18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie taki wielki ten Gatsby. Recenzja filmu Baza Luhrmanna "Wielki Gatsby"

Gabriela Pewińska, Henryk Tronowicz
Materiały promocyjne
O filmie Baza Luhrmanna "Wielki Gatsby", z Leonardem DiCaprio w roli tytułowej - rozmawiają Gabriela Pewińska i Henryk Tronowicz

Henryk Tronowicz: - Gdyby nie melodramat, kino straciłoby rację istnienia. Jak to jednak jest? Czy na rynku scenariuszy panuje aż taka posucha, że trzeba wciąż na nowo filmować "Wielkiego Gatsby'ego"?

Gabriela Pewińska: - Nie wiem, czy trzeba filmować, na pewno trzeba "Gatsby'ego" czytać. Genialna literatura, którą się zachwyca już kolejne pokolenie. Dość wiernie starał się ją odtworzyć na ekranie Baz Luhrmann. Ale duch książki z jego fajerwerkowej adaptacji uleciał. Szkoda.

H. T.: - Każdy melodramat rozpoczyna się od zaskakującego fenomenu: "Chłopak spotyka dziewczynę...". Istotna treść książki Scotta Fitzgeralda, gdy pominąć partie wstępne, zaczyna się również od tego, że Jay zakochał się w Daisy. Czy można coś do tego dodać?

G.P.: - Można. Ona go nie chciała, bo był biedny. No to się wzbogacił i po pięciu latach wrócił do niej. By odzyskać przeszłość. Coś strasznie dziś smucimy, panie Henryku...

H.T.: - Nie, tylko staram się na chwilę wejść w buty Jaya. Potężny wybuch uczucia, niczym fatum, przesłonił Gatsby'emu świat raz na zawsze?

G.P.: - Jay jest niczym antyczny bohater. Piękna, tragiczna postać. Trochę przypomina mi Jake'a z powieści, którą w tym samym mniej więcej czasie wydał koleżka Fitzgeralda Ernest Hemingway. W latach 20. obaj mieszkali, pisali i popijali w Paryżu. W "Ruchomym święcie" Hemingway wspomina ich spotkanie w kawiarni, kiedy to Scott przyniósł mu "Wielkiego Gatsby'ego": "Miała krzykliwą obwolutę i pamiętam, że wprawiła mnie w zakłopotanie jej jaskrawość, zły gust i śliskość". Ale gdy ją przeczytał, był zachwycony. Wspomina też dzień, gdy w innej kawiarni Fitzgerald zwierzył mu się z kompleksów, w jakie wpędziła go jego żona, Zelda.

H.T.: - Kompleksów?

G.P.: - Chodziło o jego, jak to nazwał Hemingway, "budowę", dokładnie rzecz biorąc, męskość. Zelda zarzucała mu, że jest tak marnie obdarzony przez naturę, że nie może uszczęśliwić żadnej kobiety. Hemingway, oburzony, zabrał kolegę do łazienki, by obejrzeć "problem". Gdy obejrzał, pocieszył biedaka, że wszystko z nim w porządku, a na dowód zabrał go do Luwru, by popatrzył sobie na "ludzi z posągów", którzy ponoć zbudowani byli identycznie...

H.T.: - Mieli ci wielcy chłopcy fantazję, ale wróćmy do filmu. Świadkiem sercowego iskrzenia między Gatsbym a Daisy jest Nick, jej kuzyn. Nick nie poddaje się emocjom i przekonuje Gatsby'ego, że przeszłości powtórzyć nie można. Widz skłonny jest przychylić się do tego poglądu, ma to jednak pewną słabą stronę, ponieważ to nie widz zakochał się w Daisy.

G.P.: - Pan by się zakochał? Swoją drogą, wybrali do tej roli dość szpetną aktorkę. Specjalnie?

H.T.: - Też się nad tym zastanawiam. Bo fascynacji zabrakło również 40 lat temu, kiedy Daisy zagrała Mia Farrow. A co Pani sądzi o kreacji Leonarda DiCaprio?

G.P.: - Trochę mafiozo, który nie potrafi nosić sygnetu. Do tego, jego Gatsby w jednej ze scen traci panowanie nad sobą, a to przeczy postaci. To nie Gatsby

H.T.: - Partnerem Mii Farrow był Robert Redford, uchodzący wówczas za ostatniego hollywoodzkiego amanta w wielkim stylu. Mnie nie przekonywał ani Redford, ani teraz DiCaprio. Obaj są koturnowi, obu do przesady rozpierają wypchane porfele. To są literackie manekiny.

G.P.: - Najbardziej podoba mi się Gatsby z książki. Ma klasę. Najlepiej charakteryzuje go fragment, w którym Nick zobaczył go na pomoście, jak patrzył w gwiazdy: "swoboda ruchów i jakaś wyraźna pewność siebie w ustawianiu nóg na trawniku kazała mi domyślić się, że to pan Gatsby we własnej osobie wyszedł, aby rozstrzygnąć, jaka też część tutejszego nieba należy do niego". Gatsby DiCaprio nie potrafił tak ustawiać nóg na trawniku.

H.T.: - Dotyka Pani różnicy między trawnikiem, który czytelnik sobie wyobraża w czasie lektury, a trawnikiem, który oglądamy na ekranie. A DiCaprio robi wrażenie, że całe niebo ma w garści.

G.P.: - Nie umiał się też tak uśmiechać jak idealny Gatsby z książki. Na uśmiech, jaki nam zaserwuje DiCaprio, czekałam, idąc do kina, z niecierpliwością. Bo uśmiech opisany przez Fitzgeralda to dla aktora wyzwanie: "Uśmiechnął się wyrozumiale - więcej niż wyrozumiale. Był to jeden z tych rzadkich uśmiechów, dających pewność i otuchę na zawsze. Uśmiech, który można spotkać w życiu cztery albo pięć razy. Obejmował - albo zdawał się obejmować na moment - calusieńki nieskończony świat, a potem koncentrował się na tobie z nieodpartą życzliwością. Było w nim akurat tyle zrozumienia, ile ci było potrzeba, i tyle wiary w ciebie, ile sam chciałbyś mieć". Znam taki uśmiech, panie Henryku. Wiem, jak powinien wyglądać. Nie wiem, ile razy ćwiczył go DiCaprio do tej roli. Za mało.

H.T.: - To dziwne, bo tak samo było z Jayem Redforda. Słyszy się różne pokrętne pytania. Jak na przykład pogodzić romantycznego ducha Gatsby'ego z erupcją jego żądzy bogactwa i wiarą w siłę blichtru? Odkrył w sobie żyłkę biznesmena, kiedy Daisy dała mu kosza?

G.P.: - Nie miał żądzy bogactwa, panie Henryku. Wszystko robił dla miłości, dla kobiety, która miała żądzę bogactwa. Scena, gdy pokazuje ukochanej swój dom i otwiera szafy, w których są setki jedwabnych koszul. Wyciąga je i rzuca radośnie, jak kolorowe latawce, przez balustradę na hol, gdzie stoi Daisy. Ona tonie w tych luksusowych szmatkach... Robi jej się smutno. Żal jej straconego czasu, bo, mówi, "to takie piękne koszule".

H.T.: - Scott Fitzgerald, jak wiemy, niektóre motywy do książki czerpał z doświadczeń osobistych. Kiedy spotkał na swojej drodze Zeldę Sayre, miał dziurawe kieszenie i usłyszał wtedy, że dostanie szansę, gdy odniesie sukces...

G.P.: - Nic dziwnego, że była pierwowzorem bohaterek jego książek. Była też zazdrosna o jego pisanie. Niszczyła go. A on się w niej kochał beznadziejnie. Ale dzięki tej beznadziejnej miłości powstało kilka dobrych książek.

H.T.: - Nie czuję w obu adaptacjach "Gatsby'ego" rytmu epoki jazzu. Co to za fokstrot, skoro nie wywołuje emocji. Tańczy Pani charlestona?

G.P.: - Tylko przed śniadaniem. Adaptacja Luhrmanna ma trochę konwencję baśni o królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach. Baśniowa scenografia, baśniowy zameczek, te zamaszyste kolory, światełka, ogniki i gwiazdki. Trochę to wszystko głupkowate. Z tamtą epoką nie ma nic wspólnego. Ani z tamtym piciem, ani z wyuzdaniem tamtych czasów, tym bardziej z jazzem. Życie nocne wyglądało pewnie wtedy nieco inaczej. Nie tak jak w owej przedwojennej anegdocie: Do miejscowości wczasowej przybywa facet, który chce się zabawić. Wie pan, knajpy, koncerty... Pyta napotkanego tubylca o istnienie w tej miejscowości życia nocnego. A ten mu odpowiada: Była tu taka jedna, ale już wyjechała...

H.T.: - Podobno dzisiaj deficytu nie ma. Może tylko współcześni twórcy nie potrafią obrazu tamtego świata, tamtego szaleńczego karnawału wskrzesić? Gdzie ta rozpusta?
G.P.: - I tak wyglądało to lepiej niż dzisiejsza rozpusta. Dzisiejsze nocne życie ogranicza się ostatnio jedynie do Nocy Muzeów.

H.T.: - Jaka epoka, taki melodramat

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki