Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Franciszek Walicki. "Gdyby żył Stanach, byłby legendą i milionerem"

Wojcieh Fułek
Wojciech Fułek: Życiowy dorobek i dziedzictwo Franciszka Walickiego wciąż są  w naszym kraju tak mało znane i spopularyzowane, a kolejne pokolenia, wychowane na muzyce rockowej, nie wiedzą nawet, jak wiele mu zawdzięczają.
Wojciech Fułek: Życiowy dorobek i dziedzictwo Franciszka Walickiego wciąż są w naszym kraju tak mało znane i spopularyzowane, a kolejne pokolenia, wychowane na muzyce rockowej, nie wiedzą nawet, jak wiele mu zawdzięczają. Tomasz Bołt
Powiedzieć o kimś takim jak Franciszek Walicki, że to człowiek instytucja, to zdecydowanie za mało

Dziennikarz, publicysta, autor tekstów ponadczasowych przebojów, menedżer muzyczny - to wszystko oczywiście prawda, ale również zdecydowanie za mało. Ojciec chrzestny polskiego rocka, który zdradził swoją pierwszą wielką fascynację muzyczną - jazz, dla rock’n’rollowych rytmów, to też za mało. Człowiek legenda i żywy podręcznik historii polskiej muzyki rozrywkowej. Pomysłodawca i animator pierwszej sceny muzycznej Non-Stop, na której grano na żywo rock and roll, oraz pierwszej polskiej dyskoteki Musicorama w sopockim Grand Hotelu. Odkrywca talentów: Wojtka Kordy, Ady Rusowicz, Czesława Niemena, Michaja Burano, Krzysztofa Klenczona, Tadeusza Nalepy, Miry Kubasińskiej, Józefa Skrzeka. I to ciągle za mało, choć już wystarczyłoby, żeby obdzielić kilka osób i kilka życiorysów.

Wilniuk, pochodzący z polskiej szlacheckiej rodziny, który trafił - za swoją pierwszą żoną, Brojną Lewin - do wileńskiego getta, aby wraz z nią stamtąd uciec; po latach odznaczony medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Marynarz, stawiający żagle na Darze Pomorza; oficer Marynarki Wojennej PRL w stanie spoczynku, autor wojskowego podręcznika o morskim sprzęcie desantowym; redaktor tygodnika „Morze”. Pierwszy, który się upomniał o pamięć i honor aresztowanych podczas pamiętnej Nocy Komandorów najwyższych dowódców Marynarki Wojennej, straconych po kapturowych procesach i skazanych w PRL na wieczną na infamię oraz zapomnienie. Jeszcze za mało?

Przyjaciel Leopolda Tyrmanda, z którym wspólnie wyprowadzili z podziemia wprost do sal koncertowych zakazany do tej pory jazz, organizując w Sopocie w roku 1956 I Ogólnopolski Międzynarodowy Festiwal Muzyki Jazzowej. Porzucił jednak wkrótce tę muzykę, stając się na pół wieku niestrudzonym propagatorem polskiego rocka. Aby w końcu stworzyć swoje „epitafium na śmierć rock & rolla” i obwieścić koniec rocka. Uwielbiany przez jednych, znienawidzony przez drugich. Niedający się zamknąć w żadnej szufladce, niepoddający się żadnym schematom i łamiący kolejne bariery.

Muzyczny dziennikarz i menedżer Roman Rogowiecki napisał o nim niedawno, że jest „jednym z największych skarbów naszej kultury”. I trudno się nie zgodzić z takim stwierdzeniem, choć mam wrażenie, że jego postać i dokonania wciąż są za mało znane i spopularyzowane. Gdyby żył w Stanach, byłby nie tylko legendą w świecie show-biznesu i niepodważalnym autorytetem, ale również doskonale rozpoznawalną postacią świata wysokiej kultury oraz ikoną popkultury jednocześnie. Doczekałby się też z pewnością nie tylko poświęconego sobie hollywoodzkiego obrazu, ale i np. osobistego muzeum oraz placówek swojego imienia. Byłby też zapewne milionerem, szczodrze wspomagającym stypendiami i nagrodami młodych muzyków oraz twórców. Nie dorobił się wielkiego majątku, mieszkał w przeciętnym gdyńskim bloku z lat 60., a ostatnim samochodem, jakim się poruszał, był wysłużony polonez. Bardziej jednak chyba boli fakt, że jego życiowy dorobek i dziedzictwo wciąż są w naszym kraju tak mało znane i spopularyzowane, a kolejne pokolenia, wychowane na muzyce rockowej, nie wiedzą nawet, jak wiele mu zawdzięczają.

Redaktor i rozbrykana hałastra

Kiedy poznałem Walickiego w latach 80., różnił nas nie tylko dystans dwóch pokoleń (niemal przepaść, bo Franciszek był znacznie starszy od moich rodziców), ale i generalne podejście do PRL-owskiej rzeczywistości. On, nie tylko z nią pogodzony (mimo wielu ciężkich doświadczeń i dotkliwych „zderzeń”), określał się sam mianem „komucha”, który poparł wprowadzenie stanu wojennego, ja - usiłowałem się z tym stanem na swój sposób zmierzyć i walczyć, tworząc kolejne podziemne pisma. Co zatem sprawiło, że to właśnie Franciszek Walicki stał się dla mnie kimś ważnym: mentorem, nauczycielem, mistrzem i w końcu - mimo tych wszystkich różnic - przyjacielem?

Początkowo połączyła nas nie tylko miłość do rocka, ale i wspólny pomysł organizacji muzycznego spotkania kilku pokoleń, do którego ostatecznie - po wielu miesiącach przygotowań - doszło na deskach sopockiej Opery Leśnej podczas pamiętnych koncertów „Old Rock Meeting” w roku 1986. Połączyły nas też gorące spory, bo mimo mojego ogromnego szacunku i pokory wobec autorytetu Franciszka Walickiego - nie zawsze się zgadzaliśmy, a ostateczny kształt pamiętnych koncertów był pewną wypadkową m.in. i naszych sporów. To wówczas okazało się też, jak ważnym punktem odniesienia w świecie polskiego rocka jest „redaktor Walicki”, jak często z widocznym respektem i szacunkiem mówili o nim Wielcy (nie tylko dla mnie) muzycy: Nalepa, Niemen czy Józef Skrzek. Już wtedy sam Walicki uważany był przez nich za chodzącą, żywą legendę. A czy z legendą można i wypada się spierać?

Przed spotkaniem dinozaurów polskiego big-beatu (tę nazwę, z polskim odpowiednikiem - „mocne uderzenie”, również wymyślił Walicki - jako synonim rock & rolla, żeby za bardzo nie drażnić ówczesnych decydentów) zorganizowaliśmy im muzyczne „zgrupowanie treningowe” w nadmorskim ośrodku wypoczynkowym w Sobieszewie, aby mogli w spokoju przygotować się do występów w Operze Leśnej i dopracować nowe aranżacje swoich dawnych przebojów. Niektórzy nie widzieli się przecież od lat, nie mówiąc o braku wspólnych występów, więc taka sentymentalna podróż w krainę przeszłości dla wielu była niezwykłym przeżyciem. Ja, dwudziestokilkuletni młokos, bywałem mimowolnym świadkiem ich emocji, nieskrywanych wzruszeń, a nawet łez. Nagle staliśmy się - w jakiś magiczny sposób - niemal równolatkami. Jak na jakimś studenckim, letnim obozie. Obecny wśród nich codziennie, nie czułem ani gwiazdorskiego dystansu, ani różnicy pokolenia. Tylko Walicki, najstarszy w tym gronie, wydawał się na tym tle - hałaśliwej hałastry nasto- i dwudziestolatków (bo wszyscy oni nagle cudownie odmłodnieli) - wykrojony z nieco innej epoki, zdystansowany i trzymający mocną ręką w ryzach nieco rozbisurmanione młodzieżowe towarzystwo, skłonne do żartów i nocnych balang. Wystarczyło jednak jedno jego karcące spojrzenie czy kilka zimnych słów, aby natychmiast ostudzić rozgorączkowane głowy skądinąd dorosłych przecież ludzi. Nikt nie miał wątpliwości, kto jest przywódcą tego rozbrykanego stada i kto ustala tu zasady gry.

Wszystko zostało w zeszytach

Kiedy zatwierdziliśmy już - po „długich nocnych Polaków rozmowach” - kompletny scenariusz sopockich koncertów (jego ostatecznym autorem był oczywiście Walicki), przepisano go „na czysto” na maszynie do pisania i powielono w kilkudziesięciu kopiach. Moja kopia zawierała podkreślenia różnokolorowymi flamastrami - w zależności od wagi podkreślonych słów. To oczywiście było osobiste dzieło Franciszka, który przy linijce wykreślał wszystkie te kolorowe linie i podkreślniki, zaznaczając w ten sposób co ważniejsze fragmenty widowiska i równie ważne didaskalia. Przeglądałem ten scenariusz, siedząc na ławce przed jednym z domków w Sobieszewie, kiedy nagle dosiadł się do mnie Tadeusz Nalepa.

- Co tak studiujesz? - zapytał, patrząc na gruby plik kartek trzymanego przeze mnie maszynopisu.

- Scenariusz koncertu.

- Walicki? - bardziej stwierdził, niż zapytał.

- A po czym poznajesz? - trochę się zdziwiłem.

- Jak to po czym - po charakterze pisma… - roześmiał się Nalepa.

Ten wyrazisty charakter, w tym wypadku uzewnętrzniony potrzebą „podporządkowania” sobie zwykłego maszynopisu, odcisnął zresztą swoje wyraźne piętno niemal na każdym, kto kiedykolwiek współpracował z Walickim. Trudno było dyskutować z jego decyzjami i wizjami, a miał zwyczaj opracowywać i przedstawiać je z dbałością o najmniejsze nawet szczegóły. Do anegdoty przeszły jego menedżerskie zeszyty, w których zapisywał każde spóźnienie swoich aktualnych muzycznych podopiecznych, każdą próbę, każdy detal ich scenicznej garderoby, układ koncertów, informacje organizacyjne, każdą zapowiedź czy wskazówki dla akustyka. Ale to dzięki tym właśnie skrupulatnym zapiskom i notatkom po wielu latach można było odtworzyć np. dokładny układ pierwszego koncertu zespołu Rhythm and Blues w gdańskim klubie Rudy Kot, z 24 marca 1959 roku, który przeszedł do legendy, otwierając historię polskiego rock and rolla. Mogliśmy też dzięki nim poznać kompletne, co do jednego słowa, teksty zapowiedzi samego Walickiego z tego wydarzenia, skład i ustawienie zespołu, czy dowiedzieć się, że jedynym nagłośnieniem historycznego koncertu był skromny głośnik, wymontowany z radzieckiego radia Dniepr o oszałamiającej mocy 12 watów, a basista struny do swojej gitary musiał „wypożyczyć” od miejscowego fortepianu.

Walicki - jak rasowy „menago” (stanowił zresztą peerelowski pierwowzór muzycznego menedżera), nie tylko dbał o najdrobniejsze detale występu swoich wychowanków (a przez jego ręce przewinęła się ich cała masa), on te szczegóły drobiazgowo zapisywał i utrwalał, dzięki czemu dokumentacja jego rozmaitych aktywności okazała się po latach znacznie ułatwiona.

Czy Pan na pewno potrzebuje scenografów?

To dążenie do perfekcji, poparte determinacją, skrupulatnością, wszechstronnością i „wszechobecnością” Walickiego, bywało też dla wielu współpracujących z nim artystów pewnym przekleństwem i zmorą. Oto jeden z wielu takich przykładów, wspominany po latach już wyłącznie anegdotycznie, nawet z pewną nostalgią. W scenograficznym tle koncertów „Old Rock Meeting” zaplanowaliśmy umieszczenie gigantycznego, uśmiechniętego dinozaura z gitarą, który miał być symbolem tej imprezy. Do stworzenia tej, dość monumentalnej, scenografii zaangażowano sprawdzony duet doświadczonych teatralnych scenografów, wsławionych kilka lat później stworzeniem fantastycznej barykady w inscenizacji musicalu „Les Miserables” na deskach gdyńskiego Teatru Muzycznego: artystyczne sopockie małżeństwo Brunona i Łucji Sobczaków. Zorganizowałem ich pierwsze spotkanie z Walickim, do którego doszło na zapleczu Opery Leśnej. Franek rozłożył wtedy przed nimi kompletną, przestrzenną makietę sceny Opery Leśnej z gotowym projektem… scenografii własnego autorstwa, nad którym pracował od kilku dni. „W samym środku jest miejsce dla tego dinozaura z gitarą - on musi mieć co najmniej 10 metrów wysokości - tu przykleiłem jego sylwetkę w odpowiedniej skali, tu zbudujemy schody, tu podest dla muzyków, zastawki, kulisy, tu będzie miejsce na reflektory, tu na głośniki. Podłoże musi mieć kolor czarny…” - wyjaśniał precyzyjnie, po kolei, punkt po punkcie, zastygłym ze zdumienia scenografom. Kiedy dopuścił ich w końcu do głosu, Brunon Sobczak, dość nieśmiało i niepewnie, zapytał wtedy: „Panie Franciszku, czy Pan na pewno potrzebuje jakichkolwiek scenografów do tego zadania?”. A Walicki nie zauważył nawet, że jego perfekcjonizm (wykorzystał swoje graficzne i malarskie predyspozycje i spędził cały poprzedni dzień na przygotowaniu tej scenograficznej makiety, wycinając i przyklejając w odpowiednich miejscach zaplanowane przez siebie elementy scenografii, a nawet kartonowe sylwetki muzyków i wokalistów) dla otoczenia może być równie inspirujący, co obezwładniający. Gdyby umiał grać na gitarze, na pewno równie chętnie wyrywałby czasami ten instrument z rąk swoim podopiecznym, żeby zademonstrować im, jak sobie wyobraża ich solówkę albo konkretny riff.

Bycie gitarzystą to zresztą kolejne niespełnione, głęboko skrywane marzenie Franka. Dlatego wymyśliliśmy, wspólnie z jego przyjacielem, Markiem Karewiczem, specjalny „instrumentalny” prezent, do samego końca utrzymywany w tajemnicy. W drugim dniu naszej imprezy, podczas finału ponad 5-godzinnego koncertu, 12 lipca 1986 roku, wręczono Frankowi prezent urodzinowy (kończył wtedy 65 lat) - elektryczną gitarę z pamiątkową dedykacją, wygrawerowaną na metalowej tabliczce. Kiedy znalazł się na scenie leśnego amfiteatru - w gronie swoich rock’n’rollowych dzieci i przyjaciół, z tą właśnie gitarą w ręku, uderzając w jej struny, kiedy 5-tysięczna widownia zaśpiewała mu gromkie sto lat, zobaczyłem w końcu w jego oczach łzy i błysk satysfakcji. Zmarszczki wokół oczu nagle się wygładziły, jakby te kilka godzin koncertu stanowiło tajemniczą, eksperymentalną transfuzję młodości, dokonaną przez szalonego lekarza. Franek, odmłodzony tego pamiętnego wieczoru o kilkadziesiąt lat, był na pewno człowiekiem w pełni spełnionym i szczęśliwym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki