsze przyjemne. Pamiętam, że jeszcze za komuny krążyły plotki o willi z basenem, jaką sobie wybudowałem. Szczerze mówiąc, nie rozumiem fenomenu "Dzienniczka". Może chodzi o to, że żyjemy w czasach cywilizacji obrazkowej? Z tym że mnie nigdy specjalnie nie zależało na rozśmieszaniu ludzi. Starałem się i staram się nadal mówić o sprawach, które ludzi drażnią i denerwują. Staram się zmusić czytelnika do refleksji, do myślenia. Jeżeli mi teraz mówią różni dostojnicy, że wychowywali się na moich rysunkach, to coś w tym jednak było i daj Boże, że jest w tym coś dalej.

Pewnie dlatego jeden naczelny, który chciał cię zwolnić, powiedział potem, że tylko papież nie interweniował w twojej sprawie.
Tylko jeden z tych 17 naczelnych faktycznie chciał się mnie pozbyć. No i zrobił się z tego niezły raban. Jego już nie ma, a ja nadal rysuję.

Przetrwałeś pół wieku z jedną rubryką, w jednym tytule prasowym. To coś wyjątkowego, chyba nie tylko w skali Polski.
Coraz bardziej sobie zdaję sprawę z upływu czasu. Do niedawna to jeszcze zupełnie mi to nie ciążyło, wydawało się takie dalekie. A jednak ta świadomość zaczyna po maleńku do mnie docierać. Tym bardziej że odczuwam, iż coraz trudniej mi się rysuje. Z jednej strony - zauważam wyraźnie, że mam mniej pomysłów, z drugiej - coraz ostrzej widzę złe rysowanie. Czasami bywa, że dwa, trzy razy od nowa zaczynam to samo. Nie mówię o "Dzienniczku", bo to stosunkowo prosta forma, ale o większych rysunkach. Zdarza się, że w trakcie rysowania wychodzę do kuchni coś tam pokucharzyć, a kiedy wracam, to wprost nie mogę patrzeć na pozostawiony rysunek, tyle w nim widzę błędów. A kiedyś tego nie zauważałem. Pomału człowiek dojrzewa.

To znaczy, że do swoich starych rysunków tym bardziej nie chcesz wracać?
Zdarza się nieraz, że je przerysowuję, na przykład moją "Historię Polski", liczącą ponad 300 rysunków, zrobiłem drugi raz od nowa. A teraz nie mogę już patrzeć także na tę drugą edycję. Znowu bym to inaczej narysował, wzbogacił niektóre pomysły. Ale i tak warto było. Zrobiłem to, jak się dowiedziałem, że kupa młodzieży z techników w ogóle nie ma w programach nauczania historii. Podarowałem im więc taki "bryk". I to się dobrze przyjęło, szkoły masowo to kupowały, przynajmniej tu, na Wybrzeżu. Wnuczki przynosiły nawet egzemplarze od kolegów i koleżanek do podpisania.

Ile rysunków zrobiłeś?
Do "Dzienniczka"? 2615 razy sześć...

Czyli ponad 15 tysięcy.
Tak. A łącznie z tymi do książek i innych gazet będzie tego z kilkadziesiąt tysięcy.

W katowickim "Dzienniku Zachodnim" tydzień w tydzień chodzi strona z rysunkami ich "śląskiego Jujki", Gwidona Miklaszewskiego, chociaż on zmarł kilkanaście lat temu...
Wiem, on jest wiecznie żywy...

Kusi mnie, żeby zapytać: chciałbyś mieć taki pomnik w "Rejsach"?
(śmiech) Oni mogą sobie na to pozwolić, bo rysunki Gwidona Miklaszewskiego miały ponadczasowy charakter. Choć ja też staram się zawsze przemycić jakieś wątki uniwersalne, to jednak 90 procent moich rysunków zawiera odniesienia do wydarzeń aktualnych. Więc w moim przypadku coś takiego nie miałoby sensu.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki