18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdańszczanin Marek Wikiera wziął udział w Maratonie Piasków na Saharze [ZDJĘCIA]

Irena Łaszyn
Sultan Marathon des Sables to jeden z najtrudniejszych biegów na świecie. Dlatego rzadko uczestniczą w nim osoby nieprzygotowane. Spośród  1160 zawodników startujących w 28 edycji aż 970 ten ultramaraton ukończyło
Sultan Marathon des Sables to jeden z najtrudniejszych biegów na świecie. Dlatego rzadko uczestniczą w nim osoby nieprzygotowane. Spośród 1160 zawodników startujących w 28 edycji aż 970 ten ultramaraton ukończyło Archiwum prywatne Marka Wikiery
Biegł 230 kilometrów przez pustynię, w 50-stopniowym upale, z całym dobytkiem na plecach. O Marku Wikierze z Gdańska, który - jako jeden z dwóch Polaków - zaliczył tegoroczny Maraton Piasków na Saharze, a przymierza się do jeszcze bardziej ekstremalnych imprez...

Można zacząć tekstem z filmu Barei: Z zawodu jest… prezesem. Bo na co dzień Marek Wikiera zarządza firmą zatrudniającą kilkaset osób i wcale nie wygląda na twardziela. Nie nosi moro i broni za pasem. Jest średniego wzrostu, ma 45 lat i odprasowaną koszulę w niebieskie prążki. W dodatku twierdzi, że żyje w miarę normalnie: praca, żona, dziecko, samochód, spacer.

Biegać zaczął raptem kilka lat temu, dla zdrowia. Stosował plan treningowy dla początkujących: Cztery minuty marszu, dziesięć sekund biegu, cztery minuty marszu, dwadzieścia sekund biegu. Długo trwało, zanim przebiegł pięć kilometrów, bez maszerowania. Trenował, ale nie planował żadnych ekstremalnych doznań. I nagle, zanim się obejrzał, miał za sobą Maraton Twardziela Extremum, Bieg Morskiego Komandosa, Bieg Katorżnika i parę innych imprez. Przeważnie przez bagna, błoto, piaszczyste bezdroża. Do tego wyładowany plecak, sporo potu.

Wydawało się więc, że wie, na co się porywa. Ale Sultan Marathon des Sables, czyli sześcioetapowy Maraton Piasków na Saharze, w południowym Maroku, nie jest zwyczajną imprezą. To naprawdę bieg dla twardzieli. Zawodnicy mają do pokonania, z pełnym ekwipunkiem, około 230 kilometrów przez pustynię. Około, bo trasy nie wyznaczają taśmy czy ścieżki, ale człowiek dostaje mapę i sam musi myśleć o nawigacji. Niejeden, gdy się zagubi, musi nadłożyć drogi.
- Naprawdę można się zagubić? Przecież tam biegnie 1160 osób!
- Noc na pustyni zapada nagle - tłumaczy pan Marek. - Tak, jakby ktoś zgasił światło. Wtedy zostaje czołówka i marker doczepiony do tabliczek informacyjnych, rozmieszczonych co kilkaset metrów albo do plecaka kogoś, kto jest lepszy i jest gdzieś przed tobą. Czasem biegnie się na światło lasera.

Podczas którejś poprzedniej edycji biegu ktoś się zgubił na tyle skutecznie, że odnaleziono go dopiero po dziewięciu dniach. Ale wtedy była burza piaskowa.

Wszystko na plecach

Z Polski było ich dwóch: Marek Wikiera z Gdańska i Andrzej Gondek z Warszawy.
- Do startu zapisałem się w kwietniu 2012 roku - mówi pan Marek. - Liczba miejsc w tym biegu jest ograniczona, musiałem się spieszyć. Potem tylko wymagane badania lekarskie i dosyć intensywne treningi.
- Nie obyło się bez przeszkód - opowiada. - Najpierw złamałem palec prawej stopy, potem zachorowałem na anginę. Bałem się, czy w porę z tego wyjdę. Ale się udało.

Poleciał więc do Paryża, by dołączyć do grupy francuskiej. Paryskie biuro, organizujące wyjazd, brało 2800 euro od osoby. Ale to była tylko część kosztów. Gdyby zliczyć całość, wyszłoby jakieś 20 tys. złotych. Drogo. To na pewno nie jest impreza dla wszystkich, a przynajmniej, nie dla tych, którzy nie mają pieniędzy czy sponsorów. Niemniej zdarzają się osoby, które biorą kredyty, byle tylko w Maratonie Piasków wystartować.
- Andrzeja poznałem dopiero w Paryżu - wspomina pan Marek. - Tak się zagadaliśmy, że o mały włos nie spóźniliśmy się na samolot do Maroka. Ocknęliśmy się 20 minut przed startem, musieliśmy się więc w błyskawicznym tempie odprawić i przejść trzy posterunki kontrolne.

Z Paryża lecieli do Ouarzazate, a stamtąd jechali autobusami i wojskowymi samochodami na pustynię, do pierwszego biwaku. Nie czekał tam na nich prysznic czy klimatyzowany pokój, tylko miejsce w ośmioosobowym berberyjskim namiocie, na dywanie.
Ale wiedzieli, na co się porywają. Sultan Marathon des Sables to jeden z najtrudniejszych biegów na świecie. W poprzednich edycjach zdarzały się nawet przypadki śmiertelne.

Co było najtrudniejsze?
- Trudność tego biegu to suma wielu trudności - usiłuje tłumaczyć. - Już sam dystans był wyzwaniem. To ogromny wysiłek dla organizmu. Najtrudniejszy etap liczył 76 kilometrów. Ja pokonałem go, nieprzerwanie, w ciągu 15 godzin, częściowo już w nocy. Limit czasowy wynosił 34 godziny. Niektórzy kończyli ten etap dopiero po południu, następnego dnia.
Musiał nieść na plecach wszystko to, co przez siedem dni było mu potrzebne, a więc sprzęt, ubranie, jedzenie. I jeszcze to, co organizatorzy maratonu uznali za wyposażenie obowiązkowe: Flarę, gwizdek, nóż, lusterko, kompas, środek dezynfekujący, pompkę do odsysania jadu skorpiona…
- Mój plecak w dniu startu ważył 13 kilogramów, a po dodaniu wody - 15 kilogramów. Praktycznie już od 10 kilometra paski wrzynały się w ramiona. I tak pozostało do końca. Dziś oceniam, że plecak mógłby być lżejszy, jego waga nie powinna przekraczać 10 kilo.

Ale z wody nie mógł rezygnować. I tak jej było mało. Organizatorzy zapewniali 9-13 litrów dziennie. Ta ilość musiała wystarczyć do picia, przygotowania jedzenia i… mycia. Najczęściej, zębów.
- Ziarnka piasku wciskały się wszędzie, mycie innych części ciała w garstce wody w zasadzie nie miało sensu - przyznaje.

Highway to hell

Wstawali o piątej rano, przecierali twarze z piasku, ubierali się, coś jedli.
- Ja najczęściej przyrządzałem kaszkę Bobovita dla dzieci, z orzechami i rodzynkami - uśmiecha się pan Marek. - Ale jadłem też bardziej kaloryczne rzeczy, na przykład suszone mięso czy liofilizaty, żeby nie opaść z sił. Lekarze z punktów medycznych bacznie się zawodnikom przyglądali. Nie chciałem mieć z nimi do czynienia, skorzystanie z pomocy medycznej oznaczało karne minuty.

O 7.45 zaczynała się odprawa na linii startu, omówienie trasy, informacje pogodowe i… życzenia dla osób obchodzących tego dnia urodziny. Zawsze ktoś się znalazł, wspólnie śpiewali więc, na dobry początek, "Happy birthday". A około godz. 8.30 - w rytm piosenki zespołu AC/DC "Highway to hell", ruszali, po drodze meldując się w poszczególnych punktach kontrolnych i medycznych.

Poruszał się z prędkością 5-6 km na godz. Ci najlepsi biegli dwa razy szybciej. To w większości Marokańczycy i Jordańczycy, obeznani z terenem i panującymi tam warunkami.
Meta każdego etapu była gdzie indziej. Ale zawsze tam, gdzie biwak. Im szybciej zawodnik dotarł, tym więcej czasu miał na odpoczynek.

Trasa prowadziła przez piaskowe wydmy, sięgające niekiedy kilkunastu metrów, przez góry, przez dna wyschniętych jezior i twardy teren najeżony wystającymi ostrymi kamieniami. Sahara to nie tylko piasek, sypki jak mąka.
Doskwierała temperatura, która w ciągu dnia sięgała 50 st. C, a nocą spadała do 5 st. C. Okazało się, że pan Marek zabrał zbyt cienki śpiwór, trochę marzł. Organizator uprzedzał, że nocą będzie około 14 st. C, a nie mówił, że to będzie 5 st.

Żeby nogi nie dotykały ziemi

Z czasem pojawiły się kontuzje. Niby wiedział od uczestników biegu z poprzednich lat, że to nieuchronne. Nie wiedział tylko, jak to będzie wyglądało w jego przypadku. Wiadomo, każdy organizm reaguje inaczej.
- Dokuczały pęcherze, obtarcia, odbicie obu pięt, ból prawego kolana i lewego biodra - wylicza. - Następnego dnia, po tym długim etapie, spałem, trzymając stopy na butelkach. Tak, żeby były uniesione i nie dotykały ziemi.
- Spał pan w tym berberyjskim namiocie?
- Tak, na dywanie zakrywającym ostre kamienie wystające z ziemi. Miałem ze sobą karimatę, ale nawet ona przed tymi kamieniami nie chroniła. Budziłem się jeszcze bardziej obolały.

Twierdzi, że te kamienie wcale nie były najgorsze. Ani nawet zmęczenie. Przecież wiedział, że będzie ciężko i będzie bolało. Prawie tak samo jak spuchnięte i obtarte nogi, chwilami dokuczała psychika. Starał się nad nią zapanować. Ale to nie było proste. Dokoła monotonny, pustynny krajobraz i pośród tego morza piasków - on sam, ze swoimi myślami.
Dopiero gdy zmęczenie i słońce zaczęły dawać do wiwatu, myśli przestawały krążyć. Mózg się resetował. Człowiek myślał wyłącznie o tym, jak biec, jak stawiać stopy, kiedy łyknąć trochę wody.

Czerwone noski i stuptuty

Maraton Piasków to pięć etapów liczonych do klasyfikacji i szósty - charytatywny, dla UNICEF. Wielu biegaczom przyświecał jakiś dodatkowy cel. Pan Marek też biegł nie tylko dla siebie. Biegł także dla fundacji Dr Clown. Opowiadał o idei, o chorych dzieciach, o pomaganiu przez rozśmieszanie. Po drodze rozdawał czerwone "noski", które są znakiem rozpoznawczym fundacji.
- A w jakich butach pan biegł?
- Teoretycznie, w takich o trzy numery za dużych, jak doradzali koledzy. I na początku rzeczywiście tak było. Potem, gdy nogi spuchły, musiałem wyjąć wkładki, żeby się stopy zmieściły.

Na butach miał tzw. pustynne stuptuty, z lycry. Stoczył istną batalię, by znaleźć szewca, który podejmie się przyszycia do nich rzepów. Takich, które się sprawdzą w ekstremalnych pustynnych warunkach i gdy but zacznie się zginać, nie będą ranić stopy. Wszyscy odmawiali. Po długich targach podjął się tego zadania pewien szewc z gdańskiego Przymorza. Podobno zużył całą paczkę igieł, zanim uszył, co trzeba. Był tak zmęczony, że nakazał panu Markowi, by nigdy go nikomu nie polecał.
Ale stuptuty się sprawdziły. A ich właściciel, o numerze startowym 350, znalazł się w środku tabeli. Zajął 526 miejsce.
- Andrzej Gondek był 168 - podkreśla pan Marek. - Ale tak zdarł nogi, że odgrażał się, że już nigdy więcej nie pobiegnie. Jego obandażowane palce wyglądały jak kukiełki.

Pan Marek miał biec już 15 czerwca, w Rewie. Tam się odbywa Kaszubski Kaper, z finałem w Zatoce Puckiej. Ale nieoczekiwanie bieg został odwołany.
- Chyba mam pecha - przyznaje. - W ubiegłym roku Kapra nie ukończyłem, bo… pokonała mnie mapa. Szukałem Diabelskiego Kamienia, ale nie przewidziałem, że w tym rejonie może być ich więcej niż jeden. Dlatego nie dotarłem na metę w odpowiednim czasie.

Teraz zostaje mu więc 16 czterokilometrowy ultramaraton Transjura, z Częstochowy do Krakowa, który odbędzie się w lipcu. A potem pomyśli o czymś bardziej ekstremalnym. Może o biegu przez cztery pustynie? Od dawna, poza Saharą, marzą mu się Gobi, Atacama i… Antarktyda. Impreza tak droga, że aż nierealna.

Maraton Piasków w osiemnaście godzin

Maraton Piasków to tak naprawdę ultramaraton, organizowany od 1986 roku na Saharze, w południowym Maroku.
Do pokonania uczestnicy mają dystans około 230 km, podzielony na kilka etapów:
1 dzień - 38 km, 2 dzień - 30 km, 3 dzień - 38 km, 4 dzień - 76 km, 6 dzień - 42 km i 7 dzień - 8 km, w wyznaczonym limicie czasowym. O zwycięstwie w całym maratonie decyduje suma czasów z poszczególnych etapów. Ten, kto przybiegnie pierwszy, dostaje 5 tysięcy euro, ale zwycięzca jest tylko jeden. Podczas tegorocznej, 28 edycji, w której uczestniczyło 1160 osób z 47 krajów, był to Mohamad Ahansal z Maroka - z czasem 18 godzin, 59 minut, 35 sekund.
Bieg ukończyło 970 zawodników.
Sultan Marathon des Sables, to około 400 osób obsługi i 50 lekarzy, a do dyspozycji organizatorów jest samolot, dwa helikoptery, kilkadziesiąt samochodów terenowych i kilkadziesiąt samochodów ciężarowych. To musi kosztować.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki